Rozdział 12

Adam czekał w gabinecie Rebeki.

Zawarł niezbyt legalny układ z firmą wynajmującą biura. Poszli mu na rękę, bo podając się za przyjaciela Rebeki, zgodził się uregulować jej dwumiesięczne zaległości w płaceniu czynszu. Na szczęście zarządca budynku nie interesował się zbytnio legalnością transakcji, a jedynie gotówką. Adam dorzucił mu jeszcze dodatkowe pięćset dolarów i obiecał, że wyniesie się, kiedy doktor Wade wróci; a padalec przymknął na wszystko swoje chytre, zielone oko.

To tyle, jeśli chodzi o etykę na rynku nieruchomości.

Jednak Adam nie miał prawa się czepiać. Sam działał teraz nie całkiem legalnie, a ostatnie trzy dni spędził na czytaniu dokumentacji Caitlyn Montgomery. Przejrzał dokładnie notatki Rebeki, ale części kartek wyraźnie brakowało. Albo zaginęły, albo Rebeka schowała je gdzie indziej. Dziwne. A może wzięła je ze sobą? Może właśnie tutaj tkwi klucz do zniknięcia Rebeki.

Jeśli rzeczywiście zniknęła.

Może wybrała się w jedną z tych swoich „podróży w poszukiwaniu siebie”.

A może znalazła jakiegoś faceta, kochanka.

Przecież zdarzało jej się to już wcześniej.

Jednak nie mógł pozbyć się uczucia, że coś jest nie tak. Coś tu nie gra. Rebeka wspomniała o jakimś przełomie w pracy z jednym ze swoich pacjentów, naprawdę ważnym przełomie, a potem zniknęła. Prawda, mówiła, że chce wziąć sobie trochę wolnego, pojechać na zachód i zobaczyć miejsca, w których nigdy jeszcze nie była, ale wyjechać tak bez pożegnania, nie zadzwonić, nie przysłać pocztówki? Nie, coś tu nie gra. Mimo wszystko nie poszedł na policję. Najpierw musi się upewnić. Zdążył już pójść do jej domu i sforsować zamki. Dom był opuszczony, ale nie pusty. Zostało w nim zbyt wiele rzeczy osobistych… warto by porozmawiać z dozorczynią, ale najpierw sam chciał się rozejrzeć.

Usłyszał delikatne stukanie i do pokoju zajrzała Caitlyn Montgomery Bandeaux. Ognistokasztanowe włosy otulające twarz, wystające kości policzkowe, ładnie zarysowane łuki brwi i inteligentne, niespokojne oczy.

Natychmiast poderwał się z miejsca.

– Proszę wejść.

Ostrożnie wśliznęła się przez drzwi.

– Dziwnie się czuję – powiedziała, rozglądając się po pokoju.

– Bo spotykamy się w gabinecie Rebeki? – Boże, ależ była piękna. Zauważył to już na cmentarzu, ale wydawało się, że dzisiaj jest jeszcze ładniejsza, było w niej więcej życia. Jakby to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie.

– Tak. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Bo to gabinet Rebeki.

– Czy to będzie panią krepować?

– Nie wiem. – Uśmiechnęła się i wygładziła niewidoczne zmarszczki na spódnicy khaki. Włosy miała luźno związane, kilka pasemek wymknęło się i opadało na ramiona. Wyglądała na zdenerwowaną. Niespokojną. Wyczerpaną. Ale przecież wiele przeszła w ciągu tych kilku dni.

– Zmienił pan wystrój – zauważyła, obciągając rękawy jasnego swetra.

– Trochę. – Faktycznie, wymienił dwie lampy, rzucił na podłogę dwa nowe chodniki, powiesił tanie reprodukcje, które kupił na wyprzedaży, a za biurkiem w widocznym miejscu powiesił swoje dyplomy. Przestawił kanapę i fotele, wyrzucił uschnięte kwiaty i wstawił dwie paprotki.

– To wydaje się takie nierzeczywiste – westchnęła. Usiadła w fotelu na biegunach i postawiła torebkę na podłodze.

– Domyślam się.

– Trochę jak w kiepskim filmie. Bardzo kiepskim filmie.

Uśmiechnął się i oprócz napięcia zobaczył w jej oczach cień rozbawienia. Więc miała poczucie humoru. Świetnie.

