Rozdział 5

Adam Hunt zręcznie poradził sobie z zamkiem. Zasuwa odskoczyła z taką łatwością, że gdyby ktoś go obserwował, mógłby pomyśleć, że otworzył te grube, drewniane drzwi kluczem. Zachował jednak wszelką ostrożność. Był sam. W holu stupięćdziesięcioletniego domu przerobionego na budynek biurowy nie było nikogo. Nikt nie widział, jak wszedł po cichu, zamykając za sobą drzwi.

W pokoju było gorąco. Parno. Wszystko przykrywał kurz, kwiatek stojący pod oknem usechł, a ziemia w doniczce zamieniła się w popiół. Rozejrzał się i otworzył okno, do niewielkiego gabinetu ze zniszczoną drewnianą podłogą i niedbale rzuconymi chodnikami wśliznął się zapach starej części Savannah.

Skórzana leżanka, kanapa i fotel na biegunach stały koło siebie. Po przekątnej stała wysoka szafka ze sprzętem wideo. Pod oknem w niskiej oszklonej biblioteczce znajdowały się książki traktujące o psychozach, seksualności, etyce, hipnozie oraz wszystkich słabościach i deprawacjach znanych ludzkości. Niektóre z tych książek należały do niego. Tak samo jak kiedyś ten fotel. Ale to było dawno temu.

Zacisnął szczęki i podszedł do biurka. Miało z boku szafkę z drewnianą żaluzją.

Była zamknięta.

Oczywiście.

Dla niego nie stanowiło to jednak żadnego problemu.

Fotel stojący przy biurku zaskrzypiał pod jego ciężarem. Zobaczył ślady kółek na dywanie, niewielki łuk powstały od ciągłego zaglądania do notatek lub do komputera. Jeszcze mocniej zacisnął szczęki, otworzył zamek i podniósł żaluzję. Przegródki i szufladki na znaczki, spinacze, koperty i podobne drobiazgi były we wzorowym porządku. Poukładane.

Tak jak kobieta, która niedawno siedziała w tym podniszczonym fotelu.

Więc gdzie, do cholery, jesteś, Rebeko? Odruchowo pomasował kolano. Wciąż mu dokuczało po niedawnym wypadku na motorze.

Włączył komputer, zabębnił nerwowo palcami o poręcz fotela i wpatrywał się w zakurzony ekran, czekając, aż się rozjaśni. Przejrzał pliki. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy wyczuł zapach jej perfum unoszący się w stęchłym powietrzu gabinetu?

Pobożne życzenia.

Zręcznie przebierał palcami po klawiaturze, przejrzał kartotekę pacjentów, zapoznając się pobieżnie z nerwicami, depresjami i psychozami ludzi, których nie znał. Nic nie zwróciło jego uwagi i nie natknął się na żaden szczególny przypadek.

Spojrzał na zegarek. Był tu już prawie czterdzieści pięć minut, słyszał odgłosy kroków i przesuwanych mebli dobiegające z góry. Sprawdził, jeszcze raz, czy zaryglował drzwi, wolał mieć pewność, że nikt nie wejdzie tu przez pomyłkę. Podszedł do okna. Z drugiego piętra zobaczył uliczkę w dole i sąsiedni dom. Starsza kobieta w słomkowym kapeluszu i podomce podlewała geranium. Gdyby spojrzała w górę, zauważyłaby go, więc wolał się odsunąć; nie chciał się potem tłumaczyć. Jeszcze nie teraz. Najpierw musi uzyskać odpowiedzi na swoje pytania.

Prawdopodobnie będzie musiał kłamać.

A, niech tam!

Adam wierzył, że kłamstwa mają różne odcienie. Są poważne kłamstwa i niewinne kłamstewka, i cały wachlarz odmian pomiędzy. Niektóre są ciężkie, kleiste, a inne lekkie jak mgiełka, ale o ile się orientował, nie ma dobrych kłamstw. A mimo to, gdy z nadspodziewaną wprawą otwierał zamek szafki, stwierdził, że czasami kłamstwa sanie do uniknięcia.

