Rozdział 23

Adam obudził się zdyszany, zlany potem, z erekcją. Odrzucił kołdrę i poszedł do łazienki. Śniła mu się Caitlyn, całował ją, dotykał jej, prawie się z nią kochał. Pragnął jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety.

Ale to był tylko sen.

Piękny sen. Caitlyn na leżaku, na pokładzie luksusowej łodzi, całkiem naga. Miała na sobie tylko okulary słoneczne. Patrzyła na niego z figlarnym, kuszącym uśmiechem. Szedł po drewnianym pokładzie, również nagi. Wiedział, że zaraz będą się kochać.

Podszedł do niej, przyklęknął, pocałował w pępek. Jej skóra była ciepła i miała słonawy smak. Lśniła w słońcu. Przesunął się ku górze i dotknął językiem twardego, spragnionego dotyku sutka.

– Och! – jęknęła, przeciągając się. Leniwie zdjęła okulary i patrzyła na niego z rozbawieniem. Spojrzał jej w twarz. Jednak teraz nie była już Caitlyn Montgomery Bandeaux, była Rebeką. Jej uśmiech stygł, oczy zrobiły się szkliste, rysy rozmazane, a ciało zimne jak marmur.

To był tylko sen, ale uświadomił Adamowi, że jego najgorsze przeczucia mogą się sprawdzić. Rebeka wcale nie pojechała na jedną z tych swoich szalonych wycieczek. Nie wyruszyła na poszukiwanie przygód, raczej przytrafiło jej się coś złego. Być może już nie żyła.

I miało to związek z Caitlyn.

Z notatek, które pozostawiła Rebeka, wywnioskował, że Caitlyn Bandeaux była jej najciekawszym przypadkiem. Planowała poświęcić jej i jej siostrze Kelly więcej czasu i uwagi. Jednak notatki były bardzo chaotyczne. Intrygujące, lecz niekompletne. Wszystko wskazywało na to, że brakuje wielu stron.

Zarzucił ręcznik na szyję i poszedł do gabinetu. Była czwarta nad ranem, ale nie czuł zmęczenia. Odsunął krzesło i włączył komputer. Gdy maszyna budziła się do życia, stanął mu przed oczami obraz Caitlyn. Wyobraził sobie jej ciemne włosy rozrzucone na poduszce, miękką, jedwabistą skórę… do diabła, zbyt długo nie był z kobietą. Zdecydowanie zbyt długo. Odgonił kuszące myśli i sprawdził pocztę elektroniczną. Czekał na wiadomość od firmy, której powierzył twardy dysk. Liczył, że uda im się odzyskać dane. Ale wciąż jeszcze się nie odezwali.

A czas ucieka.

Wkrótce będzie musiał wyznać wszystko Caitlyn. I policji. I sobie samemu. Za daleko zabrnął. Jego zainteresowanie Caitlyn przekroczyło zawodowe granice. Stąpał po cienkim lodzie. Lada chwila tafla się załamie, a on zapadnie w ciemną głębię. Wir emocji pociągnie go na dno.

Uważał, że jest fascynująca. Tajemnicza…

I nie było to zasługą okoliczności, w jakich się poznali.

Nie dawała się zaszufladkować. Raz była nieśmiała, a po chwili bardzo pewna siebie. Jej reakcje wydawały się uzasadnione, a niepokój całkiem zrozumiały, ale może były objawem choroby psychicznej?

„Boję się… Jezu, boję się, że w jakiś sposób jestem odpowiedzialna za śmierć mojego męża”.

Morderczyni?

Nie.

Więc skąd te rany na nadgarstkach?

Skąd krew w jej sypialni? Czy to prawda, czy halucynacje?

I co byłoby gorsze?

Przetarł czoło brzegiem ręcznika, poszedł do kuchni i wyjął z lodówki piwo. Nie może związać się z Caitlyn Bandeaux. Nie może. Otworzył puszkę i pociągnął duży łyk. Kogo on, do diabła, oszukuje? Już był związany.

Już było za późno.