– Przychodziłam tu przez dwa i pół roku, ostatni raz byłam kilka miesięcy temu i zawsze zastawałam Rebekę, to znaczy doktor Wade, siedzącą w tym fotelu. – Caitlyn wskazała na fotel stojący przy biurku, wzdrygnęła się i potarła ramiona, jakby przeszył ją chłód niepokoju. Zakładając nogę na nogę, bezwiednie odsłoniła na moment kawałek łydki. Z pewnością musiała zdawać sobie sprawę, że jest uderzająco piękną kobietą… A może jednak nie była tego świadoma?

– Dzisiejsze spotkanie powinniśmy chyba poświęcić na zapoznanie się ze sobą – zaproponował, zbierając myśli. – Co pani na to? Najpierw ja się pani przedstawię, a potem pani opowie mi o sobie.

– Tak jak w tej starej dziecięcej zabawie? Ty mi pokażesz, to i ja ci pokażę? – spytała i nagle umilkła, zawstydzona podtekstem tych słów.

– Nie posuniemy się tak daleko. W każdym razie nie dzisiaj.

– Całe szczęście. Nie jestem pewna, czy byłabym w stanie posunąć się tak daleko. – Odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się słabo.

Nie tak to sobie zaplanował. Przesunął się na fotelu w stronę małego stolika, na którym stał dzbanek z mrożoną herbatą i czajnik elektryczny.

– Kawa? Mam rozpuszczalną. A może herbata? – zapytał, a Caitlyn potrząsnęła głową.

– Nie, dziękuję. Chociaż może poproszę o herbatę. Ale gorącą.

Nalał do kubka wrzątku i podał jej wraz z łyżeczką i torebką herbaty.

– Przepraszam, ale właśnie skończył mi się miód, cytryna, śmietanka i cukier, a nawet słodzik.

– W porządku. Jestem ascetką. – Zanurzyła torebkę i odchyliła się na krześle. Znów zachwycił się jej urodą. Cerę miała jasną, ciało zgrabne i gibkie. Na prostym nosie kilka bladych piegów, duże, piwne oczy, ocienione długimi rzęsami, przez moment, pewnie za sprawą światła, wydawały się zupełnie zielone. Zmarszczyła brwi, jakby pogrążyła się w niespokojnych myślach. Wreszcie popatrzyła na niego. – Myślałam, że opowie mi pan trochę o sobie.

– Jasne. – Uśmiechnął się. – Ale obawiam się, że panią zanudzę. Urodziłem się i wychowałem w Wisconsin, studiowałem w Madison, potem doktoryzowałem się w Michigan. Przez kilka lat wykładałem na uniwersytecie, a potem założyłem prywatną praktykę. Pracowałem w dystrykcie Kolumbii i właśnie zastanawiałem się nad przeprowadzką, kiedy Rebeka zaproponowała, żebym przyjechał tutaj. Savannah wydało mi się interesujące. To prawdziwa odmiana. Więc zdecydowałem się zaryzykować.

– A co z pańskimi pacjentami?

Uśmiechnął się szeroko.

– Stanęli na własnych nogach.

– Wszyscy wyleczeni? Ot, tak? – zapytała, pstrykając palcami. – Psychozy, depresje i wszystko inne?

– Wyleczeni? Hm. To pojęcie względne, ale tak, większość z nich jest w dość dobrym stanie. Kilku z nich skierowałem do moich kolegów po fachu.

– Jak długo jest pan tutaj?

– Około dwóch tygodni.

– Jestem pana pierwszą pacjentką?

– W Savannah tak.

– Ma pan referencje? – spytała i spojrzała na dyplomy i nagrody, które powiesił nad kominkiem. – Och…

– Może pani zadzwonić do Michigan. Porozmawiać z panem Billingsem, dziekanem wydziału psychologii. Niewykluczone, że wciąż tam jeszcze pracuje, ale mógł już przejść na emeryturę.

– Dlaczego przyszedł pan na pogrzeb Josha? To trochę dziwne. Wiedział pan o mnie.

Uśmiechnął się szeroko.

– No dobrze, poddaję się. Szukałem pani. Wiele rozmawiałem z Rebeką – z doktor Wade. Wspomniała o niektórych swoich pacjentach, między innymi o pani. A potem, kiedy przeczytała w internetowym wydaniu „Savannah Sentinel” o śmierci Josha, od razu do mnie zadzwoniła. Pomyślała, że może pani potrzebować pomocy.