Zamek szuflady otworzył się ze szczękiem.

Jeśli kłamstwo było konieczne, aby dotrzeć do prawdy… to czy naprawdę było takie złe?

„Nie ma niewinnych kłamstewek – pouczała go babcia. – Kłamstwo to kłamstwo, i jeśli nie możesz powiedzieć prawdy, to źle z tobą”. Patrzyła na niego nieugiętym wzrokiem jastrzębia, szukając w jego oczach błysku oszustwa, a on wytrzymywał jej spojrzenie bez zmieszania, choć oboje wiedzieli, że bezczelnie kłamie.

Babcia Hunt była sprawiedliwa. Jeśli nie potrafiła udowodnić, że Adam kłamie, udawała, że mu wierzy.

Zastanowił się, co by teraz pomyślała o swym jedynym wnuku.

Otworzył górną szufladę z kartotekami i przerzucił karty palcami, wdychając suchy, stęchły zapach nieużywanych dokumentów. Przejrzał nazwiska pacjentów, zamknął szufladę i otworzył kolejną, w połowie wypełnioną papierami, które mogły mu pomóc w poszukiwaniach. Gruba kartoteka pełna zapisków i informacji. BANDEAUX, Caitlyn Montgomery.

Czemu nie odnalazł tych danych w komputerze?

Szybko wrócił przed migający ekran i jeszcze raz przejrzał pliki, ale Caitlyn zdecydowanie tam nie było. Powtórzył poszukiwania i odnalazł kartoteki innych pacjentów, ale na temat Caitlyn Bandeaux nie znalazł ani słowa. W komputerze było niewiele plików, przeszukał nawet komputerowy kosz na śmieci, jednak nie wrzucono tam ostatnio nic, co dotyczyło Bandeaux.

Jakby nigdy tu nie przychodziła.

Ale gruba papierowa kartoteka, którą miał na kolanach, przeczyła temu. Poza tym Rebeka w rozmowie z nim wymieniła kiedyś nazwisko Montgomery.

Odchylił się w fotelu. Dlaczego informacje z papierów nie zostały przeniesione do komputera? Przejrzał dokumenty i zobaczył fotografię, amatorskie zdjęcie pięknej kobiety po trzydziestce, z długimi ognistokasztanowymi włosami opadającymi na oczy. Trzymała na biodrze dziecko, dziewczynkę. Mała zanosiła się śmiechem, z ciemnych kręconych włosów wysuwały się różowe wstążki. Kobieta, najprawdopodobniej Caitlyn Bandeaux, wyglądała na beztroską i szczęśliwą. Miała na sobie taką samą jak córka białą sukienkę bez rękawów, którą wiatr owinął jej wokół nóg. Stała na ogromnym trawniku przed domem sprzed wojny secesyjnej, zbudowanym z malowanego na biało drewna i cegieł. Niebo złowieszczo pociemniało, ale matka z dzieckiem zdawały się nie bać nadchodzącej burzy.

Adam patrzył na zdjęcie przez dłuższą chwilę.

Kolejna tajemnica do rozszyfrowania.

Wsunął fotografię do kieszeni.


– Powiedz mi wszystko, co wiesz na temat Josha Bandeaux – powiedział Reed i rzucił na biurko Morrisette cienką teczkę. Żując gumę, odwróciła się od komputera i spojrzała przez ramię. Migający ekran pokazywał zdjęcia bezwładnego i zdecydowanie martwego ciała Josha Bandeaux. – Możesz pominąć to, że był kutasem. To już wiem.

– Chciałam dodać, że miał gadane i potrafił wzbudzić zaufanie, a potem to wykorzystać. Kolejny przykład zwyrodniałej południowej szlachetności. – Otworzyła papierową teczkę. – Co to jest?

