Rozdział 10

Pogrzeb był dla Caitlyn wstrząsającym przeżyciem. Czuła na sobie ciężar spojrzeń dziesiątków par oczu. Nie tylko w kościele, ale i tu, na cmentarzu, kiedy pastor zakończył ceremonię modlitwą, a między chmurami zabłysły promienie słońca. Żałobnicy stali rozproszeni wokół grobu, z posępnymi twarzami, spuszczonymi oczami i schylonymi w modlitwie głowami. I cały czas szeptali między sobą.

Minęły trzy dni, odkąd znaleziono ciało Josha, a zainteresowanie mediów jeszcze wzrosło. Policja najwyraźniej podejrzewała morderstwo, w każdym razie spekulacje na temat samobójstwa ucichły, choć wciąż go nie wykluczono.

Na pogrzeb przyszli dziennikarze, a nieco na uboczu, oparty o pień starego dębu, stał detektyw Pierce Reed w ciemnych okularach. Caitlyn była pewna, że bacznie przyglądał się ludziom, którzy przyszli pożegnać jej męża. A może to ją obserwował?

Cała ceremonia w kościele wydawała jej się surrealistyczna. Muzyka organowa, modlitwy, świece i mowa pożegnalna zdawały się nie na miejscu, podobnie jak kondukt żałobny, który przeszedł ulicami miasta na odległy stary cmentarz.

Poza dwiema byłymi żonami Josh nie miał innej rodziny. Zepsuty jedynak, urodził się, gdy rodzice byli już starsi. Jego matka umarła prawie dziesięć lat temu, wkrótce po śmierci ojca. Caitlyn nie poznała nigdy nikogo z rodziny Josha. Tylko jego pierwszą żonę Maude i pasierba Gila, którzy również przyszli na pogrzeb. Nie zabrakło też Naomi Crisman ubranej w elegancką czerń. Nie zjawił się żaden wujek, żadna ciotka czy kuzyni; Caitlyn nigdy też o nich nie słyszała. Jako żona, to ona poprosiła o wydanie ciała.

Przyjrzała się tym, którzy przyszli.

Pierwsza żona Josha, Maude, wyglądała bardzo elegancko w luksusowym kostiumie. Twarz skryła za okularami słonecznymi i kapeluszem z szerokim rondem. Jej syn wyglądał, jakby właśnie wygrzebał się z łóżka po ciężkiej nocy zaprawionej alkoholem i prochami. Przyszedł na pogrzeb w dżinsach i koszulce firmowanej przez Ozziego Osbourna, a jego mina zdawała się mówić „odwalcie się”. Przyczesał wprawdzie włosy, ale nie przyszło mu do głowy, żeby się ogolić. Nawet nie starał się ukryć, że wolałby być gdziekolwiek, byle nie tutaj. W przeciwieństwie do matki, wiotkiej jak trzcina, Gil miał już sporą nadwagę. Brzuch wylewał mu się ze spodni.

Kilka metrów dalej stała samotnie Naomi Crisman, ostatnia zdobycz Josha. Miała chyba nadzieję zostać kolejną panią Bandeaux. Wyraźnie unikała ludzkich spojrzeń, wzrok wbiła w ziemię. Miała ledwie dwadzieścia pięć lat. Ubrała się stosownie do okoliczności w czarną, wąską sukienkę, długie włosy z pasemkami spięła luźno czymś w rodzaju błyszczących chińskich pałeczek. Często wzdychała, trudno powiedzieć, ze smutku czy z nudy.

Kilka metrów dalej, na tyle blisko, żeby uważać ich za żałobników, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby podkreślić swoją odrębność, stali Biscayne’owie. Sugar, Dickie Ray i Cricket. Wszyscy ubrani w najlepsze ciuchy. Montgomery chętnie wyparliby się pokrewieństwa, ale twarze nieprawowitych wnuków Benedicta wyraźnie świadczyły o jego zdradzie – geny dziadka odcisnęły na nich swoje piętno. Biscayne’owie mieli jaśniejsze włosy, odziedziczone po prababce, ale ich okrągłe oczy, proste i mocno zarysowane nosy oraz wydatne kości policzkowe z pewnością pochodziły od Benedicta Montgomery’ego.

A co z twoim ojcem? Nie pomniejszaj jego zasług, na miłość boską.

