Rozdział 18

Zdaje się, że ktoś majstrował przy hamulcach – powiedział przez telefon zastępca szeryfa Fletcher. – Mechanik obejrzał już pobieżnie podwozie sportowego samochodu Amandy Drummond, stojącego teraz na naszym parkingu, gdybyś chciał mu się przyjrzeć.

– Majstrował? – powtórzył Reed, wkładając marynarkę i żonglując telefonem. Siedział w biurze po godzinach, gdy zadzwonił telefon. – Przewód hamulcowy został przecięty? To brzmi jak scenariusz starego filmu. Kiepskiego starego filmu.

– Przyjedź i sam obejrzyj.

– Będę za pół godziny.

Wyszedł z komisariatu, wsiadł do samochodu i pojechał za miasto. Na parking dojechał w ciągu dwudziestu pięciu minut. Zastępca szeryfa zaprowadził go do garażu. Wewnątrz na podnośniku stał rozbity triumph Amandy Montgomery. Przód miał wgnieciony, wiśniowa karoseria była pogięta, koła przekrzywione.

– Wygląda na to, że miała szczęście – zauważył Reed, chociaż samochód najbardziej ucierpiał od strony pasażera.

– Tak. Gdyby uderzyła centralnie, to marne szanse. – Zniszczenia po stronie kierowcy były raczej niewielkie. – Spójrz! – Fletcher postukał w długą rurę pod silnikiem. Podwozie było brudne od błota i smarów. – Popatrz tutaj, to przewód hamulcowy. – Wskazał długopisem wyjętym z kieszeni. – Tutaj wychodzi ze zbiornika, a tu został przecięty.

– Przecięty?

– Tak.

– Czy to nie mógł być przypadek?

– Nie wydaje się. Raczej ktoś go przeciął, a kiedy płyn wyciekł, hamulce przestały działać. Przecięcie przewodu to żadna sztuka. – Twarz miał poważną. – Ktoś chciał rozwalić ten samochód i jego kierowcę. Miała cholerne szczęście, że tylko tak się to skończyło.

– Gdzie ona jest?

– W szpitalu Matki Boskiej Niezawodnej Nadziei. Straciła przytomność, ma kilka zadrapań i pewnie siniaki od pasa bezpieczeństwa, ale gdy wsadzali ją do karetki, odzyskała przytomność i była mocno zdziwiona tym, co się wokół niej działo. Nie chciała jechać do szpitala, ale przekonaliśmy ją, że jednak powinna. Trzeba przecież zrobić badania i tak dalej.

– Kto zgłosił wypadek?

– Kobieta, która widziała całe zdarzenie. Jechała za nią i nagle zauważyła, że pani Drummond ma jakieś kłopoty. Kiedy triumph walnął w drzewo, zadzwoniła na pogotowie. Czekała na miejscu wypadku, a potem wydarzyło się coś dziwnego. Pani Drummond obudziła się, zobaczyła ją i zaczęła na nią krzyczeć.

– Kim ona jest?

– Nazywa się Christina Biscayne, używa imienia Cricket.

Reed nadstawił uszu.

– Jechała za Amandą Drummond?

– Tak, jechała do przyjaciółki. – Reed postanowił koniecznie spotkać się z Cricket Biscayne. Porozmawiał jeszcze chwilę z Fletcherem, ale nie dowiedział się już niczego więcej. Z policyjnego parkingu pojechał do szpitala Matki Boskiej Niezawodnej Nadziei. Był to mały prywatny szpital, najbliższy miejsca wypadku. Amandę właśnie wypisywano. Siedziała przy drzwiach na wózku. Jej włosy były w lekkim nieładzie, a na twarzy miała kilka zadrapań.

– Na co czekamy?

– Lekarz musi się jeszcze podpisać – powiedziała pielęgniarka.

– Myślałam, że już to zrobił.

– Ja też.

– Tak trudno zdobyć jego podpis? Powiedział, że mogę wyjść ze szpitala, prawda? – Naciskała Amanda, a jej ładna buzia mówiła „nie wciskaj mi tu kitu”.

– Tak powiedział. Jestem pewna, że za kilka minut wszystko będzie gotowe. Mamy tu dzisiaj duży ruch. Są jeszcze inni pacjenci – odpowiedziała pielęgniarka z wyrozumiałym, ale mocno wymuszonym uśmiechem. Potem spojrzała na pager przy pasku. – Proszę tu poczekać. – Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Amanda gotowała się ze złości.

– Pani Drummond? – zapytał Reed, otwierając portfel i pokazując odznakę. – Pierce Reed z policji w Savannah.

– Wiem, kim pan jest – powiedziała niecierpliwie. – Co pan tu robi?

– Słyszałem, że miała pani nieszczęśliwy wypadek.

