Rozdział 14

Chłodna woda spłukiwała z jej ciała brud, dym, pot i grzech. Sugar stała w strumieniu wody z zamkniętymi oczami. W głowie pobrzmiewała jej głośna muzyka, której musiała słuchać przez trzy godziny, mięśnie bolały ją od tańca i wygibasów przy tej cholernej rurze. Boże, jaką czuła ulgę, gdy kończyła się noc.

Gdyby nie pieniądze, rzuciłaby to. Dickie Ray miał czelność sugerować, że Sugar lubi tańczyć nago, że podniecają ją pożądliwe spojrzenia, gwizdy i krzyki tłumu facetów, ale się mylił. Robiła to tylko dla pieniędzy. W żadnym innym miejscu w tym mieście nie zarobiłaby tyle co w klubie. Ale ten prostak nie rozumiał. On w ogóle niewiele rozumiał. Jasne, nęciła go forsa, ale spodziewał się, że sama zapuka mu do drzwi. Dziwne, że Sugar jeszcze go tolerowała. Należał do rodziny. Wiadomo, więzy krwi i te sprawy. Takie tam pieprzenie.

Wtarła we włosy szampon, umyła twarz, ramiona i plecy. Potem nalała na dłoń żelu o zapachu fiołków i zaczęła starannie masować piersi i brzuch.

Choć nie podniecało jej obnażanie się przed anonimowymi facetami w klubie, lubiła pokazywać swoje wklęsłości i wypukłości, a szczególnie biust, jednemu wybranemu mężczyźnie… temu, który obiecał przyjść dzisiaj. Myśl o spotkaniu z kochankiem podniecała ją. Drżała na samo wspomnienie. Nie myślała, że ten związek ma jakąś przyszłość. Ale przecież nie wiesz, jak to się skończy. Dlaczego nie miałabyś sobie trochę pomarzyć?

Czuła się seksowna, nieprzyzwoita i trochę zła, lubiła się tak czuć. Ten nowy kochanek bardzo ją podbudowywał, nabierała przy nim pewności siebie. Cała śmietanka towarzyska Savannah niech się pocałuje gdzieś. Miasto uchodziło za przyrodnią siostrę Atlanty – wyniosłej damy w przybrudzonej sukni sprzed wojny secesyjnej. Jeśli to prawda, Sugar Biscayne wcale nie miała ochoty na wizytę w Atlancie. W Savannah snobizmu było aż nadto. Ale ona się wreszcie odegra na tych nadętych bufonach.

Zakręciła prysznic, wytarła się i wmasowała we włosy perfumowaną piankę. Wklepała żel i balsam do ciała, włożyła czarne stringi, luźno upięła włosy, pozwalając, by jeden niesforny wilgotny kosmyk opadł na ramię. Trochę różu na sutki, pociągnięcie rzęs tuszem, błyszczyk – lubił, gdy wyglądała młodo, niewinnie i podniecająco. Chciał, żeby odgrywała rolę kuszącej dziewicy, niewinnej dziewczyny, która pragnęła właśnie jego… Marzenie każdego faceta! Ale dla niego była gotowa na wszystko.

Jesteś niewolnicą jego miłości, a on cię zwodzi. Zignorowała wewnętrzny głos, bo właśnie usłyszała za oknem rasowy warkot silnika i zgrzyt opon na żwirze. Uszczypnęła się jeszcze w sutki, żeby nabiegły krwią, nałożyła biały, krótki, ledwie przykrywający tyłek szlafrok, który dostała od niego w prezencie.

Ścianę zalały światła reflektorów, wybiegła z sypialni i przeszła krótkim korytarzem, zatrzymując się na chwilę pod drzwiami do pokoju Cricket. Były uchylone, Sugar otworzyła je szerzej i zobaczyła skotłowane łóżko, porozstawiane wszędzie szklanki i talerzyki, rzucone byle gdzie ciuchy, walające się na dywanie buty, pokruszone chipsy.

Chlew.

