Rozdział 15

Ta cholerna sprawa… „cholerny” to nie jest przekleństwo, za które trzeba wrzucać forsę do skarbonki – zastrzegła się Morrisette, zarzucając na ramię torebkę i pędząc schodami w dół. Reed szedł tuż przed nią. – Ta cholerna sprawa coraz bardziej się chrzani.

– Zgadzam się. – Myślał dokładnie to samo. Zbyt wielu ludzi znało Josha Bandeaux. Zbyt wielu ludzi go nienawidziło. Zbyt wiele kobiet było z nim związanych. Zbyt wiele dowodów nie pasowało do siebie. Rozmawiał już z Diane Moses, ale miał się jeszcze z nią spotkać, żeby przeanalizować dowody, jakie jej zespół znalazł na miejscu zbrodni.

Pchnął ramieniem drzwi na parking. Było późne popołudnie, cień budynku wydłużał się na mokrym od deszczu asfalcie i choć niedawno padało, temperatura wciąż przekraczała trzydzieści stopni. I ta przeklęta wilgoć w powietrzu. Zanim dotarł do samochodu, koszulę miał mokrą od potu.

– Powiedz, czego się dowiedziałaś, ja poprowadzę.

– Ja poprowadzę.

Reed otworzył drzwi i posłał jej uśmiech.

– Następnym razem, Andretti.

Skrzywiła się lekko na to złośliwe porównanie do legendarnego rajdowca.

– Trzymam cię za słowo.

– Nie wątpię. – Przekręcił kluczyk, włączył wycieraczki, aby wytrzeć krople deszczu. Wyjechali z parkingu. Morrisette oparła się o drzwi. – Wiemy, że żona miała powody, żeby nienawidzić Bandeaux, ale facet miał jeszcze kilku innych wrogów. Ci, z którymi robił interesy, cały tłum jego byłych dziewczyn… – Spojrzał na nią.

– Daj spokój, dobrze? Nie byłam jego dziewczyną. A Millie nie jest podejrzana. Boże, Reed, żałuję, że ci o tym powiedziałam!

– I tak bym się dowiedział.

– Jasne – powiedziała z sarkazmem – taki as jak ty!

Reed skrzywił się. Sylvie Morrisette była jedną z niewielu osób w wydziale zabójstw, które wiedziały o jego spartaczonej robocie w San Francisco.

– Czy wzywanie Boga zalicza się do przekleństw?

– Po prostu modliłam się.

– Nie wątpię.

– Do diabła! Żałuję też, że powiedziałam ci o skarbonce. Jesteś gorszy od moich dzieciaków.

– Czy to w ogóle możliwe?

– Strasznie śmieszne. Mam świetne dzieciaki.

– Jeszcze są małe.

– A ty co o tym wiesz? – Prychnęła i przewróciła oczami. – Mam cholernie dość wszystkich tych pier… głupich glin w wydziale. Wszyscy mi mówią, jak wychowywać dzieci. Wielkie dzięki! Świetnie sobie z nimi radzę.

– Skoro tak mówisz…

– To świetne dzieciaki – powtórzyła.

– Nie przeczę – powiedział z nadzieją, że jej gniew wkrótce minie. Mieli dzisiaj spędzić ze sobą w jednym samochodzie jeszcze sporo czasu, więc lepiej, żeby nie zaczynali od sprzeczki. Reed chciał sprawdzić jeszcze raz alibi kilku osób i zeznania świadków. Zaczną od Stanleya Huberta, sąsiada, który powiedział, że widział na podjeździe biały samochód. Potem może uda im się złapać Naomi Crisman, nieuchwytną dziewczynę Josha, i wreszcie powinni pojechać do Oak Hill, porozmawiać z Montgomerymi. Ciekawe, co oni mają do powiedzenia o człowieku, którego poślubiła Caitlyn.

Reed wiele sobie obiecywał po tych spotkaniach.

– Wykluczyłeś już samobójstwo? – zapytała Morrisette, grzebiąc w torebce.

– Właściwie tak.

– Więc ten, kto go zabił, spartaczył robotę, próbując zatrzeć ślady?

– Na to wygląda. – Reed skręcił w wąską uliczkę, przy której stał dom Bandeaux. Zaparkował przy krawężniku. – Ale pozory mogą mylić. – Wysiadł i skierował się w stronę domu Stanleya Huberta; Morrisette wygrzebała wreszcie z torebki wymiętą paczkę gumy do żucia i pospieszyła za nim.

