Rozdział 5

Jadąc do miasta, Montoya nie mógł pozbyć się wrażenia, że Abby Chastain nie była z nim do końca szczera. Co gorsza, okazała się seksowna jak wszyscy diabli i zdawała się o tym nie wiedzieć. Nawet bez makijażu, z rozwichrzonymi włosami, w poplamionym podkoszulku, pobudziła jego zmysły. Zaczął się nawet zastanawiać, jak wygląda, kiedy wychodzi spod prysznica.

Cholera.

To nie było profesjonalne.

Całkowicie wbrew regułom.

Za długo już był bez kobiety, i tyle. Od śmierci Marthy… Na myśl o niej zacisnął palce na kierownicy. Włączył światła i syrenę, a potem wcisnął gaz, jakby chciał uciec przed własnymi myślami.

Minęły już dwa lata, odkąd ją zabito. Czas, żeby się z tym uporał. Może jego zainteresowanie byłą panią Gierman to dobry znak. Znak, że zaczął wracać do siebie.

Wiedział jednak, że musi być bardzo ostrożny. Abby Chastain była poza zasięgiem. Fakt, że na miejscu zbrodni był prawdopodobnie mężczyzna, nie oznaczał wcale, że ona nie maczała w tym palców. Mogła to wszystko zaplanować, pociągać za sznurki. Nie przypuszczał, żeby tak było naprawdę, ale zanim nie zapozna się ze wszystkimi dowodami, nie zmierzał nikogo skreślać z listy podejrzanych. Zwłaszcza byłej żony. Przypuszczał, że nie kłamała. Nie, była na to zbyt inteligentna. Ale nie powiedziała mu wszystkiego, co wiedziała. Czuł to.

I nie dawało mu to spokoju.

Zwolnił na St. Charles Avenue i czekał na zmianę świateł, przyglądając się przechodniom, spieszącym ulicą pod parasolami. Byli to głównie studenci z dwóch uniwersytetów: Tulane i Loyola, usytuowanych naprzeciw siebie po obu stronach alei. Śmiali się i rozmawiali, z plecakami na plecach i styropianowymi kubkami z kawą w rękach. W pobliżu uniwersytetów mieścił się dom Courtney LaBelle. Może gdyby zdecydowała się na studia w Loyola, katolickim college’u z czerwonej cegły, przypominającym średniowieczny zamek, jeszcze by żyła? Miałaby do niego dwa kroki… Byłaby bezpieczna…

Marzył o papierosie. Papieros pomógłby mu się uspokoić. Zastanawiał się, czy nie zatrzymać się przy jakimś sklepie i nie kupić paczki marlboro. Teraz naprawdę by mu się przydały. Zerwanie z nałogiem okazało się trudniejsze, niż przypuszczał.

Światła zmieniły się, Montoya wcisnął gaz i ruszył, rozbryzgując kałuże. Przed oczami znowu stanęła mu Abby Chastain. Naprawdę go wzięło. W jej oczach była jakaś tajemnica. Wydawała się szczera, bezpośrednia, ale coś ukrywała. A może tylko tak mu się wydawało, bo zaskoczyło go, że zrobiła na nim aż takie wrażenie. Sądził, że przyjdzie, przekaże jej wiadomość, zobaczy, jak zareaguje, a potem znajdzie kogoś, kto z nią zostanie i pomoże jej przetrwać ciężkie chwile.

Ale tak się nie stało.

Wzięło go.

A on, głupi, na to pozwolił.

Zawsze miał opinię kobieciarza, zasłużoną, trzeba przyznać. Lubił kobiety. Różne kobiety. Tylko raz myślał o tym, by się ustatkować, ale nic z tego nie wyszło.

Martha… Boże, była piękna, miała cięty język i czarne oczy, które rzuciły na niego urok.

Poczuł, że to jest właśnie ta jedyna. Wcześniej nie wierzył w takie rzeczy, później także nie, ale przez ten krótki okres w życiu był pewny, że chce, by Martha Vasquez została jego żoną.

Westchnął i zatrzymał samochód na parkingu. Teraz musiał się skupić na zadaniu, które na niego czekało: poinformowaniu państwa LaBelle, że ich córka już nigdy nie wróci do domu.

– Do diabła z tym wszystkim.

Tego najbardziej nie cierpiał w swojej pracy.


