Rozdział 19

Zaraz, moment. Opowiedzcie wszystko po kolei. – Caitlyn przyjechała do Oak Hill, gdzie zebrała się już cała rodzina. Nie zabrakło również Amandy. Była bledsza niż zazwyczaj, ale wyglądała dobrze. Spacerowała po pokoju, a jej mąż, Ian, siedział na wysokim stołku przy zimnej kracie kominka.

Berneda odpoczywała na szezlongu, słaba i wyczerpana. Obok niej siedziała Lucille, przyjechał też doktor Fellers. Przy oknie stał zdenerwowany Troy, spoglądał przez okno na ciemną drogę, jakby spodziewał się bandy złoczyńców przybywającej w obłoku kurzu, jak na starym westernie. Przyszła nawet Hannah, siedziała teraz zgarbiona na wyściełanym krześle. Była opalona, we włosach miała jasne pasemka, a na znudzonej twarzy mocny makijaż. Dżinsowa mini i wysokie buty na dwunastocentymetrowym obcasie sprawiały, że jej zgrabne, smukłe nogi wydawały się jeszcze dłuższe.

– Co się stało?

– Ktoś przeciął przewód w moim samochodzie – powiedziała Amanda, przeczesując włosy sztywnymi palcami. Zdenerwowana przemierzała pokój w tę i z powrotem. – Kilka miesięcy temu ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi, ale policja nie potraktowała mnie poważnie. Lepiej, żeby tym razem nie popełnili takiego błędu.

– Ktoś chciał cię zepchnąć z drogi? – Berneda próbowała się podnieść.

Lucille dotknęła jej ramienia.

– Spokojnie. Połóż się.

– Tak! – powiedziała Amanda z naciskiem. – Ktoś chciał zepchnąć mnie z tej cholernej drogi. Mogłam się zabić! Policja wcale się tym nie przejęła. Wspomniałam o tym dzisiaj detektywowi Reedowi.

– Był tam? – zapytała nerwowo Caitlyn. Ten facet wciąż krążył wokół jej rodziny. Oczywiście, chciała, żeby odnalazł mordercę Josha, ale jego ciągła obecność niepokoiła ją.

– Przyszedł do szpitala, jak już wychodziłam. Powiedziałam mu, żeby ruszył tyłek i znalazł tego, kto to zrobił.

– Amanda myśli, że jej wypadek i śmierć Josha mogą być ze sobą powiązane – wtrącił Ian.

– Dam sobie za to głowę uciąć – dodała Amanda.

– Powiązane? Jak to?

– Tylko pomyśl: ktoś majstruje przy moich hamulcach w tydzień po tym, jak zamordowano Josha. Dziwny zbieg okoliczności.

– To mogło być samobójstwo – powiedział Ian.

– Daj spokój! Wszyscy znaliśmy Josha. Nawet nie ma się co zastanawiać. Samobójstwo! Co za bzdura! Mam szczęście, że dzisiaj nie zginęłam!

– Nic ci się nie stało – przypomniał jej mąż. Napięte kąciki ust mówiły, że dość już ma jej histerii. Chociaż przekroczył czterdziestkę, włosy miał wciąż kruczoczarne. Wyglądał jak dwudziestopięciolatek, tyle że nieszczęśliwy, zgorzkniały i mocno znudzony życiem.

– To nie ma znaczenia, Ian. Ktoś chciał mnie zabić zeszłej zimy, tuż przed Bożym Narodzeniem, pamiętasz? I dziś znów próbował! Następnym razem może mu się udać!

Berneda jęknęła cicho.

– Chyba powinniście porozmawiać gdzie indziej. – Lucille rzuciła im ostrzegawcze spojrzenie. Amanda była jednak innego zdania.

– Myślałam, że najlepiej będzie, jeśli dowiecie się o wszystkim ode mnie. Pewnie podadzą dziś w wieczornych wiadomościach albo w jutrzejszych gazetach. Wolałam sama wam o wszystkim opowiedzieć.

– A co na to detektyw Reed? – zapytała Caitlyn.

– Niewiele. To samo co pozostali idioci. Od czasu, kiedy ten cholerny czarny explorer usiłował zepchnąć mnie w bagno, rozmawiałam z nimi trzy razy. Raz tego dnia, kiedy to się stało, drugi raz tydzień później i dzisiaj znowu. Ale wiesz co? Myślę, że nic ich to, do cholery, nie obchodzi.