Możliwe, że któreś z nich jest nie tylko twoim kuzynem, ale przyrodnią siostrą lub bratem.

Caitlyn zrobiło się niedobrze. Pamiętała, jak kiedyś, bawiąc się z Griffinem w wozowni, usłyszała jęk i skrzypienie sprężyn starego metalowego łóżka na strychu. Później, ukryta za traktorem, zobaczyła dwoje ludzi wymykających się tylnymi schodami. Światło księżyca wpadające przez okno pozwoliło jej rozpoznać własnego ojca i kobietę z potarganymi włosami. Zatrzymali się na dole schodów i kobieta pocałowała go długo i namiętnie, ich usta zwarły się, a jego ręce objęły pośladki ukryte pod krótką letnią sukienką.

– Później – zawarczał.

– Nie zapomnij. – Głos miała niski i ochrypły. Zapaliła papierosa, a wtedy, w świetle zapałki, Caitlyn rozpoznała Copper Biscayne. Caitlyn wydała stłumiony okrzyk zaskoczenia, przez drzwi wyleciał nietoperz.

– Ktoś tu jest – szepnęła Copper, ale ojciec Caitlyn tylko się roześmiał.

– To tylko nietoperze. Jesteś cykor, idź już, głuptasie, zanim ktoś tu naprawdę przyjdzie. – Poklepał ją po tyłku i poszła, zgrzytając wysokimi obcasami, po żwirowej ścieżce prowadzącej do szopy i do drogi.

Cameron obejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nikt nie czai się w ciemnościach. Caitlyn wstrzymała oddech. Griffin patrzył na nią okrągłymi ze strachu oczami. Ojciec wyszedł i zamknął za sobą drzwi na zasuwę.

Gdyby nie weszła schodami na strych, gdzie wciąż czuć było dym papierosowy, alkohol i zapach piżma, gdyby nie wymknęła się przez okno i nie zeszła po dębie, nie wydostaliby się z wozowni.

Udało jej się wyjść, ale nigdy nie zapomniała tej nocy i zdrady ojca. Miała wtedy jedenaście lat, ale wspomnienie było tak żywe, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj.

Caitlyn nie wiedziała, jak długo Copper i jej ojciec byli kochankami, ale z pewnością wystarczająco długo, żeby począć jedno czy dwoje dzieci.

Bękartów upartych jak jej ojciec.

Wspomnienie ojca nawet jej nie zabolało. Nienawidziła go za życia i mogła równie dobrze nienawidzić go po jego śmierci, już dawno się z tym pogodziła. Nie winiła Biscayne’ów za to, że chcą dostać swoją część majątku. Uważała, że w pewnym sensie zasługują na nią.

– Jezu, mają tupet – wyszeptała Amanda, podążając za spojrzeniem Caitlyn. – Wiesz, kim jest ten facet z nimi? To ich adwokat. Pochodzi z Nowego Orleanu, a jego interesy są tak ciemne, jak cień rzucany przez te dęby.

Caitlyn nie odpowiedziała. Kiedy Sugar spojrzała w jej kierunku, szybko odwróciła wzrok i próbowała skoncentrować się na ostatnich słowach pastora. Stała przy grobie, mając po jednej stronie Troya, a po drugiej Amandę. Jej matka i Lucille siedziały na krzesłach ustawionych na sztucznej trawie, otoczonej kwiatami, które w tym upale zaczęły już więdnąć. Obok Troya stała Hannah, w ciemnych okularach, z ponurą twarzą i wzrokiem wbitym w ziemię.

Caitlyn, Amanda i Kelly odziedziczyły po matce szczupłość i gibkość, ognistokasztanowe włosy i piwne oczy. Hannah i Troy byli bardziej podobni do ojca. Rysy mieli ostrzejsze, prawie czarne włosy, oczy wyraziste, intensywnie niebieskie, tak jak oczy starszego brata, Charlesa. Często mówiło się, że Charles to wykapany ojciec. Wysoki, szczupły, wysportowany, ambitny, od początku przygotowywany do przejęcia ogromnej spuścizny po Cameronie.

Aż nagle umarł.