Niech Cricket lepiej posprząta u siebie i w ogóle uważa na to, co robi, jeśli nie chce stąd wylecieć. To Sugar płaci rachunki, więc to ona ustala zasady. Młodsza siostra mogłaby, do cholery, ich przestrzegać. Niedoczekanie, żeby Sugar po niej sprzątała. Cricket jest wystarczająco dorosła – na Boga, ma prawie dwadzieścia cztery lata! Sugar zastanawiała się, czy siostra w ogóle się dzisiaj pojawi. Już prawie trzecia nad ranem.

Zamknęła drzwi do pokoju Cricket. Reszta domu lśniła czystością. Z wyjątkiem sfatygowanej kanapy noszącej ślady pazurów kota Cricket i dwóch plam, którym nie dał rady żaden detergent i żadne szorowanie, przyczepa była czysta, tylko trochę zniszczona.

Mruczenie silnika ucichło.

Caesarina warczała gardłowo.

– Przestań! – rozkazała Sugar. – Bądź grzeczna – ostrzegła i otworzyła drzwi. Był już na schodach, jego ręce niecierpliwie i poufale wsunęły się pod szlafrok i objęły ją w talii.

– Ładnie pachniesz – wymruczał, przyciskając usta do jej karku, rękami objął jej pośladki i przyciągnął ją mocno do siebie. Poczuła jego nabrzmiały członek, podnieciło ją to, a pożądanie rozpaliło krew. Dobrze. O, jak dobrze. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała.

Jęknął cicho, popchnął ją do środka i kopnął drzwi. Powoli przesunął palcami w górę i ujął w dłonie jej piersi.

– Kochaj się ze mną – mruczał, kąsając ją w ucho.

– Nie chcesz najpierw się napić?

– Później.

– Więc chodźmy do sypialni…

– Po prostu kochaj się ze mną. – To był rozkaz. Położył jej ręce na głowie i popchnął na podłogę, tak że klęczała przed nim. – Tak maleńka, to jest to, czego tatuś potrzebuje.

To i jeszcze dużo więcej, pomyślała trochę rozczarowana, gdy skierował biodra w jej stronę. Wiedziała jednak, że rozczarowanie zaraz minie. To była część ich rytuału. Najpierw obsługiwała go jak jakaś dziwka, potem dostawała klapsy, ale w końcu zawsze i niezawodnie przemieniał się w wyuzdanego kochanka, który zaspokajał każde jej pragnienie.

Jeśli najpierw jego zostały zaspokojone.

Powtarzała sobie, że naprawdę nie ma co narzekać.

Traktował ją lepiej niż mężczyźni, których znała do tej pory.

Spojrzała w górę na jego przystojną twarz. Gdy ich oczy spotkały się, posłała mu niegrzeczny uśmiech, oblizała usta i powoli, powoli, przesuwając paznokciami po metalowych ząbkach, rozsunęła rozporek.


Atropos stała ukryta w cieniu. Wciąż panowała noc, ale na wschodzie czyhał już świt. Niedługo szare światło zakradnie się między suche chwasty i splątane gałęzie, które służyły jej za kryjówkę. Samochód zostawiła ponad pół kilometra stąd.

Patrzy.

Czeka.

Wsłuchuje się w dzikie, zwierzęce odgłosy i jęki dochodzące z przyczepy. Wykrzywia usta z obrzydzeniem.

Jak skończy się to całe pieprzenie, będzie musiała zapalić papierosa. Spojrzała na zegarek. Prawie piąta nad ranem, a kochanek Sugar Biscayne wciąż tam jest, wciąż to robi. Oboje są siebie warci. Sukinsyn zakradał się nocą do tej żałosnej blaszanej puszki i pieprzył się z tą nędzną dziwką.