– Ale przecież detektyw Reed przyjechał dzisiaj do ciebie, choć do niego nie dzwoniłaś – przypominał jej Ian.

– Ale jeszcze zadzwonię. Jeśli myśli sobie, że skończy się na tej dzisiejszej rozmowie, to mnie najwyraźniej nie zna.

– Może policja ma coś pilniejszego do roboty. Nic ci się przecież nie stało – odezwał się Troy, wsadzając ręce do kieszeni.

– Coś pilniejszego? Na przykład sprawę Josha Bandeaux?

– Wydawało mi się, że wciąż się zastanawiają, czy to nie było samobójco – powiedziała Berneda.

– Mówiłam już, że to na pewno nie było samobójstwo. – Amanda nie potrafiła ukryć irytacji.

– A ty jak myślisz? – Hannah zwróciła się do Caitlyn.

– Nie wiem, chyba zgadzam się z Amanda. Nie wierzę, że Josh mógłby popełnić samobójstwo.

– Też tak myślę. – Niebieskie oczy Hannah pociemniały lekko, a Caitlyn drgnęła. Słyszała plotki na temat Josha i Hannah, ale przecież słyszała też plotki na temat Josha i niemal każdej kobiety w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Zdążyła już przywyknąć do jego romansów. Nawet nie czuła się zraniona, raczej zażenowana. Ale myśl, że jej własna siostra… – Josh zbyt był w sobie zakochany, żeby ze sobą skończyć.

– Musimy to rozstrząsać? – zapytała Berneda, pocierając usta drżącą ręką.

– Oczywiście, że nie, mamo. Może pójdziesz na górę? – zaproponowała Caitlyn.

– Żebyście zaczęli mnie obgadywać?

– Nie będziemy cię obgadywać.

– Oczywiście, że będziemy – powiedziała Hannah, wstając z krzesła. – To jest to, co świetnie nam wychodzi. Plotki. Wszyscy plotkują o wszystkich. – Hannah zawsze była brutalnie szczera. Najmłodsza w rodzinie, rozpieszczana i zepsuta, uważała, że ma święte prawo mówić, co myśli. – Muszę się napić. – Przeszła do jadalni, w której stał antyczny kredens. – Ktoś jeszcze chce się napić? – zawołała, a jej głos odbił się echem od sklepionych sufitów.

– Zepsuty bachor – mruknął Ian, na tyle głośno, żeby wszyscy w pokoju usłyszeli.

– To za dużo jak na mnie. – Berneda nerwowo splatała dłonie.

– Zdenerwowałaś mamę – oskarżył Troy Amandę.

– Tak, wiem, nie powinnam była tu przyjeżdżać, ale myślałam, że jeśli przyjadę, mama przekona się na własne oczy, że nic mi nie jest. Chyba lepiej tak, niż gdyby miała zobaczyć migawkę w wiadomościach o jedenastej, prawda? – Amanda spojrzała na matkę. – Mamo, nic mi nie jest, naprawdę – powiedziała, ale jej głos nie brzmiał pewnie. – Wszystko dobrze się skończyło. Tylko triumph, którego dostałam od taty, jest kompletnie rozbity.

Hannah wróciła do pokoju, popijając z niskiej szklanki.

– Tyle się wydarzyło w ciągu jednego tygodnia – drżącym głosem powiedziała Berneda i dotknęła ręki Amandy. – To trochę za wiele. Najpierw Josh, a teraz ty. Przysięgam, czasami wydaje mi się, że nad tą rodziną ciąży fatum.

– Fatum? Boże, mamo. Zaczynasz gadać jak ona. – Hannah obrzuciła Lucille ostrym spojrzeniem. – Widziałaś ostatnio jakieś duchy?

– Hannah! – krzyknęła Berneda.

– Ja ich nie widzę, ja je tylko słyszę – powiedziała Lucille głosem tak lodowatym, że Caitlyn przeszedł dreszcz.

– A ty? – Hannah odwróciła się na pięcie i popatrzyła na Caitlyn. – Wydawało mi się, że i ty słyszysz duchy.

– Dość tego! – zatrzęsła się Berneda.

Doktor Fellers stanął między Hannah i matką.

– Nie denerwujmy się. Podałem pani matce środek uspokajający.

– Jak to miło z pana strony. – Hannah uśmiechnęła się ironicznie. – Ja też wezmę coś na uspokojenie. – Podniosła pustą szklankę i zakręciła nią w powietrzu.