– Wstępny raport z autopsji. Bardzo wstępny. Nie ma tam nic, czego byśmy nie wiedzieli. Śmierć nastąpiła w przybliżeniu o pomocy. Na pierwszy rzut oka wygląda, że zmarł z wykrwawienia, być może od ran, które sam sobie zadał. Więcej dowiemy się, gdy już zakończą sekcję zwłok. – Opadł na zniszczony fotel stojący w boksie Morrisette i nie po raz pierwszy zauważył, jaki ma tu porządek. Wszystko na swoim miejscu. Na biurku rodzinne zdjęcia, w kącie paprotka, w starym kubku z wyblakłym napisem jeśli nie lubisz glin, następnym razem gdy wpadniesz w kłopoty, dzwoń po hipisów długopisy i ołówki. Na wieszaku wisiała dżinsowa kurtka ozdobiona sztucznymi brylancikami, a nad nią zatknięta czapeczka bejsbolowa drużyny Atlanta Braves.

– Naprawdę nie wiem o nim zbyt wiele. – Zauważyła jego sceptyczne spojrzenie i dodała: – Naprawdę. Nie byłam z nim związana, ale poznałam go. Wiem, że dwa razy był żonaty.

Reed nadstawił uszu.

– Caitlyn Montgomery nie była jego pierwszą żoną?

– Nie. – Morrisette odchyliła się na fotelu, bawiąc się ołówkiem. – Pierwsza miała na imię Maude. Maude Havenbrooke. Potem związał się z Caitlyn, która została żoną numer dwa. Potem najwyraźniej zamierzał się z nią rozwieść.

– Z powodu planowanej żony numer trzy?

Wzruszyła ramionami.

– To plotki. Tylko razem mieszkali.

– Skąd o tym wiesz?

– Sprawdzałam go. Pamiętasz? W imieniu przyjaciółki, która potrzebowała informacji.

– Jak ona się nazywa?

Zawahała się.

– To przesłuchanie w sprawie domniemanego morderstwa – przypomniał Reed i dostrzegł, jak Sylvie zaciska usta.

– Millie. Millicent Torme. Jest mężatką, więc bądź dyskretny.

– Dyskrecja to moje drugie imię.

– Akurat!

– Znasz Maude Havenbrooke?

– Nigdy jej nie spotkałam.

– Ale wciąż gdzieś tu mieszka? – zapytał niedbale, myśląc jednocześnie, że Morrisette mocno zainteresowała się Joshem i jego prywatnym życiem. Być może nie kłamała, mówiąc, że jej nie pociągał. Ale z drugiej strony, pewnie umiałaby trochę nagiąć fakty, jeśli miałoby to uchronić jej reputację.

– Tak mi się wydaje. Prowadzi pensjonat niedaleko Forsyth Park. Nazywa się Mocking Manor czy jakoś tak. Jeden z tych starych okazałych domów umeblowanych antykami, gdzie zatrzymują się bogaci turyści. Podobno jej rogaliki przyprawiając zawrót głowy. Smaruje je mieszanką miodu i domowego dżemu z malin.

Reed postanowił porozmawiać z pierwszą panią Bandeaux.

– Utrzymywała kontakty z byłym mężem?

– Maude? Nie mam pojęcia. Wyszła powtórnie za mąż. Wydaje mi się, że za faceta o nazwisku Springer.

Zapamiętał sobie i to nazwisko.

– Miała jakieś dzieci z Joshem?

– Nie jestem pewna… – powiedziała Morrisette. Nagle strzeliła palcami i wyprostowała się na fotelu. – Nie. Nie wydaje mi się, żeby mieli dzieci, ale Maude była trochę od niego starsza i miała dziecko z pierwszego małżeństwa.

– Skomplikowane to wszystko.

– Powiązania rodzinne zawsze są skomplikowane. Być może Josh adoptował dziecko. Nie wiem. Tak jak mówiłam, nie interesowałam się tym tak bardzo. – Zarumieniła się lekko. – Nie patrz tak na mnie. Po prostu sprawdzałam go dla Millie, która rozstała się z mężem.