– Powinna była raczej do mnie zadzwonić.

– Na pewno próbowała. Tyle że nikt nie odbierał telefonu.

– Faktycznie, nie odbierałam przez kilka dni… nie byłam w stanie. Wydzwaniali do mnie dziennikarze, nie chciałam z nimi rozmawiać. – Zmarszczyła brwi. – Ale dlaczego nie zostawiła żadnej wiadomości?

– Może zadzwoni jeszcze – skłamał, patrząc tej pięknej, wrażliwej kobiecie prosto w oczy. Czuł się podle, ale stłamsił to uczucie.

Caitlyn nie odezwała się, pogrążona w myślach.

Pewnie się zastanawia, czy dobrze zrobiła, przychodząc na to spotkanie. Może właśnie wszystko popsułem. Adam odchylił się na fotelu i złączył dłonie czubkami palców.

– Proszę teraz opowiedzieć mi coś o sobie.

Wzdrygnęła się.

– Zdaje się, że po to tu jestem, prawda? – Spojrzała w okno, najwidoczniej zmagając się ze sobą. – Od czego mam zacząć?

– Od czego pani chce. – Gdy nie zareagowała od razu, powiedział delikatnie:

– Może od tych problemów, które sprawiły, że zgłosiła się pani do doktor Wade? A potem może się pani cofnąć w przeszłość, choćby do samego dzieciństwa. – Posłał jej uspokajający uśmiech. – Zresztą możemy zacząć od czegokolwiek. Chcę po prostu, żeby czuła się pani swobodnie.

– To raczej trudne, gdy się dokonuje wiwisekcji swojego życia.

– To nie jest wiwisekcja.

– Więc analiza.

Pochylił się do przodu, oparł podbródek na splecionych dłoniach.

– Proszę posłuchać, nie wiem, jak wyglądały pani spotkania z doktor Wade, ale zacznijmy od nowa. I proszę nie traktować mnie jak kogoś, kto chce dokonać wiwisekcji czy analizy lub wedrzeć się na terytorium. Możemy zacząć od zwykłej rozmowy. Możemy zacząć od rozmowy o pani rodzinie.

– Moja rodzina – zaczęła i westchnęła głęboko. – Dobrze, w porządku. Zacznijmy od tego, że Montgomery nie potrafią śmiać się ze swoich ułomności – powiedziała, nie patrząc na niego i pocierając palcem brzeg kanapy. Gdy wspominała pierwsze lata swojego życia, kiedy to świat wydawał jej się bezpieczny i wspaniały, rozluźniła się trochę. Opowiedziała o swojej siostrze bliźniaczce, z którą były bardzo związane, opisała krótko resztę licznego rodzeństwa. Starsza siostra Amanda była „ambitna”, brat Troy „kontrolował”, a młodsza siostra Hannah „zamartwiała się”. Najmłodszy braciszek, Parker, zmarł w niemowlęctwie, najstarszy – Charles zginął w dziwnym wypadku na polowaniu. Caitlyn przyznała, że do dziś dręczy ją sen, w którym znajduje w lesie rannego brata. Myśliwy, od którego pochodziła strzała, nigdy nie został odnaleziony.

Mówiła prawie przez dwie godziny. Żadne z jej wyznań nie było dla Adama nowością, choć udawał, że jest inaczej. Robił notatki, zadawał pytania i potakiwał z uwagą. Zażartował nawet kilka razy, a w nagrodę i otrzymał jej czarujący uśmiech.

Jednak cały czas była czujna, patrzyła mu prosto w oczy. Chwilami szybko odwracała wzrok, jakby w nagłym przypływie wstydu.

– …i potem wyszłam za Josha. – Wzruszyła ramionami. – Nikt nie był tym zachwycony.

– Nikt z pani rodziny.

– Tak.

– Dlaczego? Mieli mu coś do zarzucenia?

– Josh był już wcześniej żonaty. Nawet adoptował dziecko Maude z poprzedniego małżeństwa.

– Rozwód to chyba żaden grzech?