– Przestań – ostrzegł ją Troy.

Lucille zacisnęła usta. Ciemne oczy patrzyły obojętnie i chłodno.

– Chodź, mamo, pójdziemy na górę, położysz się. Ian, pomożesz mi? – zapytała Amanda. Wcale nie było po niej widać, że miała dzisiaj wypadek.

Lucille poderwała się.

– Zaprowadzę ją do pokoju.

Ale Amanda już pomagała Bernedzie wstać z kanapy.

– Chodź mamo… Ian?

– Ja ją zaprowadzę – powiedział Ian, podtrzymując Bernedę. Tuż za nim szła Amanda. Lucille, która nigdy nie oddalała się od swojej podopiecznej, wchodziła wolno po schodach, trzymając się poręczy.

– Myślę, że nic jej nie będzie – powiedział doktor Fellers, zasuwając torbę. – To był dla niej ciężki tydzień. Zostawiłem receptę na lek uspokajający, trzeba go podać, jeśli znowu się zdenerwuje.

– Mama bardzo się zdenerwowała? – dopytywała się Caitlyn.

– Była trochę niespokojna – wyjaśnił Troy.

– Możecie do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy – powiedział doktor.

Jak zawsze. Od kiedy Caitlyn sięgała pamięcią, zawsze w nagłych wypadkach dzwoniono do Henry’ego Fellersa. Czasami jechali do niego do szpitala albo na pogotowie, ale najczęściej to on przyjeżdżał tutaj, jak jakiś poczciwy pan doktor z minionego stulecia. Zupełnie jakby nie istniały ubezpieczenia medyczne, nowoczesne szpitale z rezonansem magnetycznym, tomografią, zabiegami laserowymi. W czasach, gdy lekarze specjaliści odbywali telekonferencje z udziałem ekspertów z całego kraju, do nich przyjeżdżał stary doktor Fellers ze swoją nieodłączną torbą.

Co dziwniejsze, Caitlyn dałaby głowę, że są teraz jego jedynymi pacjentami. Od piętnastu lat był właściwie na emeryturze, ale zawsze, dniem czy nocą, spieszył do Oak Hill, jeśli zaszła taka potrzeba. Migreny Bernedy czy jej kłopoty z sercem, zapalenie zatok Caitlyn, złamany obojczyk Charlesa, wstrząs mózgu Amandy, aborcja Hannah…

To on przyjął Caitlyn do szpitala psychiatrycznego po śmierci Jamie i to on kilka tygodni później namówił lekarzy, żeby ją wypisali.

– Zajrzę tu jutro. – Idąc do drzwi, zatrzymał się na chwilę przy Caitlyn. – A ty, jak się czujesz? Bardzo mi przykro z powodu Josha. Nigdy go zbytnio nie lubiłem, wiesz o tym, uważałem, że źle cię traktował, ale zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko to strata.

– W porządku – odpowiedziała.

– Jesteś pewna? – przyjrzał się jej spod krzaczastych brwi.

– Tak pewna, jak to tylko możliwe – odpowiedziała, a Fellers wcisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Zamknęła drzwi i odwróciła się. Hannah mieszała drinka palcem, gapiąc się na nią.

– Wiecie, jesteśmy żałosni – mruknęła.

Caitlyn nie miała dziś zdrowia na czarny humor siostry. Chciała jeszcze przed wyjazdem iść na górę i pożegnać się z matką.

– Mów za siebie.

– To tylko taka obserwacja. Takie jest moje zdanie.

– Więc zatrzymaj je dla siebie.

– Ho, ho, patrzcie no, kto to pyskuje – powiedziała pogardliwie Hannah. Posłała Caitlyn uśmiech niegrzecznego bachora i upiła duży łuk. – Strrrasznie się boję.

– To dobrze. – Caitlyn wzięła torebkę i spojrzała na Hannah morderczym wzrokiem. – To już coś. Zaczynasz robić postępy.


Reed kombinował i kombinował, i jakkolwiek kombinował, zawsze wychodziło mu, że to Caitlyn Bandeaux jest główną podejrzaną. Czekał, aż sędzia wyda nakaz przeszukania domu. Prokurator okręgowy, Katherine Okano, zaczynała już tracić cierpliwość. Naciskała. To jest właśnie problem z kobietami na wysokich stanowiskach. Robią się niecierpliwe i jędzowate. Dodajmy do tego menopauzę i mamy prawdziwe piekło.