– Nieszczęśliwy wypadek? Tak się to nazywa? Jezu, mój przewód hamulcowy został przecięty, tak powiedział ten policjant, kiedy zadzwonił do mojego męża. Jeśli to prawda, to znaczy, że ktoś próbował mnie zabić. – Odgarnęła włosy z oczu. – Znowu. Wie pan o tym, prawda? Sześć miesięcy temu ktoś chciał zepchnąć mnie z drogi. Nikogo to wtedy nie interesowało. Dopiero teraz się pojawiacie, gdy omal nie zginęłam. – Założyła ręce na piersi. – To nie był nieszczęśliwy wypadek, detektywie. To w ogóle nie był wypadek. – Zaczęła podnosić się z wózka. – Ktoś próbował mnie zabić!

– Pani Drummond, proszę nie wstawać z wózka. Takie są zalecenia szpitala – powiedziała pielęgniarka.

– Nie potrzebuję żadnego wózka, chcę stąd wyjść – warknęła Amanda. Wstała, nie spuszczając wzroku z Reeda. – I potrzebuję ochrony policji. Ktoś strzela do naszej rodziny jak do kaczek i zdaje się, że jestem następna w kolejce.

– Domyśla się pani, kto to może być?

– Czy to nie pańskie zadanie? To pan jest detektywem.

– Chciałbym dowiedzieć się od pani, co się wydarzyło – powiedział, zastanawiając się, dlaczego dotknęły go jej docinki. Rozpuszczona, bogata suka.

– Świetnie. Czas, żebyście się tym poważnie zajęli. Zanim wszyscy skończymy jak Josh Bandeaux! – Przed szpital zajechał samochód. – Wybaczy pan, ale przyjechał mój mąż. – Spojrzała lekceważąco na pielęgniarkę. – Wychodzę, z wypisem czy bez.

– Już po problemie. Doktor Randolph właśnie go podpisał. – Pielęgniarka podała jej kopertę, a do holu wszedł wysoki chudy mężczyzna w mundurze pilota.

– Co się stało? – zażądał wyjaśnień, a potem, już ciszej, dodał: – Wszystko w porządku?

– To się stało, że ktoś chciał mnie zabić, skończyło się na rozwaleniu samochodu. I… nie… nic mi nie jest. – Amanda złagodniała, zamrugała kilka razy i odchrząknęła, jakby zebrało jej się na płacz. Opanowała się jednak i odzyskała swój zwykły sarkastyczny ton. – To jest detektyw Reed. Złapie tego sukinsyna, zanim znów uderzy. Prawda, detektywie?

– No cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

– Pani Drummond, proszę usiąść. – Pielęgniarka była nieustępliwa i Amanda z ociąganiem usiadła na wózku.

– Mam nadzieję, detektywie Reed – rzuciła Amanda przez ramię. – Bo następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia i będziecie mieli kolejne niewyjaśnione morderstwo.


Caitlyn nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Siedziała w gabinecie przed komputerem. Pracowała nad projektem, który odkładała już prawie od tygodnia. Z głośników sączył się delikatny jazz. Wstała, spojrzała czujnie przez firanki. Była noc, latarnia przed domem rzucała dziwne niebieskie światło. W powietrzu połyskiwała delikatna mgiełka zasnuwająca okna i rozmywająca cienie. Kątem oka zauważyła jakiś ruch, jakiś cień w zaroślach.

Serce jej załomotało.

Liście poruszyły się. Zdawało się jej, że słyszy szelest kroków.

Popadasz w obłęd. Nikogo tam nie ma. Nikogo.

Przełknęła z trudem ślinę i nisko nad ziemią zauważyła dwa błyszczące paciorki oczu.

Zesztywniała. Krzaki zakołysały się i spomiędzy liści wyjrzał spiczasty pyszczek. Och, to tylko opos. Odetchnęła zawstydzona.

Wciąż jednak czuła na sobie obce spojrzenie. Opuściła żaluzje i odchyliła się na krześle. Może to policja ją obserwuje. Wcale by się nie zdziwiła. Detektyw Reed nie musiał tego mówić. I tak widziała, że uważa ją za główną podejrzaną. A ona nawet nie miała jak się bronić. A jeśli to nie policja? Może to ten ktoś, kto był w jej sypialni wtedy, kiedy zginął Josh? Ten ktoś, kto wymazał jej pokój krwią?

To ty, Caitie. Ty to zrobiłaś.

– Nie – wyszeptała, odganiając tę okropną myśl. Może powinna zadzwonić do Adama. Rozmowa z nim na pewno by jej pomogła.

Chcesz rozmawiać jako kobieta czy jako pacjentka? Spójrz prawdzie w oczy, Caitlyn, chcesz po prostu znów się z nim spotkać.

– Cholera! – Miała już dość wysłuchiwania tych połajanek. Brzmiały zupełnie jak zrzędzenie Kelly.

Spojrzała na ekran komputera. Machający skrzydłami nietoperz wampir zdawał się z niej szydzić. Termin przedstawienia projektu zarządowi zoo mijał za tydzień, a ona wciąż była z robotą w lesie.

Skoncentrowała się, poprawiła ruchy skrzydeł nietoperza. Przelatywał na tle srebrzystego księżyca przez żelazną bramę. Miała nadzieję, że animacja przyciągnie uwagę zaglądających na stronę internetową zoo. Wymyśliła sobie, że strona główna będzie nawiązywać do starych mitów i przesądów, zwłaszcza tych, które mają naukowe uzasadnienie.