– Tak, ale były jeszcze inne powody. Josh uchodził za… uważano, że angażuje się w niepewne interesy. Rodzina myślała, że chodzi mu o moje pieniądze. Hm, mam oszczędności w funduszu powierniczym. – Odchrząknęła. – Ale nie obchodziło mnie, co inni mówią o Joshu. Byłam zakochana. – Przewróciła oczami, potrząsnęła głową i zawahała się, zanim dodała: – Poza tym… byłam w ciąży. – Popatrzyła na swoje dłonie. – Jamie urodziła się siedem miesięcy później i miałaby teraz pięć lat, gdyby… – Przełknęła ślinę. -…gdyby przeżyła. Ona umarła. – Kiwając głową, dodała matowym głosem: – Była moim jedynym dzieckiem… i całym moim życiem. – Zamrugała nerwowo, próbując odegnać łzy.

Tak bardzo starała się zapanować nad swoimi emocjami… Adam szczerze jej współczuł. Bez słowa przesunął się na fotelu w stronę biblioteczki, wziął pudełko chusteczek i podał je Caitlyn.

– Przepraszam – wyszeptała.

– Proszę nie przepraszać. Strata dziecka to ciężkie przeżycie.

– To piekło. – Osuszyła chusteczką kąciki oczu. – Czy ma pan dzieci, doktorze Hunt?

– Nie. – Rebeka nigdy nie chciała mieć dzieci. To również przyczyniło się do rozpadu ich małżeństwa.

– Więc nawet nie może pan sobie wyobrazić, co wycierpiałam. Ból, rozpacz, poczucie winy. Codziennie rano budzę się, myślę o niej i żałuję, że to nie ja umarłam. Chętnie oddałabym za nią swoje życie. – Oczy miała już zupełnie suche, w zaciśniętej pięści trzymała zmiętą chusteczkę. – Ale los nie dał mi wyboru, a mój mąż… – Wypuściła powietrze i wyraźnie się napięła. – Mój mąż zamierzał oskarżyć mnie o przyczynienie się do śmierci dziecka. Wyobraża pan sobie? Tak jakbym… jakbym zabiła córkę, naszą córkę.

– Nie rozumiem.

– Ja też! – Poderwała się. – Twierdził, że dopuściłam się zaniedbania… że nie pojechałam do szpitala na czas, że byłam zbyt zaabsorbowana sobą. To niedorzeczne. Miałam wtedy skręcony nadgarstek, ale nie przeszkadzało mi to, mogłam normalnie opiekować się córką. Tylko że… to wyglądało na zwykłą grypę i… gdy dotarłam do szpitala… – Zamilkła. Utkwiła spojrzenie w oknie, jakby zahipnotyzowana przez gołębia siedzącego na dachu sąsiedniego budynku. Słońce ślizgało się po jej ciemnych lokach, podkreślając ich czerwonawy odcień. – Było za późno. Josh mnie obwiniał. Sama się obwiniałam. Powinnam była przywieźć ją wcześniej, ale nie wiedziałam. – Oderwała wzrok od okna. – Umarł przekonany, że celowo naraziłam życie naszego dziecka. Rozmawiałam o tym wszystkim z doktor Wade, o wszystkim… z wyjątkiem tego oskarżenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Josh przygotowuje pozew. – Opadła na kanapę, spojrzała na zegarek i powiedziała. – Chyba powinnam już iść.

– Nie mam jeszcze wielu pacjentów.

– Może powinnam tu przysłać resztę swojej rodziny. Pan i jeszcze pięciu innych psychologów miałoby zajęcie do końca życia!

Uśmiechnął się niby z niedowierzaniem. Zdjął okulary i przetarł szkła.

– Jeśli zadzwoni doktor Wade, proszę ją pozdrowić. – Wrzuciła zmiętą chusteczkę do kosza.

– Jeśli tylko zadzwoni – obiecał. Zrobiło mu się głupio, że tak ją oszukuje. Zresztą ostatnio nic innego nie robił, tylko wciąż rozmijał się z prawdą, naciągał, kręcił. Ale trudno, cel uświęca środki.

Caitlyn wypełniła czek i podała mu.

– Zwrócę pieniądze, jak tylko przyjdzie wypłata z ubezpieczenia – zapewnił, dręczony wyrzutami sumienia.

– W porządku. – Jej nieśmiały uśmiech przyprawił go o szybsze bicie serca. – Dziękuję, doktorze Hunt.

– Adamie – poprawił. – Po co te formalności.