Przemawia przez ciebie niechęć do kobiet, skarcił go wewnętrzny głos. Zadzwonił telefon i Reed podniósł słuchawkę.

– Mówi detektyw Reuben Montoya z wydziału zabójstw policji w Nowym Orleanie. Szukam zaginionej osoby, która może mieć związek zjedna z badanych przez was spraw.

– W czym mogę panu pomóc?

– Nazywa się Marta Vasquez. Zaginęła w grudniu. Ma trzydzieści trzy lata, wzrost sto sześćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt osiem kilo. Latynoska. Ostatnio widziano ją z przyjaciółmi w barze przy Bourbon Street. Przefaksuję zdjęcie i dokładny opis.

– Ma związek z jakąś naszą sprawą?

– Otóż to. Marta jest córką Lucille Vasquez, która mieszka w Oak Hill, niedaleko Savannah. Wiem, że teoretycznie Oak Hill to nie pana teren, ale rozmawiałem już z tamtejszym szeryfem i skierował mnie do pana. Czytałem „Savannah Sentinel” i wiem, że pracuje pan nad sprawą Josha Bandeaux. Lucille Vasquez znała go. Poza tym jest pokojówką teściowej ofiary.

– I według pana te sprawy mogą być powiązane? Ale jak? – Reed pstrykał długopisem, myśląc intensywnie.

– Nie wiem. Nie wiem, czy jest między nimi związek, ale wszystkie inne tropy urywają mi się, a kilku znajomych zaginionej przypuszcza, że pojechała do matki w odwiedziny. Nie wiem, czy to prawda, bo Marta i Lucille nie były w dobrych stosunkach, ale chcę to sprawdzić. Dzwoniłem do jej matki, ale gada się do niej jak do ściany. Nic nie można się od niej dowiedzieć.

To samo mówili policjanci, którzy przesłuchiwali mieszkańców Oak Hill. Reed odchylił się na krześle i spojrzał na ekran komputera, na którym wyświetlona była lista nazwisk wszystkich znajomych Josha Bandeaux.

– Wspomniał pan, że pracuje w wydziale zabójstw. Myśli pan» że Marta nie żyje?

Po drugiej stronie zapanowało przez chwilę niezręczne milczenie, Reedowi wydawało się, że słyszy trzask zapalniczki, a potem gwałtowny wydech.

– Czy nie żyje? Do diabła, to jest pytanie. Mam nadzieję, że żyje. Szukam odpowiedzi. – Zanim Reed zdążył zadać kolejne pytanie, Montoya dodał: – Jestem osobiście zainteresowany tą sprawą. Każda pomoc z pańskiej strony będzie mile widziana.

Brzmiało to szczerze.

– Nie ma sprawy. Chociaż nie wiem, w czym mogę być pomocny.

– Po prostu niech pan mnie informuje na bieżąco. Wyślę zdjęcie, jej dane i najważniejsze informacje.

– W porządku. Podam panu numer faksu.

– Już go mam. Dzięki. Dziękuję panu – powiedział Montoya.

Reed odłożył słuchawkę. Jaki związek może mieć zniknięcie Marty Vasquez z morderstwem Josha Bandeaux? Przypadek czy kolejny trop?

Zrobił notatkę i usłyszał zbliżające się znajome kroki. Morrisette. Spieszyła się. Sekundę później wpadła do pokoju.

– Zgadnij, co się stało? – wypaliła, sadowiąc swój drobny tyłeczek na biurku.

– Nie mam pojęcia.

– Ej, nie umiesz się bawić.

– Już to słyszałem. Wiele razy.

– Znów pisząc naszej ulubionej rodzince. – Oczy Morrisette błysnęły. Naprawdę była podekscytowana. Za to Reed poczuł ucisk w żołądku.

– Montgomery?

– I kto śmiał przypuszczać, że nie jesteś superdetektywem?

– Na przykład ty.

Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając zęby.

– Jeśli chodzi o wczorajszy wypadek Amandy Drummond, to już o nim słyszałem i nawet rozmawiałem z nią w szpitalu. Twierdzi, że ktoś próbował ją zabić. Właśnie miałem do ciebie dzwonić i zapytać, czy chcesz jechać ze mną. Trzeba spisać jej zeznania.