Atropos ukryła samochód i przy świetle księżyca pośpieszyła ścieżką na brzeg. Kajak stał tam, gdzie go zostawiła, wsiadła do niego i ruszyła w górę mrocznej rzeki. Wiosłowała powoli, zmagając się z prądem. Mimo zmęczenia uśmiechnęła się do siebie. Woda zawsze była jej żywiołem, a noc ją podniecała – jak wampira – pomyślała. Spojrzała na księżyc i przypomniała sobie o swoim zadaniu. Kiedyś nie było ono tak oczywiste, teraz podążała już jasno wytyczoną ścieżką. Czując zbliżającą się burzę, skierowała zwinną łódkę do przystani. Wysiadła i szybko poszła dróżką pod górę. Była zmęczona, ale i podekscytowana. Morderstwa zawsze ją wyczerpywały, a jednocześnie napełniały energią. Musiała jednak trochę odpocząć. Zastanowić się nad tym, co zrobiła. Przemyśleć wszystko.

Cicho przemknęła w ciemnościach do swojej samotni i pośpieszyła schodami w dół. Wkrótce będzie świtać. Latarka leżała na swoim miejscu. Atropos rzuciła snop światła na swoją ofiarę. Cricket zamrugała kilka razy, a jej wzrok powędrował w kierunku słoja z pająkami. Pobladła i szarpnęła się, próbując krzyczeć przez zakneblowane usta. Trzeba ją znów uspokoić.

– Załatwiłam kolejną sprawę – powiedziała Atropos, wyciągając z kieszeni nić życia.

Cricket zamarła.

– Berneda. Znasz ją, to matka rodziny. – Atropos westchnęła i odrzuciła włosy na ramiona. Miała ochotę zapalić… ale jeszcze nie teraz. Cricket wiła się na klepisku, usiłując odsunąć się od słoja. Żałosne. Taka bezczelna dziewucha, a teraz trzęsie się jak galareta – a wszystko przez kilka małych pająków. Jak łatwo było poznać ich fobie.

Przerażone oczy spojrzały na Atropos.

– Zgadza się. Ona nie żyje.

Rozległo się przytłumione sapanie, to Cricket spazmatycznie łapała powietrze.

– Jak? Och, miała słabe serce i… drobne problemy z oddychaniem.

Po co strzępi sobie język? Ten żałosny pomiot z nieprawego łoża nigdy nie zrozumie.

– Ale nie martw się, To już niedługo. – Dotknęła nici okręconej wokół słoja. – Popatrz.

Ale Cricket wciąż patrzyła na nią. Patrzyła jak na wariatkę, Atropos to wyczuła. Ona? Szalona? Na moment odżył głęboko skrywany, choć zawsze obecny lęk. Czyżby była niespełna rozumu? Natychmiast odepchnęła od siebie tę okropną myśl. Spojrzała z góry na związaną, zakneblowaną i rozdygotaną kupę ścierwa.

– Już prawie nadeszła twoja kolej – powiedziała, żeby przypomnieć Cricket, co ją czeka.

Skierowała światło na regał i znalazła ukrytą dźwignię. Zgasiła latarkę i znów usłyszała irytujące jęki Cricket. Niewiele brakowało, a złamałaby własne zasady i zabiła ją, zanim nadejdzie jej czas.

Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz.

Cierpliwość jest cnotą.

Ciekawe, kto wymyślił coś tak głupiego?

Atropos już dawno nauczyła się, że do wszystkiego musi dojść sama; nie może czekać, aż ktoś ją wyręczy.

Założyła buty ochronne i weszła do czystego, białego pokoju – swojego sanktuarium, z dala od ohydnych pająków i jeszcze ohydniejszego związanego ścierwa. W chłodzie tego pomieszczenia mogła zregenerować siły i znaleźć wewnętrzny spokój.

Przez chwilę mogła napawać się swoim sukcesem.

Aż do następnego razu.

Który, wiedziała, wkrótce nadejdzie. Już niedługo.


– …o Boże, Caitlyn, ona nie żyje. Mama nie żyje! – Głos Hannah zadrżał, przechodząc w gwałtowny, rozdzierający szloch.

Caitlyn znieruchomiała za biurkiem, oderwana od pracy nad projektem. Nie szło jej najlepiej; denerwowała się przed dzisiejszym spotkaniem z prawnikiem, a na dodatek dręczyły ją niejasne myśli i sprzeczne uczucia wobec Adama.

– Poczekaj. – Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. – Uspokój się. – To musi być pomyłka. Musi. Może Hannah znów brała jakieś narkotyki. Już kiedyś przedawkowała LSD, może ma halucynacje. – Mama jest w szpitalu. Pamiętasz? Ma tam doskonałą opiekę i…

– I nie żyje! Nie rozumiesz? Nie żyje!