– Zatem dziękuję, Adamie. – Skinęła szybko głową. Stał w drzwiach gabinetu i patrzył, jak zbiega po schodach, nie oglądając się ani razu. Boże, co za intrygująca kobieta. Piękna, bystra i tak udręczona!

Spojrzał na czek, na jej podpis. Zaczynała mu ufać.

Sumienie przypuściło kolejny ostry atak. Może babcia miała rację. Może nic nie usprawiedliwia kłamstwa. Teraz miał do wyboru: albo od razu podrzeć czek, albo wykorzystać go do zdobycia kolejnych informacji na temat Caitlyn Montgomery, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o Rebece. Nie wahał się nawet przez moment, złożył czek i wsunął do portfela.


Atropos siedziała z zamkniętymi oczami przy stole w swoim zaciszu. Potrzebowała spokoju. Odpoczynku. Wściekłość dopadła ją jak dzikie zwierzę, szarpała, drapała pazurami. Atropos musiała się uspokoić. Myślała o lodzie i śniegu. O tej chwili, kiedy jej ciężka praca zostanie wreszcie zakończona. Spokojnej, słodkiej chwili. Powoli, począwszy od palców u nóg, zaczęła rozluźniać wszystkie mięśnie, nogi, ręce i ramiona stały się wiotkie, twarz odprężona, a umysł czysty.

Musi być opanowana. Nieludzko opanowana. Nie może pozwolić sobie na błąd. Nie teraz… Nie po tylu latach przygotowań.

Odzyskawszy jasność umysłu, wstała i popatrzyła na sporządzone przez siebie drzewo genealogiczne. Jedna z silnych gałęzi należała do Camerona.

Syna.

I ojca.

A teraz również ducha, ale niezbyt świętego.

Zginął za kierownicą swojego porche. Cóż, nie wyrobił się na zakręcie, wjechał w bagno i utonął. Jechał do Copper Biscayne, swojej kochanki. Los sprawił, że w tym dziwnym wypadku Cameron stracił nie tylko życie, ale także jedno jądro. Wyglądało na to, że utracił je, przelatując przez przednią szybę, bo w jego mosznie tkwiły odłamki szkła. Ta informacja nigdy nie przedostała się do prasy; w żadnym z artykułów donoszących o śmierci Camerona, które Atropos tak pracowicie wycinała z gazet, nie wspomniano o utracie jądra. Zdjęcie Camerona zostało pocięte, a potem przyklejone do drzewa. Kolory nieco wyblakły, fotografia przedstawiała Camerona z trójką jego bękartów… Sugar, Dickie Ray i Cricket. Atropos nie miała pewności, czy wszystkie są jego, ale było to możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne.

Tak, Cameron zasłużył na taki koniec.

Kolejna gałąź należała do Charlesa. Najstarszego syna. Cudowny, zawsze grzeczny chłopiec. Sportowiec, absolwent college’u, kształtowany na podobieństwo swego dumnego ojca. Charles od małego był przygotowywany do prowadzenia rodzinnych interesów. Niestety, zginął w przeddzień Święta Dziękczynienia od strzały nieznanego myśliwego. Atropos uśmiechnęła się, patrząc na spreparowaną fotografię Charlesa. Na zdjęciu Charles stał nad swoim trofeum – martwym niedźwiedziem, pierwszym zwierzęciem, które zabił z łuku. Zdjęcie zostało oczywiście pocięte, a potem starannie sklejone. Ale teraz wydawało się, że to niedźwiedź zabił Charlesa.

Idealnie. Oto właściwy porządek rzeczy.

Było wiele innych gałęzi, ale Atropos nie miała czasu delektować się wszystkimi morderstwami. Jeszcze tyle do zrobienia… Zastanawiała się, czy policja lub ktoś z Montgomerych odkrył, że zabójstwa nie były przypadkowe, że były perfekcyjnie zaplanowane i że w każdym z nich kryła się odrobina ironii. Jak łatwo kupić kradziony pistolet i zabijać ofiary z zaskoczenia! Ale przecież nie o to chodziło. Nie chodziło o odebranie życia, ale o sztukę zabijania, o to, by ofiary zdawały sobie sprawę z tego, że giną z jej ręki. Tak, skazani musieli wiedzieć, że ich los został przypieczętowany. Że nie mają żadnych szans. Że już nie uciekną.

To podniecało.

To była sztuka.

To była magia.