– Sam nie wiem… – Sean Erwin przechadzał się powoli po domu Abby. Miał okulary w eleganckich czarnych oprawkach. Rozejrzał się po salonie, a potem ruszył za Abby do jadalni. Po raz trzeci. Sean, wysoki szczupły mężczyzna o arystokratycznych rysach twarzy i wyrazistych ciemnych oczach, nie wydawał się zachwycony. A jednak ociągał się z odejściem. – Chyba jest trochę za mały. – Położył palec na dolnej wardze i zmarszczył brwi. – Mam sporo naprawdę dużych starych mebli. Kredens po babce, kanapę, fortepian… łóżko, a właściwie łoże, największe z możliwych. – Podszedł szybko do drzwi sypialni Abby i wetknął w nie głowę. – Nie, nie sądzę… ten pokój jest za mały, żeby zmieściło się w nim łóżko, dwa nocne stoliki i moja szafa. – Westchnął dramatycznie i wyciągnął z kieszeni miarkę. – Muszę sprawdzić wymiary.

– Proszę bardzo. Będę w kuchni, gdyby mnie pan potrzebował. – Abby nie była w stanie zdobyć się w tej chwili na więcej.

Handlarz dziełami sztuki chodził po jej domu, jakby już był jego właścicielem i na wszystko kręcił nosem, a ona nie potrafiła przestać myśleć o śmierci Nicka. Tego dnia meble Seana Erwina nie były dla niej najważniejsze. Para, która przyjechała wcześniej, obejrzała dom po raz drugi, ale oni także nie wydawali się zainteresowani. Odjechali, nie zadając żadnych pytań.

Zadzwonił telefon. Odebrała w kuchni, gdzie pod jednym z krzeseł ukrył się Ansel.

– Halo?

– O Boże, powiedz, że to nieprawda! – Rozległ się głos Giny. – Powiedz, że Nick żyje!

– Nie mogę.

– Został zamordowany? On i jakaś dziewczyna?

Abby kiwnęła głową, choć przecież siostra nie mogła tego zobaczyć.

– Tak, dowiedziałam się o tym jakieś dwie godziny temu. Był u mnie policjant z wydziału zabójstw.

– Jak się czujesz?

– Kiepsko, ale to chyba naturalne – odparła Abby najciszej, jak potrafiła. Słyszała, jak Erwin chodzi po łazience, otwierając i zamykając szafki. – Jak się dowiedziałaś?

– Pracuję w branży, zapomniałaś?

– Ale jesteś na Zachodnim Wybrzeżu.

– Cóż, Seattle to nie Timbuktu. Mamy informatorów na całym świecie. Przypadkiem zobaczyłam wiadomość o podwójnym morderstwie czy też może morderstwie i samobójstwie w Nowym Orleanie, a potem… potem zadzwoniłam do lokalnej stacji. – Jej głos drżał. – Nie mogę w to uwierzyć.

– Podobnie jak ja – powiedziała Abby.

– Trzymasz się jakoś?

– Cóż, jestem jeszcze w szoku, ale nic mi nie będzie.

– Na pewno? – spytała Gina z troską.

– Oczywiście – rzuciła Abby trochę niecierpliwie. Jej uczucia do Nicka były ambiwalentne, ale nie mogła przecież powiedzieć, że nic do niego nie czuła. Erwin wyszedł z łazienki i teraz sprawdzał drzwiczki w kredensie w holu, te, które zawsze skrzypiały. – Posłuchaj, muszę kończyć. Mam tu teraz kogoś, kto przyszedł obejrzeć dom. Zadzwonię do ciebie.

– Lepiej zadzwoń do taty. Będzie chciał wiedzieć, co się stało. Zawsze lubił Nicka.

Jeden z niewielu w rodzinie, pomyślała Abby, zaciskając zęby.

– Zadzwonię – obiecała.

W tej samej chwili Sean Erwin wetknął swoją lśniącą od żelu głowę w kuchenne drzwi i spojrzał w stronę wyjścia na tylny ganek.

– Nie ma tu pani spiżami, prawda? – spytał, nie widząc, że Abby wciąż rozmawia przez telefon.

– Zadzwonię później – powiedziała do siostry i dopiero wtedy Erwin zauważył słuchawkę.

– Przepraszam – powiedział cicho, ale Abby już się rozłączyła.

– Nie ma problemu. – Och, Abby, straszna z ciebie kłamczucha. Była zirytowana i nie mogła się powstrzymać. – Nie, nie mam spiżami. Nie mam też fortepianu, więc nigdy nie brakowało mi miejsca, a do spania wystarcza mi łóżko w normalnym rozmiarze.