– Cholera, powinnam była się domyślić, że już o wszystkim wiesz – powiedziała trochę zawiedziona. – Jasne, jadę, nie chciałabym przegapić tej rozmowy.

Zadzwonił telefon i Reed przełączył rozmowę na głośnik.

– Reed, słucham?

– Jest kilka faksów do pana – powiedziała sekretarka.

– Zaraz je odbiorę. – Właśnie się rozłączał, gdy zobaczył Amandę Drummond pędzącą jak burza prosto do jego pokoju.

– Wygląda na to, że przeprowadzimy tę rozmowę tutaj – powiedział szeptem, gdy Amanda wparowała przez otwarte drzwi.

– Powiedział pan, że będzie potrzebne zeznanie – powiedziała, nie witając się – więc pomyślałam, że załatwię to formalnie. Pewnie powinnam rozmawiać z tym gburowatym zastępcą szeryfa, ale wydawało mi się wczoraj w szpitalu, że dostrzega pan jakieś powiązania między śmiercią Josha a moim wypadkiem. Dlatego postanowiłam spotkać się z panem.

– W porządku. To moja partnerka. Detektyw Morrisette. Zostanie z nami. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, będę nagrywał pani zeznania. – Sięgnął do szuflady po dyktafon i zauważył, że Morrisette wyciągnęła z kieszeni mały notatnik i długopis.

– Dobrze. – Amanda spojrzała na Morrisette, przyjrzała się uważnie jej włosom, odwróciła się do Reeda i usiadła na krześle koło biurka. Morrisette oparła się biodrem o parapet. – Wie pan, myślę, że ktoś uwziął się na naszą rodzinę. Pół roku temu ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi. Jeśli sprawdzi pan w archiwum, to znajdzie pan tam moje zeznanie. Potem zginął Josh, a wczoraj ktoś znów na mnie zapolował! – Z zaciśniętymi szczękami i błyszczącymi oczami pochyliła się nad biurkiem. Nie wyglądała na przerażoną. Raczej na wściekłą. Taki już miała charakter. – Niech pan posłucha, detektywie, chcę, żebyście złapali tego drania, zanim opuści mnie szczęście. – Skierowała wymanikiurowany palec między jego oczy. – Oczekuję, że przygwoździcie skurwiela, zanim znów zaatakuje.

– Pani Drummond, zapewniam panią, że robimy wszystko co w naszej mocy, żeby zamknąć tę sprawę.

– Jasne. Standardowa odpowiedź. Wielkie dzięki, będę spać spokojnie. – Wypuściła głośno powietrze i wreszcie trochę ochłonęła. – Wyjaśnijmy coś sobie. Nie lubię, gdy wychodzi ze mnie jędza. Tak… tak nie musi być. Ale czasami czuję, że jest to konieczne. – Nachyliła się znów nad biurkiem, przez co rozmowa przybrała bardziej osobisty charakter. Reed przypomniał sobie, że Amanda Drummond jest prawnikiem, w sali sądowej musiała nabrać wprawy w urządzaniu przedstawień i występowaniu przed publicznością. – Niech pan posłucha – powiedziała. – Znam Kathy Okano. Wiele lat temu, zanim znudziła mi się ta praca, obie byłyśmy asystentkami prokuratora okręgowego. Jestem pewna, że Kathy przyznałaby mi rację.

– Gdzie pani zwykle trzyma samochód?

– W garażu, w moim domu. Mieszkam w Quail Run. To ogrodzone osiedle z ochroną.

– Kiedy ostatnio prowadziła pani ten samochód?

– Trzy tygodnie temu. To sportowy wóz i korzystam z niego tylko od czasu do czasu – odparła rzeczowo i spokojnie. – Zwykle jeżdżę mercedesem. Triumph to taka zabawka, kabriolet.

– Kto jeszcze nim jeździ?

– Tylko ja.

– A pani mąż? – zapytała Morrisette.

Amanda potrząsnęła głową.

– Nigdy. Tylko ja.

– Ale ma do niego dostęp. – Morrisette nie dawała za wygraną.

– Tak, ma nawet kluczyk, żeby mógł go w razie czego przestawić albo umyć. Ale wierzcie mi, Ian nie majstrował przy moim samochodzie!

– Więc kto? – zapytał Reed.

– Nie wiem. I to mnie martwi.

– Czy ktoś ostatnio odwiedzał panią w domu?

– Nie… właściwie nie.