Caitlyn pokręciła głową. Owszem, matka była schorowana, ale przecież leżała w szpitalu, pod dobrą opieką i właśnie dochodziła do siebie.

– To nie może być prawda.

– Ale jest, na miłość boską! Prawdopodobnie ktoś ją zabił.

– Zaraz, zaraz, to coś nowego!

– Naprawdę? Naprawdę tak myślisz? Nie widzisz, co się dzieje? – wykrzykiwała Hannah. – Wiem, że już było lepiej, jej stan się stabilizował, tak mówili lekarze, a potem… potem… Troy odebrał rano telefon ze szpitala, dzwonił lekarz dyżurny, powiedział, że mama umarła we śnie. Jak? Jak to się mogło stać?

Caitlyn, oszołomiona, odchyliła się na krześle.

– Nie wiem. Jesteś pewna?

– Zadzwoń sama do tego cholernego szpitala, jeśli mi nie wierzysz. – Hannah znów się rozpłakała i dopiero teraz do Caitlyn dotarło, że matka naprawdę nie żyje. Poczuła wielki ciężar na sercu. Matka nie żyje? Czy to możliwe? – Była… była chora. Może po prostu odeszła.

– Tak, akurat! – Hannah głośno pociągnęła nosem. – Myślę, że ktoś jej pomógł. Dlaczego nie zadziałała ta pieprzona nitrogliceryna, co? A Amanda – myślisz, że to zbieg okoliczności, że w tydzień po śmierci Josha miała wypadek? Nie, to jest celowa robota. Ktoś do nas strzela jak do kaczek, po kolei.

Caitlyn zmroziło krew w żyłach. Hannah powiedziała głośno to, o czym ona sama bała się nawet myśleć. Ktoś systematycznie zabija członków ich rodziny. Ale kto? Kto chciał ich śmierci?

A ty, Caitlyn? To ty masz kłopoty z pamięcią. To w twoim pokoju było pełno krwi.

– Co mówią w szpitalu? – zapytała, odpychając natrętne oskarżenia.

– Nie wiem. Troy ma zadzwonić do lekarza dyżurnego i do doktora Fellersa, ale myślę, że w szpitalu będą chcieli chronić własne tyłki.

– Jesteś sama?

– Tak, jeśli nie liczyć Lucille.

– Ona też się liczy. Jak to znosi?

– Już zaczęła pakować swoje rzeczy – powiedziała Hannah głosem pełnym dezaprobaty.

– Co takiego?

– Słyszałaś. Natychmiast kupiła bilet w jedną stronę na Florydę. Powiedziała, że nie ma powodu, dla którego miałaby tu zostać. Nie ma tu własnej rodziny. Jej córka nigdy do niej nie dzwoni i nie przyjeżdża, a teraz jeszcze odeszła mama, więc Lucille przeprowadza się do swojej siostry.

– Tak szybko?

– Myślę, że już dawno to zaplanowała. Wie, że mama zostawiła jej niezłą sumkę, więc wynosi się. Jej samolot odlatuje jutro. Co ty na to? Nawet nie poczekała, żeby skorzystać z tańszej taryfy.

– A pogrzeb… – wymamrotała Caitlyn. – Nawet nie chce być na pogrzebie?

– Kto ją wie? To dziwaczka. Pokręcona, wciąż mówi o duchach. Najwyższy czas, żeby wyjechała. Żadna strata.

– Ale wtedy zostaniesz sama w domu.

– Tylko ja i duchy. – W głosie Hannah znów było słychać typowy dla niej sarkazm. – Jezu, trudno w to uwierzyć. – Caitlyn usłyszała trzask zapalniczki.

– Mogę być u ciebie za pół godziny.

– Nie. Spotkamy się w szpitalu. Troy już tam jedzie, powiedział, że zadzwoni do Amandy. Na razie!

Rozłączyła się, zanim Caitlyn zdążyła powiedzieć, że zadzwoni do Kelly. Zresztą kogo by to obchodziło. Odkąd matka powiedziała, że Kelly dla nich umarła, wszyscy oprócz Caitlyn przestali się z nią widywać, a nawet wspominać ją. Dziwne. Ale przecież jej rodzina w ogóle była dziwna. Caitlyn zadzwoniła do Kelly na komórkę i zostawiła wiadomość.

Chociaż Kelly pewnie tylko wzruszy ramionami.

Nie zależało jej na rodzinie.