Erwin zamrugał, wyraźnie zaskoczony. Abby doszła do wniosku, że dobrze się składa, iż zarabia na życie jako fotograf, a nie zajmuje sprzedażą nieruchomości. Ale pytania Erwina wydały się jej celowo nieuprzejme.

– Rozumiem – odparł dotknięty. – Próbuję tylko zorientować się w sytuacji.

– Proszę bardzo. Dom jest, jaki jest. Można go najwyżej rozbudować albo połączyć z nim studio. – Podeszła do drzwi ganku i otworzyła je. Ansel natychmiast skorzystał z okazji. – Jest otwarte, jeśli ma pan ochotę je zobaczyć.

– Dobrze, dziękuję – powiedział i wyszedł. Abby chciała, żeby się w końcu zabrał. Bardzo chciała sprzedać dom, ale czuła, że to nie jest dobry dzień.


– Och nie! Nie! Nie! Nie! Nie Mary! Proszę powiedzieć, że to jakaś straszna pomyłka! – Virginia LaBelle drżała gwałtownie. Otworzyła szeroko przerażone błękitne oczy i pokręciła gwałtownie głową. Zbladła jak ściana i gdyby nie podtrzymywał jej mąż, z pewnością upadłaby na marmurową posadzkę swojego dwupiętrowego wiktoriańskiego domu. Po jej twarzy płynęły łzy. – Nie moje dziecko – jęknęła. Montoi ścisnęło się serce, kiedy spojrzał na schody wiodące na podest, nad którym w złotej ramie wisiał wielki portret pięknej młodej dziewczyny. Błękitne oczy, złote włosy opadające w lokach na ramiona, dołeczki w policzkach. Piękna dziewczyna. Przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy została znaleziona w opuszczonej chacie na bagnach, i zrobiło mu się niedobrze.

– Bardzo mi przykro. – Powiedział to szczerze. To najgorsza część jego pracy. Najgorsza. Wolał zajmować się ofiarami morderstw niż informować rodzinę, że ich bliscy nie żyją. Zwłaszcza wtedy, kiedy chodziło o dziecko. – W dowodzie osobistym miała napisane „Courtney”.

– Nazywamy ją Mary. Od czasu, kiedy dorosła na tyle, by samodzielnie o tym zdecydować. To było chyba w czwartej albo piątej klasie – powiedział ojciec dziewczyny, Clyde. Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach i bródce postarzał się nagle na oczach Montoi. Zgarbił się, opalona skóra poszarzała, a niebieskie oczy za szkłami okularów zblakły.

– W trzeciej. Wtedy uczyła ją siostra Penelopa. – Virginia go poprawiła, usiłując powstrzymać łzy. Wyglądała tak, jakby ciągle nie mogła uwierzyć w to, co się stało.

– Jest pan pewien, że to nasze dziecko? – spytał Clyde cicho.

– Tak, ale ktoś będzie musiał zidentyfikować ciało.

Matka Courtney jęknęła i się rozpłakała.

– To musi być pomyłka.

– Ja to zrobię – powiedział Clyde i zacisnął zęby, jakby zbierał siły.

– To niemożliwe. Niemożliwe – szepnęła Virginia.

– Ćśś… kochanie… – Clyde przycisnął usta do skroni żony, ale nie powiedział „wszystko będzie w porządku”.

Bo nie będzie. Przez resztę życia ci mili, zamożni ludzie będą opłakiwać córkę i nic innego nie będzie miało dla nich znaczenia. Wszystko to, dla czego pracowali, o czym marzyli – ten wspaniały dom, zadbany ogród, srebrny cadillac – przestanie ich cieszyć.

– Może powinnaś się położyć – zaproponował Clyde, ale jego żona nie chciała o tym słyszeć.

Otarła oczy wypielęgnowaną dłonią.

– Chcę usłyszeć wszystko, co pan ma nam do powiedzenia. Na pewno się myli, ale muszę to usłyszeć.

– Ginny, detektyw Montoya nie przyszedłby do nas, gdyby nie miał pewności…

– To musi być pomyłka. Oboje o tym wiemy. – Wzięła głęboki oddech i wyswobodziła się z uścisku męża. Nogi jej drżały, ale stała wyprostowana jak struna. – Proszę dać mi chwilę. – Dotknęła włosów, jakby zorientowała się, że muszą być rozwichrzone, a potem poszła do łazienki, stukając obcasami złotych sandałków po marmurowej podłodze.