– Właściwie nie? Co znaczy „właściwie”? – napierała Morrisette. – Albo ktoś u pani był, albo nie.

– To znaczy nie było nikogo, komu bym nie ufała. Mój brat Troy i moje siostry Caitlyn i Hannah… i moja przyjaciółka Elisa.

– A od czasu, kiedy pani jechała ostatni raz tym samochodem? Kiedy to było?

– Dwa… nie, raczej dwa i pół tygodnia temu. Musiałam zabrać dokumenty, które zostawiłam w pracy, pojechałam więc do miasta i zaraz wróciłam do domu.

– Więc kto był u pani w domu ód tamtej pory?

Amanda zmarszczyła brwi.

– Nie wiem. Znajomi, sąsiedzi, robotnicy. Był ktoś naprawić klimatyzację, przyszedł kominiarz, żeby przeczyścić przewody kominowe…

– Czy ktoś z nich zaglądał do garażu, w którym stał pani triumph?

– Chyba tak. Ale naprawdę nie wiem.

Reed powiedział:

– Dobrze by było, gdyby sporządziła pani spis miejsc, w których stał samochód, i spis osób, które miały dostęp do pani garażu przez ostatnie dwa i pół tygodnia. Chciałbym też zobaczyć kopie ostatnich dwóch faktur z warsztatu, nawet jeśli była tam pani tylko wymienić olej.

– Załatwione.

– Świetnie. – Reed i Morrisette zadawali kolejne pytania, a Amanda przedstawiła dokładny przebieg wypadku.

Podała też nazwiska osób, które regularnie u niej bywają – ogrodnicy, pokojówka i sąsiad, który ma klucze – i obiecała, że dostarczy im pozostałe informacje. Nie była jednak zadowolona.

– Na waszym miejscu sprawdziłabym tę Cricket Biscayne.

– To ona wezwała pomoc.

– Podobno tak. Ale wiecie już, że nasze rodziny się nie lubią?

– Z tego co słyszałem, jesteście jedną wielką rodziną.

Amanda najeżyła się.

– Ja tak nie uważam. Moim zdaniem to dziwny zbieg okoliczności, że właśnie Cricket widziała, jak tracę panowanie nad samochodem. Biscayne’owie to biała hołota i nic mnie nie obchodzi, że nie powinno się tak mówić, bo to niepoprawne politycznie! Nic mnie nie obchodzi, że mój dziadek dokazywał z jej babką. To hołota, wyciągają łapy po zasiłek. I nie przypadkiem Cricket za mną jechała.

Na zakończenie Amanda zostawiła swoją wizytówkę z telefonem do domu i do pracy.

– Może pan dzwonić pod dowolny numer – powiedziała, a Reed wyłączył magnetofon. Amanda zarzuciła torebkę na ramię. – Przefaksuję te faktury razem z listą osób, które u mnie pracują lub które były u mnie w domu i widziały samochód. Dostanie pan też ich adresy i numery telefonów.

– Będę czekał – zapewnił Reed. Ta kobieta była niesamowicie zorganizowana.

– Świetnie. – Ruszyła do drzwi, ale zawahała się przez moment. – Dziękuję – dodała jakby po namyśle, opuściła pokój i przeszła przez hol.

– Dzięki niej słowo „suka” nabiera nowego znaczenia – zauważyła Morrisette, nie dbając o to, czy Amanda ją usłyszy. – Jezu, przecież ona wlazła nam na głowę. – Morrisette patrzyła przez otwarte drzwi. – Przez nią omal nie przeszłam do obozu wroga.

Reed uniósł brwi.

– No, słowo, zastanawiam się, czy nie przyłączyć się do drużyny przeciwnej. Facet, który próbuje jej się pozbyć, musi być w moim typie.

– Facet albo kobieta – pomyślał na głos. – Odwiedziła ją jej siostra.

– Zaraz, moment. Wiem, do czego zmierzasz. Myślisz, że Caitlyn wczołgała się pod triumpha i przecięła przewody? Oszalałeś? Widziałeś kiedy taki samochód? Nadwozie jest kilka centymetrów nad ziemią, a nie sądzę, żeby pani Bandeaux znała się na mechanice. Ten, kto to zrobił, musiał się znać. Nie, Reed, tym razem pudło.

Wcale nie był przekonany.