Odgłosy parzenia się ucichły i kilka minut później drzwi przyczepy się otworzyły. Sylwetki kochanków były oświetlone od tyłu jaskrawym światłem żarówek migających na niebiesko. On miał wymięty garnitur, z tyłu ze spodni wyszła mu koszula; Sugar stała boso, skąpy szlafrok nie skrywał dobrze tego, co tak dumnie prezentowała w klubie Pussies In Booties; włosy miała zmierzwione… żałosna cipa. Nędzna dziwka, która za kilka wszawych dolców wystawia na pokaz swoje błyszczące od potu ciało. Była kobietą najpodlejszego gatunku.

A jej kochanek świetnie do niej pasował.

Bo też był mężczyzną najpodlejszego gatunku. Dał się złapać w pułapkę seksu i pożądania, wpadł w nią na całego. Pocałował kochankę na pożegnanie, ścisnął jej tyłek i popędził do swojego drogiego samochodu i do swojego drugiego życia. Co powie żonie? Jaką poda wymówkę? Jak ukryje zapach seksu, alkoholu i innej kobiety? Skurwiel, zanim wróci do domu, zatrzyma się pewnie w motelu, ogoli, weźmie prysznic i obmyśli jakieś kłamstwa. Zresztą niewykluczone, że żona już wie. Może tylko nie chce spojrzeć prawdzie w oczy, nie dopuszcza myśli, że mąż zrobił skok w bok.

Dwa snopy światła zalały zarośla i Atropos zamarła z bijącym sercem. Ale on jej nie widział, uciekał w pośpiechu. Zawarczał silnik i luksusowy samochód ruszył z kopyta, mężczyzna zacisnął dłonie na kierownicy, cofnął pośpiesznie i zazgrzytał kołami na żwirze.

Sugar stała w drzwiach w rozchylonym szlafroku, z resztkami szminki na ustach. Uniosła rękę i zastygła w daremnym oczekiwaniu na jakiś gest z jego strony. Może pośle jej całusa? Żałosna, niedopieszczona cipa. Nie wiedziała, że jego już tu nie ma, że właśnie obmyśla alibi, gotów natychmiast zmyć z siebie najmniejszy ślad jej zapachu i dotyku.

Cała ta scena przyprawiła Atropos o mdłości.

Ale niedługo to się skończy.

Dni i miłosne noce Sugar są już policzone. Atropos sięgnęła do kieszeni i poczuła nić – życie Sugar jest odmierzone i wkrótce zostanie przecięte. To tylko kwestia dni. Atropos, zadowolona z siebie, już chciała wracać do samochodu, kiedy usłyszała głos Sugar.

– Chcesz wyjść?

Atropos przeszły po plecach ciarki.

– No, chodź… – Sugar otworzyła szerzej drzwi i z przyczepy wyskoczył pies. Ogromna bestia o mocnym karku i potężnej piersi.

Cholera! Atropos zamarła. Pies uniósł nos i zaczął węszyć. Wstrzymała oddech. Pies zawarczał. Gapił się w jej stronę.

O, nie, tego nie było w planie. Atropos sięgnęła powoli do kieszeni i zacisnęła palce na nożyczkach chirurgicznych.

– Caesarina! Szybko! Wysikaj się i chodź! – Sugar stała niecierpliwie w drzwiach, przytrzymując ręką poły szlafroka.

Bestia spojrzała na Sugar, pochyliła głowę, znów warknęła i ruszyła w stronę krzaków.

– Caesarina, stój!

Serce uciekło Atropos w pięty. Niedobrze… Cała spocona znów sięgnęła do kieszeni. Znalazła komórkę i wcisnęła klawisz z zaprogramowanym numerem.

Pies był coraz bliżej, szczerzył białe zębiska i gapił się błyszczącymi ślepiami prosto w krzaki.

– Na miłość boską, chodź! – wołała Sugar, wpatrując się w zarośla, które zaczynał rozjaśniać świt. Niedługo Atropos straci swoją kryjówkę. – Coś ty tam znalazła?

Szybciej, szybciej. Dzwoń, cholera.

– Caesarina?

W przyczepie głośno zadzwonił telefon.