– Jestem psychiatrą – powiedział Clyde. – Przepiszę jej coś na uspokojenie. – Zerknął nerwowo w stronę drzwi łazienki. – I wezwę naszego księdza. Ojciec Michael zawsze potrafi ją uspokoić.

Montoya zauważył rzeźbiony drewniany krzyż wiszący na ścianie i wielką, oprawną w skórę Biblię, która leżała na małym stoliku przy schodach. Na ścianie korytarza, biegnącego nad schodami, wisiały zdjęcia jedynej córki państwa LaBelle.

Drzwi łazienki otworzyły się i wyszła z niej Virginia LaBelle. Poprawiła makijaż i fryzurę. Uśmiechnęła się słabo.

– Proszę za mną – powiedziała do Montoi. – Porozmawiamy o tym. Jestem pewna, że zaszło nieporozumienie.

Clyde spojrzał znacząco na Montoyę, ale poszedł za żoną do przytulnego saloniku, pełnego antyków, jedwabnych poduszek i kryształowych lamp. Virginia panowała nad sobą, choć z pewnością wiele ją to kosztowało. Montoya przypuszczał, że wywodziła się z jednego ze starych rodów z Południa.

– Może chciałby się pan czegoś napić? Ada mogłaby nam przynieść herbatę.

– Nie, dziękuję. – Montoya rozejrzał się po pokoju. Tu także pełno było zdjęć Courtney, a nad kominkiem wisiał jej portret.

– Chce zostać zakonnicą – powiedziała Virginia z dumą i dotknęła wiszącego na jej szyi krzyżyka z diamentów, bardzo podobnego do tego, jaki nosiła jej córka.

Zakonnicą?

Tego się nie spodziewał. Spojrzał uważnie na kobietę i zaczął się zastanawiać, czy wstrząs nie zmącił jej rozumu.

– Miała zamiar wstąpić do zakonu?

– Wiemy, że w dzisiejszych czasach młode kobiety rzadko się na to decydują i Bóg jeden wie, że oboje próbowaliśmy ją od tego odwieść. – Rzuciła mężowi znaczące spojrzenie. – Chcemy doczekać wnuków, rozumie pan… – umilkła i spojrzała na portret swojego jedynego dziecka, a w jej oczach znowu pojawiły się łzy.

Montoya zebrał siły i powiedział im to, co mógł powiedzieć. O chacie, sukni ślubnej i Nicku Giermanie. O tym, że ich córka miała w ręce rewolwer.

Oboje rodzice słuchali. Bez słowa komentarza. Dopiero, kiedy wspomniał o rewolwerze, Clyde drgnął i zamrugał.

– To ja dałem jej ten rewolwer, dla obrony – wyszeptał. – Nigdy nie przypuszczałem… O Jezu. – Ukrył twarz w dłoniach.

Ku zaskoczeniu Montoi, żona dotknęła jego ramienia, jakby chciała mu dodać otuchy.

– Nie powinienem tego robić. Gdyby nie ten rewolwer, może jeszcze by żyła.

– Ćśśś… Nie, Clyde. Cokolwiek się stało, to nie twoja wina. Zobaczysz. To na pewno pomyłka. – Znów spojrzała na Montoyę. – Mary nie zna Nicka Giermana, jestem tego pewna. To ten człowiek, który prowadzi taki okropny program w radiu, prawda? Ten, który jest wszędzie zabroniony?

– Pracował dla WSLJ, zgadza się.

– Widzi pan. Mary go nie zna. Nie może go znać. Nie ma sukni ślubnej, może mi pan wierzyć. To ktoś inny. Ktoś, kto przypadkiem miał przy sobie dokument naszej córki.

– Czy rozmawialiście państwo z córką w ciągu ubiegłych dwóch dni? – spytał Montoya. Pomyślał o zdjęciu młodej martwej dziewczyny, ale nie umiał się zdobyć na pokazanie go rodzicom.

– Cóż, nie…

– Dziewczyna na zdjęciu w dowodzie osobistym i prawie jazdy i dziewczyna, którą znaleźliśmy, to ta sama osoba

Virginia wydała słaby okrzyk.

– Sprowadzę tu ojca Michaela, jeśli sobie państwo życzycie – zaproponował Montoya, czując, że tego dnia niczego już się nie dowie od zrozpaczonych rodziców.

– Nie… ja się tym zajmę. – Virginia uśmiechnęła się drżącymi wargami, a potem podeszła do telefonu i wystukała numer. Rozmawiała przez chwilę, po czym odłożyła słuchawkę, ale jeszcze przez chwilę stała przy telefonie, jakby wahała się, czy przerwać połączenie.