Zrozum, Caitlyn, to banda cholernych hipokrytów. Mama się wściekła, że przepuściłam pieniądze z funduszu na tę łódź i nawet jej nie ubezpieczyłam. I ona, i kochane rodzeństwo obwiniają mnie za ten wypadek. Pewnie liczą na to, że odziedziczą też moją część majątku, bo matka traktuje mnie, jakbym nie żyła. Czy ona jest normalna? Czy ktokolwiek w tej rodzinie jest normalny?!

No właśnie, pomyślała Caitlyn, wkładając sweter i obciągając rękawy, żeby zakryć gojące się rany na nadgarstkach. Oskar zobaczył, że sięga po kluczyki.

– Nie teraz – powiedziała przepraszająco. – Ale kiedy wrócę, pójdziemy pobiegać. Zgoda? – Pies zaskamlał i skoczył na drzwi. Wypuściła go, pognał prosto pod drzewo magnolii, gdzie na pniu wylegiwała się w słońcu jaszczurka. Przerażone zwierzątko schroniło się w gałęziach drzewa, a Caitlyn poszła do garażu.

Znów spotkanie z rodziną.

Kelly pewnie pomyśli, że i ona jest hipokrytką, tak jak cała reszta.

Kelly powinna być zadowolona – myślała Caitlyn, wyjeżdżając z garażu – Montgomerych szybko ubywało. Hannah i Amanda miały rację – członkowie rodziny jeden za drugim padali jak muchy.

Ciekawe tylko, kto trzyma packę.

Bóg?

Czy ktoś bliski i dobrze znany? Ktoś, kto pragnie ich śmierci.


Reed odwiesił słuchawkę, chciało mu się palić. Pozbył się nałogu już dawno temu, ale wciąż zdarzały się takie chwile, kiedy tęsknił za nikotyną. Pracował bez wytchnienia, wypruwał flaki, żeby rozwikłać sprawę Bandeaux. Do diabła, gdy nie wyznaczono człowieka do śledzenia Caitlyn Montgomery, sam się tym zajął. A oprócz tego wykonywał swoje normalne obowiązki.

To jakaś obsesja, powinien więcej spotykać się z ludźmi, używać życia…

Ale nie używał. Każdy jego kolejny związek okazywał się pomyłką. Po przyjeździe do Savannah przez jakiś czas chodził do knajp na podryw, miał nawet kilka przygód na jedną noc. Seks był niezły, ale trochę jak tania whisky. Następnego dnia Reed czuł się zmęczony, wypluty i zwyczajnie stary. Dał sobie spokój. Nie potrzebował przekrwionych oczu i wyrzutów sumienia.

Ile razy mówił „Zadzwonię do ciebie”, chociaż wiedział, nawet po paru drinkach, że łże jak pies i że chodzi mu tylko o jeden numerek, o nic więcej.

Może powinien grać w kręgle.

Albo w golfa.

Albo uprawiać wspinaczkę skałkową. Cokolwiek.

Potarł dwudniowy zarost, dopił resztki zimnej kawy i postanowił przejść się do biura Kathy Okano. Zadać jej kilka pytań. To przecież ona naciskała na przyspieszenie śledztwa w sprawie Bandeaux, a teraz się wycofuje. Niezdecydowana jak dziewica.

Przeszedł przez korytarz i już miał wejść do jej gabinetu, gdy drogę zablokowała mu jej sekretarka – Tonya. Wyglądała jak czynna członkini Światowej Federacji Zapaśniczej. Grubo ciosana, zdecydowanie mało kobieca figura, do tego tona makijażu, czarne, wzburzone włosy i cięty język.

– Wyszła.

– Dokąd?

– Była umówiona na lunch – odpowiedziała sekretarka.

– Ale właśnie rozmawiałem z nią przez telefon.

– A, to już wiem, dlaczego wyleciała stąd jak szalona – powiedziała Tonya. – Przekażę jej, że pan był.

– Dzięki – warknął, wsadzając ręce do kieszeni. Zawrócił do swojego gabinetu i przyspieszył kroku, słysząc telefon. Dzwoniła Morrisette.

– Pieprzony dupek! Powinnam cię spisać! – wrzeszczała. Pewnie ktoś zajechał jej drogę.

– Za co? – zapytał Reed.

– Cześć! Słyszałeś najświeższe wieści? – zapytała, przekrzykując hałas skrzeczącego radia policyjnego i pędzących samochodów. – Wczoraj w nocy Berneda Montgomery kopnęła w kalendarz.

– Matka?