– Kto, do diabła…? – zapytała Sugar i weszła do środka, a Atropos zaczęła się powoli cofać. Wyszła z krzaków, zeszła po łagodnym pagórku i przeskoczyła przez ogrodzenie, aby dostać się do swojego samochodu. Przez cały czas nie spuszczała z oczu zbliżającego się psa. Wrzuciła telefon do kieszeni i zaczęła w niej grzebać… na pewno tu jest… przecież nie zapomniała…

– Halo? – usłyszała w telefonie głos Sugar. Atropos cofała się coraz szybciej, pies zaczął biec. Już ją doganiał.

– Halo? Kto mówi? – Sugar powtarzała pytająco imię swojego kochanka. Głupia! Atropos skierowała nożyczki w stronę kundla, drugą ręką namacała wreszcie gaz łzawiący.

Pies rzucił się z rozdziawioną paszczą. Zęby miał jak ostrza. Atropos nacisnęła przycisk pojemnika z gazem.

– Halo? Kto to? Halo? Halo?! – wściekała się Sugar, jej przytłumiony głos dochodził z kieszeni Atropos.

Gaz trysnął psu prosto w oczy.

– Giń, suko! – Atropos rzuciła się do ataku. Dźgnęła nożyczkami jak sztyletem. Śmiertelna broń zagłębiła się w szyi zwierzęcia. Raz. Drugi.

Caesarina zawyła i wycofała się.

– Co się dzieje? – krzyknęła Sugar.

Pies, skomląc i brocząc krwią, zawrócił, a Atropos pobiegła do samochodu.

– Caesarina? O, Boże… co się stało? – Głos Sugar był pełen troski i niepokoju. – Poszarpałaś się z oposem? Jezu, ty krwawisz! O, Boże… muszę cię zabrać do weterynarza!

Tak jakby to miało pomóc.

Gdy pierwsze promienie świtu rozlały się po polach, Atropos wspięła się na ostatni pagórek i zobaczyła swój samochód. Udało się jej. Pies pewnie nie żył, no i dobrze. Da to tej suce Biscayne do myślenia.


Caitlyn zebrała się na odwagę i zastukała lekko do drzwi gabinetu Adama. To konieczne, powtarzała sobie, musisz omówić pewne sprawy. Przyszła tu, bo potrzebowała pomocy, a nie dlatego, że Adam Hunt wydał jej się przystojnym, interesującym facetem.

– Proszę!

Weszła do środka i zobaczyła, że biurko jest odsunięte, a Adam klęczy na podłodze. Uśmiechnął się jak dzieciak przyłapany z rękaw słoju z ciasteczkami.

– Przepraszam. – Wstał i otrzepał spodnie. – Coś się stało z komputerem. Myślałem, że może rozłączyła się listwa zasilająca. Niestety to coś innego. – Przesunął biurko z powrotem. Caitlyn spojrzała na jego pośladki. Ładne. Napięte. Cholera, o czym ona myśli?

– Zanim zaczniemy, napijesz się czegoś? – Machnął energicznie w stronę stolika z dzbankiem.

– Kawy, jeśli masz. Może być rozpuszczalna.

– Świetnie.

Po kilku sekundach siedziała w rogu kanapy, ściskając ciepły kubek. Adam założył okulary i odchylił się w fotelu, oparł notatnik na kolanie.

– Zadzwoniłam do ciebie, bo mam złe sny. – Podmuchała na kawę, starając się nie patrzeć na niego. Ale i tak zauważyła wysokie czoło, proste czarne włosy, badawcze spojrzenie ciemnych oczu.

Czekał. Pstryknął długopisem.

– Czasami powracają te same. Czasami pojawiają się nowe, ale zawsze są przerażające, koszmarne. – Wzdrygnęła się. – Potworne. Wykańczają mnie.

– Jak często je miewasz? Co noc? – Zaczął notować.