Caitlyn była już zmęczona, bolały ją plecy, nerwy miała napięte. Wstała i przeciągnęła się, wciąż spoglądając na monitor. Siedzący u jej stóp Oskar zaszczekał.

– No i czego chcesz? – zapytała.

Pies znów zaszczekał, skoczył na nią, a potem przywarował na podłodze.

– Wszystko w porządku? – Zakręcił młynka. – Chcesz wyjść?

Kolejne szczeknięcie i szorowanie ogonem po podłodze.

– Dobrze, już dobrze – powiedziała. – Rozumiem. Teraz rozumiem. No to chodź.

Pies natychmiast zbiegł po schodach.

– Ej, chyba mnie nabierasz. Też widziałeś tego oposa i masz na niego chętkę, co? – mruczała, schodząc na dół.

Zanim weszła do kuchni, Oskar skakał już na tylne drzwi. Kiedy odsunęła zasuwę, wystrzelił na dwór, szczekając jak opętany, i pognał w stronę fontanny. Caitlyn stanęła na skraju werandy. Było ciepło. Parno. Słuchała brzęczenia owadów i łagodnego szemrania fontanny. Nagle zauważyła w powietrzu delikatną smugę dymu z papierosa.

– Caitie? – usłyszała.

– Jezu! – Serce omal jej nie wyskoczyło z piersi. Rozpoznała ten głos.

– Kelly?

Nic.

Caitlyn wpatrywała się w ciemność. Nikogo tu nie było… cisza. Nikt się nie odezwał. Pies węszył w rabatkach i nawet nie podniósł łba, nie przybiegł przywitać się z Kelly.

Widocznie jej się zdawało. Jest przewrażliwiona i tyle.

Odetchnęła głęboko, próbowała uspokoić rozdygotane nerwy. Może faktycznie przestaje nad sobą panować. Traci kontrolę. Boże, tylko nie to!

– Chodź! – zawołała psa. – Oskar! Do nogi. – Zawahała się, spojrzała w ciemny kąt, z którego dobiegł ją głos Kelly i jęknęła cicho. Spojrzała jeszcze raz. Pusto. Nikogo nie ma… to tylko jej wybujała wyobraźnia.

– Weź się w garść – powiedziała do siebie, ale gdy tylko weszła do domu, w popłochu zamknęła za sobą zasuwę. Popatrzyła przez okno i znów naszły ją wątpliwości. Czy ktoś tam był? Obserwował jej dom, czaił się w ciemnościach… śledził ją, na litość boską?

Wyszła z kuchni, próbując pozbyć się uczucia, że coś jest nie w porządku. W połowie schodów usłyszała dzwonek telefonu.

Wbiegając po dwa stopnie naraz, wpadła do gabinetu. Na ekranie wciąż fruwał nietoperz wampir. Wyłączyła komputer. Policzyła w myślach do dziesięciu, zanim podniosła słuchawkę. Oby to nie był żaden dziennikarz!

– Słucham.

– Caitlyn? – Usłyszała w słuchawce głos Troya. Poczuła ogromną ulgę, że to on. – Czy możesz przyjechać do Oak Hill? – Głos miał poważny. Ponury.

– Teraz? – Spojrzała na zegarek elektroniczny świecący w półmroku. Dochodziła dziesiąta.

– Tak.

– Po co? – zapytała Caitlyn, a serce załomotało jej ze strachu. – Co się stało?

Troy zawahał się przez moment i powiedział:

– Amanda miała wypadek samochodowy. Kilka godzin temu.

– O Boże! – Caitlyn przygotowała się na najgorsze. – Co jej jest?

– Chyba nic. Ian właśnie po nią pojechał. Zjechała z drogi i uderzyła w drzewo, nic więcej nie wiem. Zdaje się, że straciła przytomność. Przyjechało pogotowie i zabrało ją do szpitala. Obejrzał ją lekarz, zrobili jakieś badania i uparła się, żeby ją wypuścić. Miała szczęście. Ale mama źle to zniosła. Lepiej przyjedź.

– Już jadę. – Caitlyn odłożyła słuchawkę, sięgnęła po torebkę, chwyciła klucze i zbiegła na dół.


Duchy znów ze sobą rozmawiały. Szeptały niespokojnie między sobą, tłukły się po starym domu, wałęsały po okolicy. Lucille zadrżała. Potarła ramiona, bezskutecznie próbując odegnać chłód.

Nadchodziło zło.

Pędziło na czarnym koniu z rozgrzanymi kopytami.

Prosto do niej.

Szkoda, że obiecała staremu zostać tutaj z Bernedą. Chciałaby wyjechać. Ale przysięgła opiekować się Bernedą Montgomery aż do śmierci. Musiała zostać. Modląc się, nakreśliła znak krzyża na obfitej piersi i usłyszała, jak duchy się z niej śmieją.

Nie było ucieczki.

Загрузка...