– Więc Millie związała się z Joshem?

– Nie do końca, a nawet jeśli, był to raczej skok w bok. Ona była od jakiegoś czasu w separacji z mężem, a Bandeaux rozwodził się. Wątpię, czy Millie, jeśli się z nim związała, znalazła akurat to, czego szukała. Bandeaux lubił kobiety bogate, piękne i chętne zrobić mu laskę, gdy tylko miał na to ochotę.

Reed przełknął ślinę.

– Skąd wiesz…?

– Dobra, nie wiem. Ale Josh Bandeaux to wirażka. Przesiadywał w lokalach ze striptizem. Szastał pieniędzmi. To wiem na pewno. Natknęłam się na niego, gdy zajmując się prostytucją, hazardem i narkotykami, brałam udział w nalotach na nocne kluby, takie jak Silk Tassel i Pussies In Booties. W każdym razie Josh związał się z Caitlyn Montgomery i po kilku miesiącach nie byli już zwykłą parą, ale małżeństwem, na miłość boską! Millie wróciła do męża i nie pisnęła ani słówka. Chyba czuła się upokorzona tym, że ją porzucił. Ale na pewno nie była w nim zakochana. Zdaje się, że czar starego Josha pryskał, jak tylko poznało się go lepiej. Nowa kobieta, w krótkim czasie dziecko – i zapomniał o przeszłości.

Reed założył stopę na kolano i powiedział:

– Sprawdziłem panią Bandeaux. Nienotowana.

– Więc teraz i ty myślisz, że Bandeaux został zamordowany?

– Nie wiem. Jestem otwarty na wszystkie możliwości.

Morrisette wciąż żuła gumę, teraz w dodatku zaczęła mlaskać.

– Ty? Akurat.

– Zobaczymy, co koroner powie po sekcji zwłok. Czekam też na raport ekipy badającej miejsce zbrodni. Do tej pory wiemy, że ciało najprawdopodobniej nie było przenoszone. Umarł na swoim biurku. Ostatnią osobą, o której wiemy, że widziała go żywego, jest służąca, pani Pontiac. Widziała go przed swoim wyjściem, ale później Josh mógł jeszcze urządzić jakieś cholerne przyjęcie.

– Raczej prywatne spotkanie. W zmywarce stały tylko dwa kieliszki, a nie czterdzieści. – Głośno myślała Morrisette.

– Więc wiemy, że miał towarzystwo. Pani Pontiac przysięga, że wszystko umyła, a nawet opróżniła zmywarkę przed wyjściem.

– Jakieś odciski na kieliszkach? – zapytał Reed.

– Nie. Poza śladem szminki, wszystko wytarte.

– Dlaczego ktoś miałby wytrzeć odciski, a zostawić szminkę?

– Przez nieuwagę, albo nie wiedząc, że szminka może doprowadzić nas do osoby, która jej użyła. Na dywanie w gabinecie było też kilka innych śladów, prawdopodobnie po winie. Nie wiemy, jak stare są te plamy, ale możliwe, że wino zostało rozlane właśnie tej nocy. Kieliszki wstawiono do zmywarki.

– Schludny zabójca.

– Lub gość. Nie mamy pewności, że facet został zamordowany – przypomniała mu.

– Tak, wiem. – Reed zdjął nitkę z ciemnej skarpetki. – Ale zastanówmy się przez chwilę nad morderstwem. Masz jakiś pomysł? Kto mógł życzyć mu śmierci?

– Co najmniej pół miasta. Po pierwsze, zmieniał kobiety jak rękawiczki. To nas czasem drażni. Po drugie, jego partner w interesach, Al Fitzgerald. Myślę, że Josh go wykiwał i pozbawił udziałów w firmie. I to nie byłby jego pierwszy konflikt z prawem. Wcześniej był zamieszany w jakąś aferę z papierami wartościowymi, ale rozdał w Atlancie wystarczająco dużo łapówek, udało mu się z tego wywinąć i nigdy nie stanął przez sądem.