– Wspomniała pani, że Courtney… to znaczy Mary… chciała zostać zakonnicą – powiedział Montoya, kiedy matka dziewczyny wróciła na kanapę i wyciągnęła z torebki chusteczkę higieniczną. – Kiedy postanowiła wstąpić do zakonu?

Clyde zmarszczył brwi.

– Sześć, może osiem miesięcy temu. Tak myślę… – Spojrzał na żonę.

– W ubiegłe Boże Narodzenie. – Virginia mięła w rękach chusteczkę i patrzyła w okno, jakby spodziewała się, że lada chwilę zobaczy za nim córkę. – Była wtedy z wizytą w zakonie Naszej Pani od Cnót.

Montoya drgnął.

– To dość blisko – ciągnęła. – Poza tym mamy pewien sentyment dla tego zakonu. Clyde był lekarzem w przyklasztornym szpitalu, a ja pracownikiem socjalnym. Tam się poznaliśmy. – Uśmiechnęła się słabo, ale uśmiech szybko zniknął z jej twarzy. – Teraz szpital ma zostać zburzony, ale siostry nadal będą mieszkać w klasztorze. – Zamknęła oczy i westchnęła.

Montoya słyszał o planach związanych ze szpitalem. Jego ciotka wstąpiła do zakonu wiele lat temu i nadal tam mieszkała.

– Chcieliśmy tylko, żeby najpierw spędziła rok w college’u, zanim złoży śluby, ale… ona już podjęła decyzję – powiedział Clyde.

– Wie pan, dlaczego?

Mężczyzna zawahał się i spojrzał na żonę.

– Uważała, że Bóg do niej przemówił.

– Osobiście?

– Tak. – Clyde kiwnął głową i odwrócił wzrok.

A więc niedoszła siostra Mary, vel Courtney, nie była chyba do końca normalna.

– Wiem, jak to brzmi, detektywie. Pracuję z ludźmi, którzy słyszą głosy…

– To nie to samo! – Virginia mu przerwała. – Mary… ona tylko uważała, że Bóg odpowiada na jej modlitwy, to wszystko. Nie była schizofreniczką, na litość boską! To normalna, zdrowa dziewczyna.

Jasne. Jak Joanna d’Arc.

Clyde objął żonę ramieniem.

– Miała kiedyś chłopaka? – spytał Montoya.

– Tak, ale to nie było nic poważnego.

– Na pewno?

– Tak – odparła Virginia i oboje rodzice zgodnie kiwnęli głowami.

– Może był ktoś, kto się nią interesował, ale bez wzajemności?

– Mary jest bardzo lubiana, detektywie – powiedziała Virginia. – Mogłaby się umawiać z wieloma chłopcami, ale nie robi tego. Przyrzekła oddać się Bogu. Dlatego właśnie nosiła ten pierścionek.

– Pierścionek?

– Tak, ten na lewej ręce – wtrącił się Clyde. Montoya przypomniał sobie skórę zdartą z palca lewej ręki dziewczyny znalezionej w chacie.

– Na palcu, na którym inne dziewczęta noszą pierścionki zaręczynowe – dodała Virginia – Mary nosi pierścionek przyrzeczenia. Wybrała go sama na osiemnaste urodziny, w dniu, kiedy obiecała siebie Ojcu.

– To znaczy Bogu.

– Oczywiście. – Virginia uniosła głowę, jakby się usprawiedliwiając.

Montoya nie wiedział, co powiedzieć. Wszystko z każdą chwilą stawało się coraz dziwniejsze. Spojrzał na portret nad kominkiem. Tak, na lewej ręce, która spoczywała na oparciu kanapy, dziewczyna miała delikatny, złoty pierścionek z pojedynczym czerwonym kamieniem.

– I nie miała zamiaru wyjść za mąż?

– Co? Nie! Oczywiście, że nie.

– Ani sukni ślubnej?

– Nie… po co by jej była suknia ślubna? Mówiłam panu, nawet nie miała chłopaka!

– Czy wybrała College Wszystkich Świętych z jakiegoś konkretnego powodu?

– To my wybraliśmy ten college. Chcieliśmy, żeby była blisko nas, ale dość daleko, by zakosztować studenckiego życia. Mogła oczywiście pójść do uniwersytetu Loyoli, jezuici doskonale prowadzą tę szkołę. I mają też szpital. Sam pracowałem tam kiedyś przez kilka lat.