– Chcę, żeby zdjęto odciski palców z tego wraka. Musimy też obejrzeć miejsce, w którym stał. Sprawdzimy, czy na podłodze w garażu, czy gdzie indziej nie ma śladów płynu hamulcowego. I musimy zobaczyć te dokumenty z warsztatu.

– Coś jeszcze?

– Tak, myślę, że Amanda ma rację. Na początek porozmawiamy z Cricket Biscayne, a potem utniemy sobie pogawędkę z naszą ulubioną wdówką.

– Dobra, weźmy się za Cricket. Jezu, co jest z tymi ludźmi? Nazwałbyś swoje dzieci Cricket i Sugar? Wprawdzie to tylko przezwiska, bo Cricket ma na imię Christina, a Sugar – Sheryl, ale i tak… Są już dorosłe, mogłyby zacząć używać normalnych imion. Chociaż co ja się czepiam, Sugar to striptizerka, a Cricket fryzjerka, fiu bździu w głowie, nie potrafi utrzymać się w pracy dłużej niż miesiąc czy dwa.

Zapiszczał jej pager.

– Cholera, jeśli to opiekunka do dzieci… – Wycelowała w Reeda palcem. – Nic nie mów – wiem. Już przygotowałam dwudziestopięciocentówkę. – Spojrzała na pager. – O Kur…kurka. To Bart. Pewnie znów powie, że nie może zapłacić alimentów. Ciekawe, co wymyśli tym razem. Samochód mu się zepsuł? Stracił kolejną pracę? Cienko przędzie? Cholera! I tak miesiąc w miesiąc! – Ruszyła korytarzem, cały czas pomstując. Reed wciąż zastanawiał się nad Amandą i jej teorią. Postanowił odebrać faksy.

Było ich kilka, ale Amanda jeszcze nic nie przysłała. Jego uwagę zwrócił faks od Montoi, detektywa z Nowego Orleanu. Zawierał zdjęcie i opis Marty Vasquez. Fotografia była ziarnista, czarno-biała, przedstawiała ładną kobietę z krótkimi, ciemnymi włosami, z lekko zadartym, szerokim nosem i zmysłowymi ustami. Co się z nią stało? Jaki to ma związek ze sprawą Bandeaux? Z opisu wynikało, że Marta ma bliznę na brzuchu po operacji wyrostka robaczkowego i tatuaż przedstawiający kolibra na kostce lewej nogi. Studiowała, potem rzuciła studia i znów podjęła, ostatnio pracowała w firmie ubezpieczeniowej, ale zrezygnowała nagle bez podania przyczyny.

To tak jak Rebeka, psychoterapeutka Caitlyn Bandeaux.

Zbieg okoliczności?

Mało prawdopodobne.

Marta Vasquez, córka Lucille Vasquez, pokojówki, gospodyni i opiekunki potomków rodu Montgomerych. Więc Marta znała dzieci Camerona. Zmarszczył brwi. Zniknęła… tylko tyle wiadomo. Nikt jej nie widział od sześciu miesięcy. Przyglądając się fotografii, wrócił do swojego pokoju, z którego dobiegał dzwonek telefonu.

– Detektyw Reed – powiedział, rzucając faksy na ogromną stertę spraw do załatwienia. Wszystko po kolei.


Cricket została sama w salonie. Ostatnia klientka, bogata kobieta, która zarzekała się, że umrze, jeśli nie będzie miała nowej fryzury dzisiaj wieczorem, odjechała nowym cadillakiem, zadowolona wreszcie ze swoich pasemek w siedmiu kolorach i skomplikowanej fryzury, której ułożenie zajęło prawie trzy godziny. Cricket spojrzała na brudne ręczniki piętrzące się na pralce, ale pomyślała o Misty. Ta dziewczyna zaczyna pracę o nieprzyzwoitej godzinie – ósma? Dziewiąta? Nieważne. Pełna energii, nieustannie chichocząca Misty może chyba, do diabła, uprać i wysuszyć te ręczniki.

Cholera, ta praca zaczyna ją wykańczać. Cały czas na nogach i jeszcze trzeba wysłuchiwać jędzowatych babsztyli. W kółko tylko ględzą o tych swoich mężach i dzieciach.

Niby się skarżą, niby narzekają, ale takie są dumne z tych swoich mężów i bachorów, że o Jezu! Cricket znosiła to cierpliwie i zwykle dostawała napiwki, choć niektóre babsztyle były nieużytymi kutwami.