– Prawie. Czasami budzę się w środku snu, zlana potem, zupełnie zdezorientowana. Czasami śnię cały sen do końca i rano mam tylko takie niejasne wrażenie, że coś mi się śniło. A potem w ciągu dnia koszmar powraca i dręczy mnie. – Uśmiechnęła się blado. – Zawsze pojawia się w nich ktoś z mojej rodziny… jakaś walka między życiem a śmiercią i… zawsze wiem, że wydarzy się coś złego. Próbuję pomóc, ale nigdy mi się nie udaje. Czasami mam tyle lat, co teraz, czasami jestem małą dziewczynką. Ostatnim razem śnił mi się Charles.

– Twój starszy brat?

– Tak.

– On nie żyje, prawda? – Zmarszczył brwi.

– Tak. Śni mi się dzień, w którym zmarł. To ja go znalazłam. – Łyknęła trochę kawy i starała się zapanować nad głosem i emocjami. – Taki straszny wypadek! – Przeszedł ją dreszcz. Opowiedziała Adamowi wszystko, co pamiętała. O tym, jak zgubiła się, biegając po lesie z Griffinem i Kelly, o tym, jak znalazła umierającego Charlesa i jak wyrwała tę okropną strzałę z jego piersi.

– Chyba nie należało jej ruszać. Byłam tylko dzieckiem i nie miałam pojęcia, czym to grozi, ale Griffin, mój przyjaciel, który przybiegł za mną, powiedział, żebym jej nie wyciągała. Nie posłuchałam go. Myślałam, że uratuję Charlesowi życie. – Głos jej się załamał, wzięła więc głęboki wdech. To było dawno. Dawno temu. Musi wreszcie sobie z tym poradzić. – W każdym razie – powiedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę – mój brat umarł. Lekarz zapewniał matkę i mnie, że Charles i tak by nie przeżył, ale myślę… to znaczy zastanawiam się… – Westchnęła i potrząsnęła głową. – Myślę, że doktor Fellers mógł tak powiedzieć, żeby mnie chronić.

– Dlaczego miałby to robić?

– Bo miałam wtedy tylko dziewięć lat i… i zawsze czułam się za wszystko odpowiedzialna… ale może to część klątwy Montgomerych.

Adam robił notatki. Spojrzał znad okularów.

– Klątwy?

Zarumieniła się. Nie miała zamiaru o tym wspominać.

– To pewnie tylko… takie gadanie. Przesądy. Ale słyszałam o niej od zawsze. Lucille – pokojówka mojej mamy i nasza niania – przysięga, że to prawda. Ale Lucille wierzy w duchy.

– A ty nie?

Caitlyn wzruszyła ramionami.

– Nie wierzę i każdemu, kto o to zapyta, przysięgnę, że nie, ale… czasami… sama nie wiem. To tak samo jak z Bogiem. – Oparła się o miękką skórę kanapy i przymknęła oczy. – Tak nie powinno być. To znaczy, chcę wierzyć w Boga, ale nie jestem pewna, czy naprawdę wierzę. Niekoniecznie chcę wierzyć, że wokół nas spacerują sobie duchy, które nie zdecydowały się jeszcze stąd odejść, ale czasami myślę… to znaczy czuję, że nie jestem sama.

– Wydaje ci się, że czujesz czyjąś obecność?

– Tak – wyszeptała, kiwając głową. – Tak mi się właśnie wydaje. – Zaśmiała się krótko. – Wiesz, dla mnie samej to brzmi niedorzecznie. Duża część mojej rodziny sądzi, że tracę kontakt z rzeczywistością, porównują mnie do mojej babki… – Urwała, gdy przed oczami stanął jej obraz babci, tak jak ją widziała ostatni raz – woskowa twarz i niewidzące oczy. Dostała gęsiej skórki i wciągnęła mocno powietrze.

Adam przyjrzał się jej badawczo.

– Dobrze się czujesz?

– Tak… nie… to znaczy myślę, że nie byłoby mnie tutaj, gdybym się dobrze czuła. – Spojrzała mu prosto w oczy i dodała: – Jesteś moim terapeutą.

– Więc wróćmy do klątwy Montgomerych.