Ledwie nacisnął dzwonek, usłyszał zachrypnięte szczekanie. Drzwi otworzyły się szeroko.

– Widziałem was przez okno – przyznał mężczyzna o wyprostowanej sylwetce. Pokazali mu odznaki. Obok stał najeżony, siwiejący buldog.

– Szukamy Stanleya Huberta.

– To go znaleźliście. Wchodźcie do środka. – Hubert miał koło osiemdziesiątki, nosił grube okulary, kapelusz panamę i prążkowany garnitur. Pies warknął chrapliwie i ponuro. – Spokój, General – rozkazał Hubert i dźgnął psa laską. – Nie zwracajcie na niego uwagi – zwrócił się do gości. – Zdenerwował się, że przerwaliście mu drzemkę. Chodźmy na werandę. Tam porozmawiamy.

Zagwizdał na psa i podpierając się laską, poprowadził ich do drzwi w głębi domu, niemal doszczętnie odrapanych z farby. Wyszli na werandę. Ogród był otoczony wysokim, dwumetrowym murem, porośniętym bluszczem. Z gałęzi ogromnego dębu w rogu ogrodu zwisały karmniki dla ptaków.

– Siadajcie – poprosił Hubert i wszyscy usiedli wokół stołu ze szklanym blatem. Na gładkiej powierzchni wciąż leżało kilka kropel deszczu. – W czym mogę pomóc?

Reed powiedział:

– Chcemy jeszcze raz wysłuchać pańskich zeznań dotyczących piątkowej nocy.

Hubert, szczęśliwy, że może opowiedzieć swoją historię, powtórzył wszystko słowo w słowo. Około jedenastej trzydzieści, po lokalnych wiadomościach, wyszedł z psem. Zobaczył białego lexusa; od razu rozpoznał markę, bo Caitlyn Bandeaux jeździła takim samochodem, jeszcze zanim się stąd wyprowadziła. Hubert stał na ulicy, paląc cygaro, i czekał, aż pies się załatwi. Nie widział wprawdzie kierowcy, ale gotów był przysiąc, że samochód był taki sam jak ten należący do żony Bandeaux, jeśli nie ten sam.

– Przykro mi, że moje zeznania świadczą przeciwko niej – przyznał, sięgając do kieszeni po cygaro. – Lubię ją. To… udręczona kobieta, można tak powiedzieć, ale przyzwoita. Kiedy mieszkała tutaj, zawsze do mnie machała i uśmiechała się. A jak ona kochała tę dziewczynkę! Szkoda małej Jamie. – Hubert westchnął smutno. – Córeczka sklejała ich małżeństwo, ale w końcu i to nie wystarczyło. – Poprawił rondo kapelusza, zasłaniając się od słońca. – Nie rozumiem tego. Byłem żonaty przez czterdzieści lat, zanim Pan zabrał mi moją Aggie. Dałbym sobie uciąć prawą rękę, i pewnie lewą też, żeby przeżyć z nią jeszcze kilka lat, a dzisiaj… większość małżeństw od razu się rozlatuje. Szkoda, cholerna szkoda. – Odciął końcówkę cygara i się skrzywił. Reed dostrzegł kątem oka, jak czterokrotnie rozwiedziona Morrisette sztywnieje.

– Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z panem Bandeaux? – spytała, kryjąc irytację. – Czy myśli pan, że był w depresji?

Hubert oburzył się.

– To znaczy, czy myślę, że popełnił samobójstwo? Wątpię. Naprawdę wątpię. Różne rzeczy się zdarzają, ale on nie wyglądał na człowieka, który chciałby ze sobą skończyć. Josh Bandeaux? Nie. Za bardzo mu zależało na życiu.

– Sądzi pan, że żona mogłaby go zabić? – naciskała Morrisette.

– Tego nie powiedziałem.

– Ale tak pan uważa?

Zmarszczył brwi, wpatrzony w czubek niezapalonego cygara. Pstryknął cienką złotą zapalniczką.

– Nie, myślę, że nie. Ale… czasami… Człowiek doprowadzony do ostateczności może posunąć się do wszystkiego i zrobić coś, o co nikt by go nie podejrzewał. Widziałem to wiele razy. Byłem kiedyś wojskowym. Widziałem, jak z pozoru słabi mężczyźni pokonują niewyobrażalne przeszkody, a z kolei ci silni, ci twardziele załamują się w trudnych sytuacjach. To cholernie trudno przewidzieć.