Bolały ją wszystkie mięśnie. Rozprostowała plecy, zamiotła wokół swojego fotela, przetarła umywalkę i powiesiła fartuch na wieszaku przy drzwiach. Jej cola stała tam, gdzie ją zostawiła, przy umywalce, gdzie mieszało się farby. Wzięła kubek i pociągnęła przez słomkę. Kofeina – tego potrzebowała. I może jeszcze kieliszek czy dwa tequili… albo trochę marychy. Albo wszystko naraz. Napiwki z całego tygodnia wystarczyłyby na kilka drinków i może jeszcze na trochę ziela.

Wyszła na schodki, gdzie zwykle paliła z dziewczynami. Wbrew zaleceniom Maribelle, właścicielki zakładu, zostawiały tylne drzwi otwarte i wybiegały sobie na kilka machów.

Teraz zamknęła drzwi na klucz i poszukała w torebce papierosów i zapalniczki. W zmiętej paczce znalazła tylko jednego złamanego papierosa z filtrem. Cholera. Zapaliła go i wąską uliczką, na której walały się kosze na śmiecie i skrzynki, ruszyła do samochodu. Maribelle kazała dziewczynom parkować przecznicę dalej, żeby było więcej miejsca na samochody klientek.

Cricket jakoś niewiele obchodziło, gdzie zaparkuje.

Ale Maribelle sugerowała też, że dziewczyny powinny dzielić się z nią napiwkami. Chytre babsko! Cricket kusiło, żeby rzucić tę robotę. Dokończyła colę i wrzuciła pusty kubek do kosza. Noc była parna, niebo ciemne, bez gwiazd i księżyca. W świetle latarni krążyły roje owadów. Jakiś natrętny komar bzyczał jej nad uchem.

Pacnęła komara i skręciła tuż za stacją benzynową. Ból, który dokuczał jej przez większość dnia, wydawał się ustępować. Nogi zrobiły jej się jak z waty, ledwo nad nimi panowała. Oczy zaszły jej mgłą. Zbyt długo pracowała. Zdecydowanie zbyt długo.

Z większym niż zazwyczaj trudem Cricket znalazła swój samochód. Stał pod latarnią, która coś dzisiaj szwankowała, na przemian włączała się i wyłączała. Ulica była opustoszała, ale to nic nie szkodzi, pomyślała Cricket. Głowa zaczęła jej ciążyć. Boże, co się z nią dzieje? Otworzyła samochód i usłyszała czyjeś kroki, wyczuła czyjąś obecność. Bez strachu obejrzała się i zobaczyła jakąś postać – mężczyzna czy kobieta? – przyczajoną w cieniu.

Wśliznęła się do samochodu i zaczepiła obcasem o ramę drzwi.

– Cholera – zamruczała, ale zauważyła, że tak naprawdę mało ją to obchodzi. Widziała jak przez mgłę i… i nie mogła usiąść prosto za kierownicą, nie mogła trafić kluczykiem do stacyjki. Jezu, co się dzieje? Czuła się jak pod wpływem jakichś prochów, jakby ktoś… dosypał jej czegoś do coli?

Usłyszała kroki, ktoś biegł w jej stronę… kobieta, wyglądała znajomo… pewnie jej pomoże. Cricket chciała coś powiedzieć, próbowała zachować trzeźwość umysłu. Proszę mi pomóc, usiłowała krzyknąć, ale nie wydała żadnego dźwięku. Słowa uwięzły jej w gardle, gdy rozpoznała zbliżającą się kobietę.

Co ona tu robi? Dlaczego? Czy czekała na nią? Spodziewała się jej? O Boże. Nagle jak grom z jasnego nieba spadła na nią cała prawda. Zauważyła ciasne rękawiczki i białe zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu.

Uśmiech jak u kota z Cheshire z Alicji w Krainie Czarów.

Albo jeszcze gorszy. Uśmiech był zimny, a oczy błyszczały niecierpliwie. Kobieta sięgnęła do torebki, wyciągnęła szklany słoik i w świetle samochodowej lampki Cricket zobaczyła owady: przeróżne, kłębiące się, wspinające po ściankach słoja, ruszające cienkimi nogami, skrzydełkami i czułkami. Wdrapywały się jedne na drugie, próbując dostać się na górę i uciec.

– Twoi przyjaciele? – zapytała kobieta, obrzucając ją złowieszczym spojrzeniem. – Myślę, że tak.

Cricket wiedziała już, że zginie.

Загрузка...