Wystarczyło spojrzeć nieco dalej, aby zobaczyć grobowiec rodzinny Montgomerych. Początkowo Montgomerych chowano na starym cmentarzu niedaleko majątku Oak Hill. I tak przez kilka pokoleń. Później wybrali na miejsce swojego spoczynku cmentarz w mieście. Pochowano tutaj Benedicta, a później jego żonę. Spoczywał tu też Charles i mały Parker, który zmarł, nie dożywszy roku. Nagła śmierć łóżeczkowa, tak przynajmniej twierdził doktor Fellers.

– Amen – wyszeptał tłum na zakończenie ostatniej modlitwy. Pastor podniósł głowę i skinął na Caitlyn. Na chwiejnych nogach zrobiła krok do przodu i rzuciła na trumnę białą różę. Wciąż nie mogła do końca uwierzyć, że Josh, facet zawsze pełen energii, nie żyje.

Przez ostatnie dni zajmowała się przygotowaniami do pogrzebu, rozmawiała trochę z policją, unikała dziennikarzy i starała się dowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło tamtej nocy. Nie była w stanie spać we własnej sypialni – wspomnienie krwi rozmazanej po całym pokoju przerażało ją – więc spędziła dwie ostatnie noce na sofie, przykryta narzutą. Ale i tak nie mogła zasnąć bez środków uspokajających przepisanych przez doktora Fellersa.

– Wiem, że nie znosisz pigułek – powiedziała Berneda, ściskając w ręku kolorową fiolkę – ale te ci pomogą. Byłam u lekarza i poprosiłam przy okazji o coś dla ciebie.

– Nie sądzisz, że powinnaś była mnie zapytać? – odpowiedziała Caitlyn, ale i tak wzięła ciemną fiolkę. Lorazepam rzeczywiście się przydał, pomógł jej się uspokoić i przetrwać kolejne dni i noce.

Wciąż jeszcze nie rozmawiała z Kelly; wciąż się rozmijały, ale Kelly obiecała zadzwonić po pogrzebie, gdy prasa zajmie się innymi sprawami, gdy plotkarze znajdą sobie inne tematy.

– Wiesz, że nie mogę przyjść na pogrzeb – powiedziała. – Nie jestem aż taką hipokrytką, a poza tym mama dostałaby szału. Wściekłaby się, więc nie zamierzam prowokować. Nie teraz. Spotkamy się, gdy już zakopią Josha. Trzymaj się…

Caitlyn starała się nie poddawać, ale było jej naprawdę trudno. Zaniedbała pracę, klienci słali kondolencje połączone z pytaniami o termin realizacji zleceń. Jutro, myślała, jutro zacznę odpowiadać na telefony i wrócę do normalnego życia.

Jeśli policja jej pozwoli.

Jeśli pozwoli jej sumienie.

– Chodź – powiedział Troy i poprowadził ją do samochodu zaparkowanego w cieniu drzew. Kierowca, krępy, poważny mężczyzna zatrudniony przez dom pogrzebowy, czekał oparty o zderzak. Caitlyn zagapiła się na niego i nie zauważyła, kiedy podszedł do niej jakiś nieznajomy.

– Pani Bandeaux? Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

Caitlyn spięła się w sobie, gotowa odeprzeć atak natrętnego dziennikarza. Pewnie zaraz podetkną jej pod nos mikrofon, a gorliwy fotograf zacznie pstrykać zdjęcia.

– Nie teraz – powiedział Troy.

– Wiem, że to trudna chwila. Przyszedłem, bo jestem znajomym Rebeki Wade. – Usłyszała męski, głęboki głos i przyjrzała się nieznajomemu. Był wysoki i poważny. Miał na sobie spodnie khaki, luźny niebieski sweter, ciemne włosy, dłuższe, niż nakazywała moda, i cień zarostu na brodzie.

Troy odwrócił się w stronę intruza.

– Nie obchodzi mnie, kim pan jest. To bardzo prywatna uroczystość. Wybaczy pan…

– Nie. Proszę poczekać. – Caitlyn spojrzała znad ciemnych okularów. – Zna pan doktor Wade?

– Studiowaliśmy razem, a potem przez lata razem pracowaliśmy. Nazywam się Adam Hunt. – Wyciągnął dłoń. – Poprosiła mnie o skontaktowanie się z kilkoma swoimi pacjentami.

– Rozmawiał pan z nią?