– A, tak. – Postawiła kawę na stole, wstała i podeszła do okna. Na niebie kłębiły się chmury, zanosiło się na deszcz. Niebo było tak złowieszcze i ciemne, jak ta diabelna klątwa rodzinna. Na werandzie domu po drugiej stronie ulicy kobieta w ogromnym kapeluszu sypała nasiona do karmników dla ptaków.

– Tak, klątwa. – Caitlyn zawahała się. Czuła, że to nie w porządku zdradzać tajemnice rodzinne. Raz już wyznała wszystko doktor Wade i wtedy też miała skrupuły. Machinalnie potarła nadgarstki. Nacięcia zaczynały się goić. Tylko skąd one się u diabła wzięły? Niektórzy sami się okaleczają, zadają sobie ból, ale z pewnością – o Boże, proszę – z pewnością nie ona. – Moją rodzinę prześladują choroby psychiczne… no więc… mówię ci o tym, ale myślę, że i tak już wiesz.

Uśmiechnął się lekko.

– Opowiedz mi o tym.

– Nie wiem, ilu pokoleń wstecz to sięga, ale babka Evelyn cierpiała na coś w rodzaju… nazwijmy to demencji. Jej choroba nigdy nie została zdiagnozowana, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. A nawet jeśli, rodzina skrzętnie skrywała tajemnicę. Bo moja rodzina jest z tych, co trzymają trupy w szafie. – Spojrzała przez ramię i uniosła brwi. – Biedna szafa, chyba jest już całkiem pełna. Montgomery powinni wynająć kolejną, a jeszcze lepiej jakiś magazyn lub strych. W każdym razie babka i dziadek Benedict mieli dwoje dzieci, Camerona – to mój ojciec, i Alice Ann. Z Alice Ann, jak to rodzina ładnie ujmuje, „zawsze coś było nie w porządku”. Nie wiem, dziś pewnie nazwano by to zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym czy jakoś tak. Nie pamiętam jej, bo zamknęli ją w zakładzie. Evelyn…

– To twoja babcia, tak?

– Tak, babcia. – Ścierpła jej skóra, jak zawsze na myśl o babce. – Ona też była szalona, jeszcze zanim pojawiły się objawy demencji. Ale może to dlatego, że musiała żyć z moim dziadkiem, który… No cóż, był kobieciarzem. Mało powiedziane! Nie było drugiego takiego. – Patrzyła przez okno na pierwsze krople deszczu uderzające o szyby. Ile to razy w dzieciństwie słuchała konspiracyjnych szeptów starszego rodzeństwa lub Lucille i Bernedy. – Nazywał się Benedict Montgomery, to on stworzył Montgomery Bank and Trust. Miał długoletni romans ze swoją sekretarką. Mary Lou Chaney. Ona zaszła w ciążę i urodziła nieślubne dziecko, w tamtych czasach był to wielki skandal. A w dodatku, zamiast zniknąć po cichu w jakimś domu dla samotnych matek, mieszkała sobie spokojnie tuż za miastem. Córkę nazwała Copper Montgomery Chaney. Stało się to na wiele lat przed moim narodzeniem, ale nie wątpię, że babcia była zdruzgotana. Z tego, co mówi rodzina, wtedy właśnie zaczęły się problemy.

– Wierzysz w to?

– Sama nie wiem. Odkąd pamiętam babcia zawsze była… dziwna. Zgorzkniała. – Wyjrzała przez okno. Na parapecie schroniły się przed burzą gołębie. Deszcz łomotał w okna, kobieta, która krzątała się na tarasie po drugiej stronie ulicy, zniknęła w swoim mieszkaniu.

– Skandal nie zakończył się w momencie narodzin Copper. Rodzina mówi, że wyrosła ona na twardą i nieokiełznaną kobietę i wyszła za faceta, który nazywał się Earl Dean Biscayne. Mieli trójkę dzieci. Te dzieci są chyba moimi kuzynami, ale nie wiadomo na pewno. Copper zginęła kilka lat temu w pożarze w swoim domu.

– Dlaczego nie wiadomo, czy jej dzieci są twoimi kuzynami?