Hubert razem z prychającym buldogiem odprowadził ich do drzwi. Obiecał zadzwonić na policję, jeśli jeszcze coś sobie przypomni.

– Więc Caitlyn tu była – mruknęła Morrisette, żując w zamyśleniu gumę. – Tylko nic nie pamięta.

– Na to wygląda.

– Jak dla mnie to zbyt słaba i zbyt wygodna wymówka.

Reed, chcąc nie chcąc, musiał się z nią zgodzić. Myślał podobnie.

Przeszli przez żelazną furtkę prowadzącą do domu Bandeaux. Żółta taśma została już zdjęta, a przed garażem stał srebrny jaguar.

– Ktoś jest w środku – zauważyła Morrisette. Nagle frontowe drzwi otwarły się z hukiem.

Po schodach zbiegła dziewczyna w rozwianej sukience, z włosami w nieładzie i zmartwioną miną. Naomi Crisman. Omal nie wpadła na Morrisette.

– Och! – Zatrzymała się gwałtownie. – Przepraszam, nie zauważyłam pani… – Spostrzegłszy, że są z policji, natychmiast zmarszczyła pięknie zarysowane brwi i nachmurzyła się.

– Detektyw Reed.

Skinęła głową i poprawiła pasek torebki, starając się opanować.

– Czy mogę coś dla pana zrobić?

– Proszę odpowiedzieć na kilka pytań.

– Myślałam, że mamy to już za sobą.

– Chcę tylko jeszcze coś sprawdzić. – Reed posłał jej obezwładniający uśmiech. – Czy możemy porozmawiać w środku?

Naomi ostentacyjnie spojrzała na zegarek i zawróciła do drzwi, już bez tej energii, z jaką kilka minut temu wybiegła.

– Ciarki mnie przechodzą, gdy jestem w tym domu – przyznała, prowadząc ich do przytulnego pokoju naprzeciw gabinetu Josha.

Naomi Crisman miała idealną figurę, duży biust, szczupłą talię i ładnie zaokrąglone biodra. Zadbana, modnie ostrzyżona miała na sobie różową sukienkę i sandały na diabelnie wysokich obcasach. Nie był to strój pogrążonej w żałobie narzeczonej. Najwyraźniej Naomi nie oglądała się wstecz i żyła dalej własnym życiem.

Gdy weszli do pokoju, wskazała im dwa krzesła obite materiałem w kolorze szałwii. Stanęła w drzwiach na korytarz, założyła ręce na piersi i zacisnęła usta z irytacji.

– Odpowiedziałam już na setki pytań – warknęła, gdy Reed wyjął swój notatnik, a Morrisette włączyła magnetofon i postawiła go na stole.

– Wiem, ale będzie ich jeszcze kilka. Żeby wyjaśnić pewne sprawy – powiedział Reed. – Zacznijmy od żony pani narzeczonego.

– Której?

– Tej, z którą wciąż był żonaty, Caitlyn Montgomery.

– A, o nią chodzi. – Naomi prychnęła niecierpliwie. – To wariatka.

– Dlaczego tak pani sądzi?

– Bo jest szalona. Nie ma wątpliwości. Dajcie spokój, przecież wiecie. – Przewróciła oczami. – Sprawdźcie w miejscowych szpitalach. Josh mówił, że kilka razy lądowała na oddziale psychiatrycznym. Przynajmniej raz, może nawet kilka razy, próbowała popełnić samobójstwo. A kiedy już się wydawało, że jej się poprawia, no, wiecie, psychicznie – nie wiem, czy to w ogóle możliwe, nie znam się – za każdym razem choroba wracała. Przegrana sprawa. Wariatem jest się całe życie.

– A co pani wie o jej stosunkach z denatem?

– Denatem? Na miłość boską, czy to jakiś kiepski dramat sądowy? Denat! Joshowi by się spodobało. – Na sekundę złagodniała, a przez jej twarz przemknął cień smutku, tak jakby naprawdę obeszła ją śmierć Josha Bandeaux. – Ich stosunki nie były najlepsze. Rozwodził się z nią i chciał ją oskarżyć o spowodowanie śmierci ich dziecka, więc jakie mogły być? – Przewróciła oczami, jakby mówiła do głupków.