– Zgadza się, zabrano ją do szpitala, bo miała atak z serca, i w ciągu dwudziestu czterech wykitowała. I co powiesz? Pechowo, nie? Ty! Uważaj! Jak jedziesz, kurwa!

– Opanuj się. Opowiedz mi o Bernedzie Montgomery.

– Niewiele wiem, ale w szpitalu wrze. Wygląda na to, że nie umarła tak po prostu. Broniła się. Niewykluczone, że ktoś wśliznął się do jej pokoju i udusił ją albo podał jakiś środek.

– Cholera! – Amanda Montgomery ostrzegała go, że ktoś próbuje wykończyć całą rodzinę. Zdaje się, że miała rację. – Spotkajmy się w szpitalu.

– Już tam jadę.

Sięgnął po marynarkę i kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się i zobaczył Sugar Biscayne.

– Detektywie Reed? Mogę z panem chwilę porozmawiać? – Jej wczorajsza buta wyparowała bez śladu.

Spojrzał ostentacyjnie na zegarek.

– Jasne. Proszę wejść. – Zaprosił ją do środka.

Była ładną kobietą i wiedziała, jak podkreślić swoje wdzięki. Przykrótka bluzeczka wyszywana cekinami uwydatniała biust i odsłaniała wciętą talię. Spodenki ledwie zakrywały tyłek, więc długie nogi były widoczne w całej okazałości.

– Chodzi o moją siostrę, Cricket. Chciał pan z nią rozmawiać, a ja pana spławiłam. Prawda jest taka, że nie widziałam jej od kilku dni. I nie miałam żadnej wiadomości. To się czasem zdarzało, ale… boję się…

– Dzwoniła pani do jej przyjaciół? Chłopaka?

Sugar skinęła głową.

– Czy zgłosiła pani zaginięcie?

– Nie. Pomyślałam, że porozmawiam najpierw z panem.

– Słucham.

Usiadła na krześle i założyła nogę na nogę.

– Nie zamierzam zanudzać pana historią mojej rodziny. Wie pan, że jesteśmy spokrewnieni z Montgomerymi i że oni mają ostatnio sporo problemów. To dlatego przyszedł pan do nas. Wie pan też, że sądzimy się z nimi o spadek po naszym dziadku.

– On już od dawna nie żyje. Dlaczego dopiero teraz?

– Bo majątek był zablokowany w funduszach powierniczych obwarowanych klauzulami. Część pieniędzy jest już rozdzielona, ale część została zatrzymana aż do czasu, kiedy umrą wszystkie dzieci Benedicta i ich małżonkowie.

Reed nadstawił uszu.

– Więc to tylko kwestia czasu. Dwójka jego prawowitych dzieci, Cameron i Alice Ann już nie żyją, tak samo Berneda i moja matka, która była…

– Jego nieprawowitą córką.

– Paskudne słowo „nieprawowitą” – zamruczała i zaczęła kołysać nogą, uderzając obcasem o stopę. – No więc wynajęliśmy prawnika, Flynna Donahue, żeby pomógł nam odzyskać należną część majątku.

– Co to ma wspólnego z Cricket?

– Nie jestem pewna, ale ostatnio miałam kilka przerażających telefonów. Początkowo je lekceważyłam. Pracuję w klubie, a to wiąże się z pewnym ryzykiem… zawodowym. Pełno tam świrów, niektórzy potrafią iść za mną aż do domu. Potrafią zdobyć mój adres, a nawet numer telefonu. Jestem raczej ostrożna, właściciel klubu też nie podaje nikomu naszych adresów ani telefonów, ale ci zboczeńcy zawsze znajdą sposób. Wystarczy przekupić kogoś z klubu, spisać numer rejestracyjny samochodu, cokolwiek. Ale ostatnio… To nie są telefony od zboczeńców, w stylu „Maleńka, dam ci to, czego naprawdę potrzebujesz”. Te telefony są. – straszne.

Nie patrzyła na niego, wzrok miała wbity w podłogę, pocierała nerwowo ramiona.

– Złe… to właściwe słowo. Wyczuwam, że są złe. To nie jakiś jurny palant, któremu staje, jak sobie pogada z tancerką, nie… te telefony są inne. – Podniosła głowę i spojrzała na niego. Była przerażona. Naprawdę przerażona. Przełknęła z trudem ślinę.

– Boję się… Boję się, że ten zboczeniec mógł dopaść Cricket.

Загрузка...