– Ostatnio nie. Ale byłem trochę uziemiony. – Dopiero teraz zauważyła, że mężczyzna ma zabandażowaną kostkę. – Drobne starcie z motocyklem. Przegrałem. – Szeroki uśmiech złagodził chłód szarych oczu. – Nie powinienem był tu dzisiaj przychodzić, ale nie odpowiedziała pani na żaden mój telefon, a Rebeka prosiła mnie, żebym szczególnie z panią się skontaktował. Przepraszam… przepraszam, że panią zatrzymuję. Wiem, że to dla pani bardzo trudny okres, więc jeśli będzie pani chciała z kimś porozmawiać, to proszę do mnie zadzwonić. – Wcisnął jej wizytówkę. – Nie chcę pani zatrzymywać. Proszę jeszcze raz przyjąć moje kondolencje.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, pokuśtykał w dół zbocza, w kierunku starego jeepa.

– O co tu, do diabła, chodzi? – spytał Troy, poprawiając krawat.

– Nie jestem pewna.

– Mówię ci, on mi się nie podoba. Pewnie ma w tym jakiś osobisty interes.

– A ja ci mówię, że tobie nikt się nie podoba. – Caitlyn zobaczyła, jak oczy brata ciemnieją. – W porządku, cios poniżej pasa. Przepraszam – powiedziała. – Mam dziś ciężki dzień.

– Codziennie masz ciężki dzień? – zapytał, gdy kierowca otworzył im drzwi. Kątem oka Caitlyn zauważyła Adama Hunta siadającego za kierownicą jeepa. – Kim, do diabła, jest Rebeka Wade?

– Moją psychoterapeutką.

– Aha. – Troy spojrzał za odjeżdżającym jeepem. – W takim razie może powinnaś z nim porozmawiać, ale najpierw go sprawdź. To może być reporter, który chce napisać artykuł. Niektórzy z nich nie są do końca uczciwi. Posuną się do wszystkiego, żeby zdobyć materiał.

– Popadasz w paranoję.

– Nie. Ja tylko twardo stąpam po ziemi. – Usiedli na rozgrzanych fotelach, a kierowca uruchomił silnik i włączył klimatyzację. Matka, Lucille, Amanda i Hannah wsiadły do drugiego ciemnego samochodu. Jechali do Oak Hill.

– Pamiętaj, że to dziedziczne – zażartowała ponuro.

– Bardzo śmieszne. Mnie to nie dotyczy. Ja jestem ten normalny, pamiętasz?

Miała wątpliwości. Powoli zaczynała we wszystko wątpić. Normalny? Och, Troy!

Jeśli chodziło o klan Montgomerych, to chyba nie ma w nim ani jednej normalnej osoby.


Atropos obserwowała ich wszystkich. Żałobników Josha Bandeaux. Tak jakby kogoś naprawdę obchodziło, czy Bandeaux żyje, czy nie. Przyglądała się ceremonii, powadze pastora, zmęczonej i nieszczęśliwej twarzy teściowej zmarłego, skrytej za woalką. Byli też inni, nieprawowici, chciwi Biscayne’owie, którzy zamanifestowali publicznie swoją przynależność do rodziny Montgomerych.

Sugar. Cricket. Dickie Ray… ich imiona mówiły za siebie. Sugar – cukier, a tak naprawdę zwykła dziwka; Cricket – hałaśliwy świerszcz; i Dickie – siurek z pretensjami do sławy, jedyny wśród bękartów obdarzony penisem. A i to pewnie niedużym.

Atropos obserwowała ich twarze pełne determinacji, ich żądzę stania się częścią klanu Montgomerych, ich pragnienie dorwania się do fortuny, na którą sami nie musieli zapracować. Cieszyło ją, że nigdy nie dostaną tych pieniędzy, podobnie jak pozostali, prawowici członkowie rodziny.

Nie było im to pisane, miał ich spotkać zupełnie inny los.

Nici życia zostały już splecione i odmierzone.

Teraz należało je tylko przeciąć w odpowiednim momencie.

Muszą być cierpliwi, aż wreszcie poczują ból ostrych nożyc Losu… Śmierć będzie odpowiednia, a cierpienie dotkliwe i konkretne. Ponieważ Atropos wie, że nie chodzi o śmierć, lecz o umieranie.

Загрузка...