To był talent.

Patrząc na drzewo śmierci, poczuła się lepiej. Krew tańczyła jej w żyłach. Serce biło równo i mocno. Drżała z podniecenia w oczekiwaniu na kolejne morderstwo.

Spojrzała jeszcze raz na obcięty tułów Josha Bandeaux. Ziemia nie nosiła nigdy gorszego łajdaka. Zasługiwał na coś dużo gorszego niż to, co go spotkało. A głupi policjanci nawet nie wiedzą jeszcze, czy został zabity, czy popełnił samobójstwo. Jednak to irytujące. Trochę rozgłosu zaspokoiłoby jej potrzebę uznania… potrzebę, która zawsze ją napędzała. Ale te nędzne wycinki, które zebrała, nie były warte jej czynów.

Znów spojrzała na drzewo. Wkrótce zapełnią się jego powyginane, złowieszcze gałęzie. Czas mijał. A jeszcze tyle do zrobienia. Cicho, miękko podeszła do biurka i wyjęła z szuflady fotografie. Ostrożnie, jakby to była delikatna talia tarota, potasowała je i rozłożyła na biurku zdjęciem do dołu.

– Pałka zapałka, dwa kije… kto się nie schowa, nie żyje, kto nieschowany, ten zamordowany.

Ostrożnie wybrała jedno zdjęcie i odwróciła.

Amanda.

Urodzona jako druga. Bystra, piękna, odnosząca sukcesy.

Amanda Montgomery Drummond. Ze swoimi małymi demonami… czy też demonkami. Tak, nadeszła kolej na najstarszą córkę.

Na zdjęciu Amanda ubrana w strój do tenisa opierała się o wypolerowany błotnik małego sportowego samochodu. Wiśniowy triumph TR-6 rocznik 1976, jej duma i radość. Ojciec, zanim zginął przedwcześnie, zdążył jej podarować ten wóz. Uśmiechała się szeroko, oczy skryła za okularami słonecznymi, a mahoniowe włosy związała w koński ogon. Wysoka, wysportowana, utalentowana… dwa fakultety ukończone z wyróżnieniem i do wyboru kariera lekarza lub prawnika.

Nie była wrażliwa z natury, jej celem było głównie zarabianie pieniędzy, więc wybrała prawo. No i bardzo dobrze. Byłaby okropnym lekarzem.

– Nadszedł twój czas – wyszeptała Atropos do uśmiechającej się ze zdjęcia Amandy. – Czy rodzina się zdziwi? A może po prostu poczują ulgę? Jesteś suką, wiesz o tym. – Nić życia Amandy była już przycięta, gotowa i przyklejona w odpowiednim miejscu drzewa rodowego.

To, co zaplanowała dla Amandy, na pewno przyciągnie uwagę rodziny. Zaczęła zbierać fotografie, ale w pośpiechu upuściła dwie na podłogę. Zafurkotały i upadły na kafelki.

Dwie fotografie. Pierwsza – zdjęcie Caitlyn z dzieciństwa. Roześmiana dziewczynka huśta się na starej linie przywiązanej do potężnej gałęzi dębu, którego korona zwiesza się nad wodą. Drugie zdjęcie przedstawiało Bernedę – matkę. Ręce miała przyciśnięte do piersi, stała nad tortem urodzinowym z siedemdziesięcioma pięcioma jasno świecącymi świeczkami. Tuż za nią – Lucille, w cieniu, tak jak zawsze. Zawsze doglądająca, nigdy niedoglądana.

Cóż, nadszedł czas, żeby pozwolić Lucille odejść.

Matka będzie musiała spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Odnalazła nić życia Bernedy… była idealnie przycięta.

A co z Caitlyn?

Atropos spojrzała na czerwono-czarną nić jej życia i westchnęła.

Na razie oszczędzi Caitlyn. Ale tylko na razie.

Nie na długo. Atropos jeszcze raz spojrzała na zdjęcie, na poszarpaną linę, której niczego niepodejrzewająca Caitlyn trzymała się tak kurczowo, jakby chodziło o jej życie. Cóż za zbieg okoliczności. Atropos dotknęła palcem nić życia Caitlyn… była tylko nieznacznie dłuższa od nici jej matki.

Dziecko na zdjęciu zdawało się do niej uśmiechać.

Głupia, głupia dziewczynka.

Загрузка...