Zmrużyła oczy i jeszcze energiczniej zaczęła żuć gumę.

– Jestem pewna, że ludzi, u których Josh figurował na liście najbardziej nienawidzonych osób, jest wielu i można znaleźć wśród nich bardzo szacowne nazwiska.

– Chciałbym ją zobaczyć. Możesz podać kilka tych nazwisk?

– Z przyjemnością. – Rozparła się na biurku, omal nie potrącając łokciem kubka z kawą, i powiedziała: – Chcesz się dowiedzieć, co wiem o Caitlyn Bandeaux?

Reed przechylił głowę, zastanawiając się, czy za zainteresowaniem Morrisette byłą żoną Josha nie kryło się coś więcej.

– Mów.

– Po pierwsze, jest dość niezrównoważona. Od dzieciństwa kilka razy przebywała na oddziale psychiatrycznym. Nie wiem, jaka jest diagnoza i czy w ogóle ją postawiono. Mogła to być lekka depresja lub psychoza maniakalna albo jak to teraz nazywają? Zaburzenia afektywne dwubiegunowe. Może w dzieciństwie doznała jakiejś traumy lub wpadła w narkotyki, niektóre mogą wpieprzyć człowieka w prawdziwą psychozę. Słyszałam też, że choroba psychiczna jest dziedziczna w tej rodzinie. Jest przenoszona w genach Montgomerych.

– Czy nasza wdowa zachowywała się kiedyś agresywnie?

Morrisette wzruszyła szczupłymi ramionami i wypluła gumę do kosza przy biurku.

– Z pewnością nie aż tak, żeby ją za to aresztować.

– Skąd masz te informacje?

– Od znajomego znajomego.

– Plotki – powiedział rozczarowany.

– Takie same jak te, za które płacimy codziennie naszym informatorom.

– Pogłoski nie mają żadnego znaczenia w sądzie.

– Nawet nie wiemy na pewno, czy to morderstwo. Po prostu dzielę się z tobą informacjami, które udało mi się zebrać. Sprawdzę je i dowiem się, jaka jest prawda. – Uśmiechnęła się. – Na wypadek, gdybyśmy jednak mieli z tym trafić do sądu.

Spojrzał na jej nastroszone włosy i ciemniejsze odrosty.

– Nie usłyszałaś tego w salonie piękności?

– Cholera, nie. – Jeden kącik jej ust się uniósł. – Nie chodzę do salonów piękności. Boże, nie znoszę tej nazwy. Zakład kosmetyczny też nie jest dużo lepszy. To – wskazała na sztywne blond włosy – może się zdziwisz, ale to nie jest robota profesjonalisty. Pewnie myślisz, że zapłaciłam czterdzieści, sześćdziesiąt albo i sto dolarów jakiejś fryzjerce, ale do diabła, nie. To powstało dzięki staremu dobremu Clairolowi i nożyczkom, które odziedziczyłam po babci. Co sześć tygodni poświęcam mojej fryzurze około dwóch godzin i voila, oto główne clou programu!

– Po prostu clou.

– Tak, wiem. – Wstała i znów pokazała na swoje włosy. – Tanio, szybko, nowocześnie!

– Skoro tak mówisz…

– Bo tak jest – powiedziała, grzebiąc w torebce. Wyciągnęła paczkę marlboro. – Czas na krótką przerwę. Chcesz jednego?

– Raczej nie. Lepiej sprawdzę znajomych i rodzinę Josha Bandeaux. Skoro naprawdę był tak nielubiany…

– Niektórzy nazywali go Josh Bandyta Bandeaux.

– Uroczo.

– Świetnie do niego pasowało. Myślę, że nazwała go tak któraś z jego byłych kobiet. Prasa to podchwyciła…

– W to akurat nie wątpię.