Reed starał się zachować spokój, ale czuł, jak z każdym jej sarkastycznym słowem narasta wzburzenie Sylvie. Był zadowolony z tyrady Naomi, lubił takie spontaniczne wypowiedzi. Doświadczenie nauczyło go, że ludzie potrafią wtedy więcej powiedzieć, czasem niechcący.

– Czy mieliście się pobrać?

– Oczywiście! A jak pan myśli, dlaczego była taka wkurzona?

– Wciąż go kochała?

– A kto ją tam wie? Może i tak. Jej spytajcie. – Naomi uśmiechnęła się nieznacznie. – Wiele kobiet go kochało. – Spojrzała na Morrisette, a Reed poczuł wyraźnie, jak w jego partnerce wzbiera złość.

– Gdzie pani była w noc jego śmierci? – Głos Morrisette brzmiał spokojnie.

– Już mówiłam. Byłam u przyjaciół na wyspie.

– Na wyspie St. Simons?

– Tak. Mają tam dom. Trochę za dużo wypiłam, nie chciałam ryzykować i wracać samochodem, więc przenocowałam w ich pokoju gościnnym.

– I może pani udowodnić, że spędziła tam całą noc?

– O Boże, tak! Wydawało mi się, że już to wyjaśniłam. Nazywają się Chris i Frannie Heffinger. Mogę wam podać numer telefonu, jeśli chcecie. – Przyjrzała im się uważnie. – Czy ja potrzebuję adwokata, czy jak? Jestem podejrzana?

– Po prostu próbujemy się dowiedzieć, co się stało.

– To aresztujcie Caitlyn. Wszyscy wiemy, że ona to zrobiła. Wciąż ma klucze do tego domu, na miłość boską, Josh chciał się z nią rozwieść. Już wam mówiłam, że jest psychiczna. Naprawdę, to żadna filozofia domyślić się, co tu naprawdę zaszło.

Morrisette prawie uniosła się na krześle.

– A co pani wie o filozofii?

– Skończyliśmy? Naprawdę jestem umówiona. I, wiecie, właśnie się stąd wyprowadzam. To miejsce mnie przeraża. Gdy pomyślę o Joshu… zamordowanym w tamtym pokoju… – Wskazała głową na gabinet i nerwowo podrapała się po szyi. – Nie, nie mogę…

– Więc według pani nie popełnił samobójstwa? – Znów zapytał Reed, choć sam już nie wątpił, że Bandeaux został zamordowany.

– Josh? Pan żartuje? Miał po co żyć. Było jeszcze tyle pieniędzy do zarobienia, tyle alkoholu do wypicia i tyle kobiet do poderwania. – Musiała zauważyć, jak Morrisette sztywnieje, bo spojrzała prosto na nią i powiedziała: – Oczywiście wiem, że Josh w ostatnim roku… miał na koncie kilka wybryków. Ale on mnie nie zdradzał. Nie byliśmy wtedy jeszcze ze sobą. – Wzruszyła szczupłymi ramionami. – To się miało skończyć po naszym ślubie.

– Naprawdę? – zapytała Morrisette. – Skąd pani wie?

– Bo mi obiecał. Miał świra na moim punkcie.

– Albo po prostu sam był świrem – mruknęła pod nosem Morrisette, a Reed posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.

– Słuchajcie, ja naprawdę muszę iść. Coś jeszcze?

– Na przykład nazwiska kobiet, z którymi sypiał. Zna je pani.

– Nie znam. To były tanie dziewczyny na jedną noc.

– Niech pani jeszcze pomyśli, dobrze? – Morrisette nie dawała za wygraną. – Czasami najbardziej podejrzana jest poniżona kobieta.

– No więc już macie swojego zabójcę, prawda? Nikt nie mógł być bardziej poniżony niż Caitlyn. To naprawdę żałosne. I w pewnym sensie smutne.

– Myśli pani, że byłaby w stanie zabić Josha? – zapytał Reed.

– Nie wiem, myślę, że jest wystarczająco ześwirowana, żeby to zrobić. I nie pytajcie o dowody, bo nie mam żadnych, ale ona jest… dziwna.

Naomi poprawiła pasek torebki. Reed wstał i schował notatki do kieszeni.

– Jeśli jeszcze coś się pani przypomni – wręczył jej wizytówkę – proszę zadzwonić.

Z uśmiechem mówiącym, żeby się za wiele nie spodziewał, wrzuciła wizytówkę do torebki.