Boże, to było trudne. Patrzyła na kroplę deszczu ściekającą po szybie.

– Chyba powinnam zmienić zeznania. Wszyscy jesteśmy pewni, że oni są naszymi kuzynami. A może nawet kimś więcej. – Odwróciła się, przekonana, że dostrzeże w jego oczach potępienie lub cień obrzydzenia albo przynajmniej surowy osąd, ale nie, nie zmienił wyrazu twarzy. – Widzisz, mój ojciec poszedł w ślady swojego ojca. Poznał Copper przez Benedicta, który kochał Mary Lou aż do jej śmierci, i mój ojciec, który był już żonaty z moją matką, zrobił skok w bok z Copper. Swoją siostrą przyrodnią. – Na samą myśl zrobiło jej się niedobrze. – Po mieście krąży plotka, że przynajmniej jedno z trójki dzieci Copper, a może nawet wszystkie zostały spłodzone przez mojego ojca. – Caitlyn oparła się biodrami o parapet i próbowała wymazać z pamięci scenę, którą widziała kiedyś przez okno – cienie na trawie, sylwetki ukradkowych kochanków, miłosne jęki niesione wiatrem tarmoszącym trawę. – Myślę, że babka miała powód, żeby zwariować – powiedziała. – Najpierw zdradził ją mąż, a potem jedyny syn dopuścił się kazirodztwa. Często mówiła o „złej krwi”, przekleństwie naszej rodziny.

– Co się z nią stało?

Caitlyn zobaczyła w wyobraźni trumnę babki opuszczaną do grobu i przypomniała sobie niesamowite uczucie ulgi, które ją ogarnęło, gdy stała na cmentarzu, obejmując Kelly i nie roniąc ani jednej łzy.

– Mieszkała w Oak Hill, tak nazywa się rodzinna posiadłość. To duży dom i jedna z niewielu plantacji znajdujących się w pobliżu Savannah. Wszyscy tam dorastaliśmy, babcia też tam z nami mieszkała. Umarła, gdy miałam pięć lat. W wigilię Bożego Narodzenia. W naszym domku łowieckim w Wirginii Zachodniej. – Chętnie by na tym zakończyła. Ale przecież nie po to tu przyszła. Skoro już zaufała nowemu terapeucie, powinna otworzyć się przed nim do końca. – Doktorze Hunt, czasami mam kłopoty z pamięcią.

– Adam, dobrze? Nie bądźmy tacy oficjalni. Będę się do ciebie zwracał Caitlyn, a ty do mnie Adamie, jeśli ci to nie przeszkadza.

– W porządku. Adamie. – Przetestowała jak brzmi jego imię, uśmiechnęła się słabo i zdecydowała się mówić dalej, zanim emocje wymkną się jej spod kontroli. – Tak jak mówiłam, mam kłopoty z pamięcią. Są okresy, których nie tylko nie pamiętam wyraźnie, ale w ogóle nie pamiętam. Dziury w życiorysie. To irytujące, a właściwie przerażające. To… to zdecydowanie ponad moje siły. Głównie dlatego spotykałam się z Rebeką… z doktor Wade.

– Wiem – powiedział z uprzejmym uśmiechem, który wydał jej się zaskakująco seksowny. – Przeczytałem o tym w jej notatkach.

– Tak? – zapytała zdziwiona. – A powiedziałeś, że nie masz żadnych notatek. – Nie bądź podejrzliwa, nie bądź podejrzliwa, nie bądź tak cholernie podejrzliwa! Ten facet chce ci pomóc.

– Musiałaś mnie źle zrozumieć. – Patrzył jej spokojnie prosto w oczy. – Powiedziałem, że nie ma żadnych notatek w komputerze. Pliki komputerowe, jeśli kiedykolwiek istniały, zostały skasowane.

– To niemożliwe. Widziałam, jak prowadziła zapiski w komputerze… może nagrała je na dyskietki.

– Nie znalazłem żadnych dyskietek.

– Ale skoro chciała, żebyś zajął się jej pacjentami, to chyba powinna ci udostępnić wszystkie notatki.