Virginia zaczęła drzeć chusteczkę na strzępy.

– Clyde uważał, że powinna opuścić dom, poznać nowych ludzi, nawet jeśli zdecyduje się wstąpić do zakonu. – Zamrugała szybko i pociągnęła nosem. – Chciał, żeby doświadczyła trochę życia w świecie.

Ojciec Courtney spojrzał na nią z bólem.

– Chciałem dla niej jak najlepiej.

– Oboje tego chcieliśmy. – Virginia przytknęła chusteczkę do oczu.

– Rozumiem – skłamał Montoya. Nic z tego nie rozumiał. W dzisiejszych czasach osiemnastolatki nie uciekają do klasztorów. Piękne dziewczyny, które mają powodzenie, spotykają się z chłopakami. Chyba że są lesbijkami. Wtedy spotykają się z innymi dziewczynami. Ale jeśli Courtney LaBelle miała takie skłonności, co robiła z Nickiem Giermanem? Wygląda na to, że nie mieli ze sobą nic wspólnego.

Rozległ się dzwonek do drzwi, pani LaBelle wstała, żeby otworzyć, i po chwili do domu wszedł ksiądz. Był to człowiek koło siedemdziesiątki, w okularach, o siwych włosach i ogorzałej twarzy. Na jego widok Virginia straciła panowanie nad sobą i zaczęła rozpaczliwie szlochać.

Montoya z ulgą opuścił ten idealny dom, tę bezpieczną przystań, do której córka właścicieli miała już nigdy nie wrócić. Wsiadł do samochodu, wziął komórkę, wystukał numer i po chwili połączył się z Lynn Zaroster, młodą policjantką, która odbierała telefony.

– Cześć, tu Montoya. Możesz sprawdzić, czy Courtney LaBelle, ta dziewczyna znaleziona dziś rano z Giermanem, miała jakąś biżuterię? I dowiedz się przy okazji, czy Gierman nosił jakieś ozdoby.

– Zdaje się, że niewiele miał na sobie.

– Tak, mnie też się tak wydaje. – Montoya wycofał wóz i wcisnął gaz. – Niczego takiego nie zauważyłem, ale sprawdź to jeszcze i zadzwoń do mnie, dobrze? Ponoć ta dziewczyna nosiła zawsze pierścionek przyrzeczenia.

– W porządku.

– U Giermana ktoś jeszcze jest?

– Brinkman i śledczy.

– Zadzwoń i powiedz im, żeby przygotowali psa. Przyjadę po niego.

– Po psa?

– Tak. Była żona Giermana chce psa z powrotem. Chyba straciła go przy rozwodzie.

– Psa? – powtórzyła Zaroster.

– Przecież mówię wyraźnie.

Zaroster mruknęła coś o zwariowanych miłośnikach psów, a potem dodała głośno:

– Pewnie słyszałeś, kto dzwonił wtedy do tego radia?

Montoya skręcił i zmienił pas.

– Nie. Kto?

– No wiesz, w dniu audycji o mściwych byłych małżonkach.

Montoya zacisnął palce na kierownicy.

– No i?

– Zachowują numery wszystkich osób, które dzwonią.

– I kto dzwonił?

– Mnóstwo ludzi. Świrów i takich, którzy chcieli opowiedzieć swoje historie. Jedna z tych osób rozłączyła się, nie mówiąc nic.

Montoya przeczuwał już, co zaraz usłyszy.

– To jego była żona. Abby Chastain. Nic nie powiedziała, pewnie zrozumiała, że nie byłby to najlepszy pomysł. Właśnie przesłuchałam nagranie. Nie zostawił na niej suchej nitki. Gdybym ja usłyszała, że mój były mąż opowiada o mnie takie rzeczy na antenie, chyba bym go zabiła.

– Chcesz powiedzieć, że Abby Chastain mogła załatwić byłego męża i Courtney LaBelle?

Nie, to nie jest prawdopodobne. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę suknię ślubną i odciski butów w rozmiarze dwanaście.

– Nie wiem, czy dziewczynę, ale ten Gierman… Cóż, dostarczył byłej żonie motywu. Tylko tyle chcę powiedzieć.

– Zachowaj taśmę, chciałbym ją przesłuchać.

– Mam ją tutaj.

– Znaleźli już jego samochód?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Daj mi znać, jak go namierzą. – Montoya rozłączył się i pojechał w stronę domu Nicka Giermana, który mieścił się w Dzielnicy Francuskiej.