Morrisette wyłączyła magnetofon i wszyscy troje poszli do wyjścia. Na dworze zrobiło się jeszcze goręcej. Gęste wilgotne powietrze kleiło się do skóry. Reed zdążył się spocić, jeszcze zanim usiadł za kierownicą. Naomi zamknęła drzwi, wsiadła do swojego jaguara i ruszyła ostro, prawie nie zwalniając przed wyjazdem na ulicę. Zanim dojechała do następnego skrzyżowania, na pewno przekroczyła dozwoloną prędkość o jakieś dwadzieścia kilometrów.

– Arogancka dziwka. – Morrisette patrzyła w ślad za samochodem. – Nic nie mów. Wolno mi bezkarnie przekląć raz dziennie i właśnie to robię. Co ona wyczynia? Sześćdziesiąt pięć, osiemdziesiąt, przy ograniczeniu do czterdziestu? Aż się prosi, żebyśmy ją zatrzymali! Jakby chciała nam napluć w nasze wszawe gliniarskie mordy.

– I ty to mówisz, Andretti!

Reed wrzucił bieg i ruszył z zacienionego postoju.

– Nie, mówię tylko o tym, jak prowadzi. Mówię o tej jej postawie pod tytułem: jestem od was lepsza, bystrzejsza i tak dalej. Nie podobało mi się to.

– Mnie też – zgodził się Reed.

– Chciałabym utrzeć jej nosa.

– Kto by nie chciał! Ale najpierw bądź ze mną szczera w sprawie Bandeaux. Jeśli byłaś z nim związana, chcę o tym wiedzieć, żeby odsunąć cię od śledztwa. Musimy być czyści. Nie możemy pozwolić, żeby obrońca miał się do czego przyczepić.

Pogrzebała w torebce i wyciągnęła paczkę marlboro.

– O to się nie martw – powiedziała, strzelając gumą. – Mówiłam ci, nie byłam z nim związana, nie osobiście.

– A jeśli odkryję co innego?

– Nie odkryjesz.

– Mam nadzieję, że nie kłamiesz. Myślę, że jesteś profesjonalistką i nie zrobiłabyś takiego głupstwa.

– Dobrze myślisz.

– Nie chciałbym potem tłumaczyć prokuratorowi okręgowemu, że spieprzyliśmy sprawę, bo jedna z policjantek pracujących nad nią miała romans z denatem.

– Nie gadaj, tylko jedź – warknęła, zakładając okulary słoneczne i zapalając papierosa. – I przestań mnie denerwować. Oboje dłużej pożyjemy.


Caitlyn wjechała do garażu, powtarzając sobie, że nie może, absolutnie nie może zakochać się w swoim psychoterapeucie. To byłoby szaleństwo. Weszła do domu i przywitała się z Oskarem, tarmosząc go za uchem, a potem odsłuchała otrzymane wiadomości. Ani słowa od Kelly.

– Nagle przestała się odzywać – zamruczała do siebie, poszła w kierunku schodów i zatrzymała się w korytarzu. Coś było nie tak… coś się nie zgadzało. Zapach. Czyjeś perfumy.

A może tylko jej się zdaje?

Zaniepokojona, powtarzając sobie, że to tylko wyobraźnia, weszła na górę do gabinetu. Wszystko na swoim miejscu… na pewno? Zawsze zostawia myszkę z boku, a teraz myszka leżała z przodu, kilka centymetrów dalej.

A może sama ją tam zostawiła w roztargnieniu?

– Dziwne – wyszeptała i zaczęła przeglądać pocztę elektroniczną.

Wreszcie jakaś wiadomość od Kelly.

Caitlyn usiadła i przeczytała.

Przepraszam, że do ciebie nie przyjechałam. Nie było mnie w mieście. Praca, praca, praca! Chciałabym powiedzieć, że jest mi przykro z powodu Josha, ale obie wiemy, jaki był z niego kutas. Dobrze się stało. Mam nadzieję, że cię nie uraziłam. Buziaki, Kelly.

I wszystko. Uraziłam? Od kiedy to Kelly martwi się, czy kogoś nie uraziła? Caitlyn wyłączyła komputer, przesunęła myszkę na właściwe miejsce, pomyślała, że pewnie coś jej się pomyliło ze zmęczenia.

Nikogo tu nie było.

Była tego prawie pewna.

Prawie.

Загрузка...