– Nie kochasz czwartej władzy, co, Reed?

– Ani trochę.

Spytała:

– Myślisz, że mogłabym sprzedać to zdjęcie? – Wskazała ekran komputera. Josh leżał na swoim drogim biurku, tak jak go znaleźli, z zaschniętą krwią na palcach. Widać było nawet kałużę na dywanie. – Każdy, kto zapłaci, będzie mógł zrobić sobie z tego tapetę, wygaszacz ekranu lub coś w tym rodzaju.

– Śmieszne – powiedział bez cienia uśmiechu.

– Myślałam, że docenisz mój żart.

Nagle spoważniała. Reed przypuszczał, że Morrisette była bardziej związana z tym draniem, niż chciała się przyznać.

Mógłby się założyć, że nie zapominała tak łatwo swoich mężów czy kochanków. Wyglądała na twardą sztukę, ale wcale nie była taka silna. Raczej udawała. Z tego, co słyszał, dorastała bez ojca. Krążyły plotki, że ojciec porzucił matkę dla młodszej kobiety zaraz po narodzinach Morrisette. Ale tak tylko gadali ludzie. Miejscowe ciemniaki.

Reed nie znał prawdy i niewiele go ona obchodziła. A raczej do tej pory go nie obchodziła.

– Nie zrobiłabyś nic, co zaszkodziłoby śledztwu? – zapytał.

– Co takiego? – zapytała gwałtownie.

– Słyszałaś, co powiedziałem.

– Pieprz się, Reed. Wiesz, jaka jestem.

– W tym właśnie problem. – Wstał i poczuł, jak Sylvie zmraża go swoim spojrzeniem. – Naginasz zasady bardziej niż ja.

Spojrzała na zegarek.

– Muszę wyjść. Jest sobota. Przegapiłam mecz pitki nożnej, w którym gra moja córka. Nie pierwszy raz.

– Glina nie ma weekendów.

– Za to ma bajeczną pensję, wysokie premie i jest sławniejszy niż gwiazdy rocka – odparowała. – Dzwoniła do mnie Madonna, chciała się zamienić. Właśnie się nad tym zastanawiam. Powiedziałam, że oddzwonię.

Reed roześmiał się. Poszedł do swojego gabinetu, zastanawiając się, co psychiatra powiedziałby o jego partnerce.

Albo o pani Bandeaux, jeśli to, co mówiła Morrisette, było prawdą. Próbował nie myśleć o Caitlyn Bandeaux jak o głównej podejrzanej, ale przeczucie, że jest w tę sprawę zamieszana, nie chciało go opuścić.

Od służącej Bandeaux dowiedział się, że Caitlyn, porzucona przez męża czy nie, była częstym gościem w jego domu. Kiedyś tam mieszkała i pewnie wciąż miała klucze, bo Bandeaux nie zmienił zamków. Jeśli wierzyć kieliszkom w zmywarce, tamtej nocy w domu Bandeaux była kobieta;

różowa szminka przypominała tę, którą miała dzisiaj na ustach Caitlyn, ale może to zwykły zbieg okoliczności. Bez dokładnego badania trudno stwierdzić. Istnieją setki odcieni różowych szminek, albo nawet tysiące. Najważniejsze, że nie miała wiarygodnego alibi. Dzisiaj rano wydawało mu się, że jest w szoku i przeżywa stratę męża, ale też że coś ukrywa, jakąś tajemnicę. Pracując w policji w San Francisco, wiele razy widział, jak ludzie kłamią, i umiał to rozpoznać.

Ale to mogło być samobójstwo, mimo wszystko. Włączył lampkę na biurku. Postawiłby swoją miesięczną pensję na to, że Caitlyn Montgomery nie przeszłaby pozytywnie testu na wariografie.

Kłamała na temat tego, co wydarzyło się zeszłej nocy; Reed był tego pewien.

Musiał tylko dowiedzieć się, dlaczego.

Загрузка...