Mieszkanie zajmowało całe dwa piętra starej kamienicy z czerwonej cegły. Wejście zostało już zagrodzone policyjną taśmą.

Montoya pchnął drzwi i wszedł do środka. Jedna z podwładnych Bonity, Inez Santiago, zbierała właśnie narzędzia.

– No, no, kogo tu przyniosło. – Błysnęła w uśmiechu białymi zębami. Była piękna, skóra w kolorze kawy z mlekiem, długie ciemne włosy, zebrane w kok, inteligentne zielone oczy.

– Skończyłaś już?

– Tak…

– Znalazłaś coś?

– Trochę odcisków palców, ale nie wiem, do kogo należą. Poszukamy w bazie danych i zobaczymy. Brinkman zabrał trochę rzeczy osobistych, komputer, automatyczną sekretarkę i tak dalej. Nie ruszaj niczego, dopóki Washington nie da mi znać.

Wszystko było pokryte białym proszkiem, wysunięto kilka szuflad, poza tym jednak w mieszkaniu panował porządek.

– Przyjechałem po psa.

– Czy pies o tym wie? Bo może mu się to nie spodobać.

– Oho, dokąd to się dzisiaj wybierasz?

– Chciałbyś wiedzieć. – Dziewczyna mrugnęła do niego łobuzersko, zamknęła torbę i wskazała głową kuchnię. – Pies jest tam. Próbowałam go wcisnąć i Brinkmanowi, ale nie chciał o tym słyszeć; zdaje się, że nie przepada za zwierzętami.

– Pojechał już?

– Jakieś piętnaście minut temu. Chce pojechać z tobą do Baton Rouge obejrzeć pokój tej dziewczyny w akademiku.

Montoya z trudem wytrzymywał towarzystwo Brinkmana, ale nie miał wyboru, dopóki Bentz nie wróci do pracy. Rock Bentz był jego partnerem i choć miał już swoje lata, był znacznie lepszy od zarozumialca Brinkmana.

Santiago przeszła przez kuchnię do małego pomieszczenia, gdzie obok pralki siedział w zagrodzie duży brązowy labrador.

– Czeka na spacer – powiedziała Santiago.

– Nie wątpię – mruknął Montoya. – Jak się masz, mała? – spytał, a pies szybko podniósł głowę. – Chyba chce wyjść. – Otworzył zagrodę. Labrador wyskoczył z niej szybko, dysząc z nadzieją, i przewrócił miskę z wodą.

– Dobrze, że już skończyłam z tym pomieszczeniem – mruknęła Santiago.

Montoya wziął wiszącą na ścianie smycz i przypiął ją do obroży.

– No, spokój, spokój! Chyba ją wyprowadzę.

– Dobry pomysł. – Santiago uśmiechnęła się ironicznie. – Doskonały. Przy okazji, do psa mówi się „siad” albo „leżeć”.

– A tam znaleźliście coś ciekawego? – spytał, wychodząc na niewielki dziedziniec przed domem.

– Niewiele. Byłeś tam już. Żadnych śladów walki.

– I ciągle nie ma jego samochodu.

To nie było pytanie. Garaż stał pusty, Montoya już zdążył to sprawdzić.

– Tak.

– A rzeczy osobiste? Ubrania. Biżuteria.

– Wygląda na to, że nikt tu nie grzebał. Mieszkanie jest… eleganckie. Urządzone z klasą. Słuchałam parę razy audycji Giermana i uznałam, że to jakiś obsceniczny homofob i mizogin, zwariowany na punkcie broni, w tym ostatni coś może być. Chcesz, żebym odwiozła psa?

– Dam sobie radę. – Otworzył samochód i labrador niechętnie wszedł do środka.

– O? – Santiago wydawała się zaskoczona, ale zaraz spojrzała na niego znacząco. – Nic nie mów. Była żona Giermana jest sama i dobrze wygląda? Jezu Montoya, kiedy ty się nauczysz?

– Czego? – spytał, ale ona tylko się roześmiała.

– Świetnie. Odwieź psa! – Otworzyła drzwi swojego samochodu, a Montoya wrócił do mieszkania, żeby jeszcze raz się rozejrzeć.

Miała rację. Mieszkanie było czyste, uporządkowane. Lśniące drewniane podłogi, nowoczesne meble, abstrakcyjne obrazy na ścianach.

W sypialni na górze ubrania wisiały porządnie na wieszakach, w kasetce na biżuterię leżało kilka par spinek do mankietów, parę pierścionków i spinki do krawata. Na toaletce stały zdjęcia Giermana w stroju narciarskim, na tle gór, i na żaglówkach.