– Myślę, że masz rację. Może są gdzieś na dyskietkach. – Powiedział to swobodnie, ale zauważyła, że zrobił się spięty. – Znalazłem jej odręczne notatki, ale niekompletne.

– Dziwne. Wyglądała na bardzo skrupulatną… zawsze wszystko wyjaśniała i uściślała…

– Zapytam ją o to.

– Będzie do ciebie dzwonić?

– Mam nadzieję – powiedział, ale przez jego oczy przemknął cień. Caitlyn wyczuła kłamstwo.

Nagle zrobiło jej się nieswojo. Co o nim wiedziała?

– Notatki są chaotyczne i chciałbym wyrobić sobie własne zdanie. – Położył notatnik na biurko, pochylił się do przodu, splecione ręce zwiesił między kolanami. Patrzył na nią przyjaźnie i uwodzicielsko.

Znów ten problem. Zawsze pociągali ją mężczyźni wprost stworzeni do tego, by ją ranić. Tak było z Joshem Bandeaux.

– Posłuchaj, Caitlyn, jeśli nie odpowiada ci to, co tutaj robimy, myślę, że powinienem skierować cię do kogoś innego. Może będziesz się czuła swobodniej z kobietą.

– Dlaczego?

– Bo przyzwyczaiłaś się do Rebeki.

Nie, nie będzie zaczynać od nowa. To takie trudne. Zresztą, czy chciała się do tego przyznać, czy nie, lubiła Adama. Czuła się przy nim bezpiecznie i pewnie. Idiotyczne, bo na dobrą sprawę, co o nim wiedziała? Aby się uspokoić, spojrzała na dyplomy wiszące na ścianach.

Musiał zauważyć niezdecydowanie w jej oczach.

– Chciałbym wiedzieć, o czym chcesz rozmawiać, co uważasz za ważne. Wiele się wydarzyło od czasu, kiedy ostatni raz widziałaś się z doktor Wade.

Miał rację. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak prawdziwe były jego słowa.

– Ale jeśli chcesz spotykać się z kimś innym… – zaproponował.

– Nie – powiedziała szybko. Kolejny nieznany psychoterapeuta mógł być przecież gorszy, dużo gorszy i co wtedy? Potem następny, a potem jeszcze jeden. Prawie rok zajęło jej znalezienie Rebeki. Zdecydowała się na nią, bo wyczuła w niej autentyczne ciepło i życzliwość. Od razu na wiązała się między nimi nić porozumienia. Teraz Caitlyn czuła coś w rodzaju przywiązania do Adama. Wytrzyma. Przynajmniej na razie.

– Kontynuujmy – powiedziała. – Chcę zrzucić z siebie ten ciężar.

– Jeśli jesteś pewna…

– Jestem – powiedziała, ale było to bezczelne kłamstwo. Już niczego nie była pewna. Ani jednej cholernej rzeczy.

– W porządku, więc opowiedz mi o swojej babce, Evelyn.

Adam uśmiechnął się uspokajająco, spojrzał na zapiski i podniósł notatnik.

– Wspomniałaś o niej i o swoich zanikach pamięci niemal jednym tchem.

– Tak – przyznała. – Miałam zamiar powiedzieć, że choć czasami nie pamiętam wielu rzeczy, to noc, kiedy umarła babcia, na zawsze pozostanie mi w pamięci. Byłam z nią wtedy w pokoju i spałam w jej łóżku. Obudziłam się, a ona leżała z otwartymi oczami, lodowato zimna. Patrzyła na mnie. Wpadłam w szał, dziki szał. Wrzeszczałam, płakałam i waliłam w drzwi, ale jej pokój znajdował się nad garażem, z dala od innych pokojów. Nikt mnie nie słyszał. – Ścisnęło ją w gardle i głos jej się załamał, gdy przypomniała sobie, jak kuliła się w pobliżu szafy, ssąc kciuk. – Przez długi, długi czas nikt się nie zjawił.

Загрузка...