W łazience obok było czysto, mimo że pomieszczenie zostało przeszukane przez ekipę śledczą. Wanna, umywalka i baterie lśniły, jakby niedawno dokładnie wyszorowała je jego dziewczyna albo sprzątaczka, chyba że Gierman sam zajmował się sprzątaniem.

Co wydawało się mało prawdopodobne.

Montoya otworzył szafkę. Żadnych męskich magazynów w stylu „Playboya”. Tylko kilka katalogów firm produkujących ekskluzywne meble i galerii sztuki, kwartalnik poświęcony narciarstwu, „Golf Digest” i egzemplarz „Men’s Health”.

Wyglądało na to, że publiczny wizerunek Giermana był tylko maską. Albo był on bardzo złożonym człowiekiem.

Druga sypialnia służyła mu za pokój do ćwiczeń i gabinet w jednym. Nie było tam łóżka ani nawet rozkładanej kanapy, tylko biurko, komputer, telewizor z DVD i sprzęt muzyczny. Pod ścianą leżały ciężarki i ławeczka, na półkach stały płyty kompaktowe, głównie jazz, rock i muzyka klasyczna.

Teraz komputer został wybebeszony, a z segregatorów na biurku wyjęto zawartość, która zapewne czekała już na biurku Montoi.

Brinkman był dupkiem, ale bardzo dokładnym.


Poruszał się bezszelestnie, zostawiając zapalone lampy tam, gdzie korytarze się krzyżowały. Mdłe światło ukazywało fragmenty lśniących niegdyś, czystych ścian, pociemniałych teraz i zaplamionych. Na kaflach, którymi wyłożono tę część szpitalnych piwnic, od lat zbierał się kurz i brud. Pomieszczenia te zawsze były zamknięte na klucz, nigdy nie docierało tu światło dnia i niewiele osób wiedziało, co się tu dzieje. A ci, którzy o tym wiedzieli, trzymali język za zębami i mieli nadzieję, że zło, którego się tu dopuszczano, zostanie zapomniane.

O, bardzo się mylili.

Nic nie zostało zapomniane.

Ani wybaczone.

To matka udzieliła mu tej cennej lekcji.

Zapalił kolejną lampę i skręcił. Otworzył drzwi kluczem i wszedł do pokoju bez okien. Stał tam mały, otwarty sekretarzyk, składający się z blatu i mnóstwa niewielkich półeczek i szufladek, w których przechowywał swoje skarby.

Wyjął z kieszeni pierścionek, mały złoty krążek z czerwonym kamieniem. Przez chwilę trzymał go w palcach, wspominając dziewczynę, która go kiedyś nosiła. Oblizał wargi. Była idealna… niczego nieświadoma. Zauważył na pierścionku krew. Tym lepiej.

Przypomniał sobie, jak wkładał rewolwer w jej dłoń. Przycisnął brzuch do jej gładkich pleców… nacisnął spust… dziewczyna osunęła się na ziemię.

Teraz, myśląc o jej młodym, drżącym ciele, znowu ogarnęła go paląca żądza.

Ale wiedział, że ten ból jest ceną, jaką sam musi zapłacić.

Powoli wypuścił powietrze z płuc i zauważył, że ściskał pierścionek tak mocno, iż metalowe kółko wbiło mu się w palce. Skarcił się w duchu. Jeszcze nie czas. Jeszcze nie.

Zły z powodu własnej słabości włożył pierścionek do szufladki, a potem wyjął z kieszeni zegarek i położył go obok.

Idealnie, pomyślał. Zrobił pierwszy krok, choć czeka go jeszcze daleka droga. To, co zamierza, wymaga czasu; tak wielu jest tych, którzy muszą zapłacić za swoje czyny.

Z górnej półki zdjął czarny album i zaczął przerzucać strony wypełnione zdjęciami, wycinkami z gazet i artykułami.

Uśmiechnął się, spoglądając na fotografie, ale uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy dotarł do portretu Faith Chastain. Delikatnie dotknął zdjęcia palcem i zacisnął zęby, przypominając sobie, jaka była, kiedy żyła. I kiedy umarła.

Zamknął album ze złością i wsunął go na miejsce, a później zatrzasnął też sekretarzyk. Nie ma teraz na to czasu. Czeka go wiele pracy.

Dopiero rozpoczął swoje dzieło.

Загрузка...