Rozdział 25

Na biurku Reeda wyrosła sterta nieprzeczytanych papierów zawierających dyrektywy i wytyczne szefostwa zwieńczona kubkiem zimnej, zgęstniałej kawy. Reed studiował listę podejrzanych o zabójstwo Josha Bandeaux. Zabójstwo. Z pewnością zabójstwo.

Lista była długa. Przeglądał jeszcze raz nazwiska. Wszyscy Montgomery i Biscayne’owie, Naomi Crisman, Maude Havenbrooke Bandeaux Springer, Gil Havenbrooke, Lucille Vasquez, Flynn Donahue, klienci Bandeaux, jego były partner w interesach Al Fitzgerald, przyjaciółka Morrisette Millie Torme…

Niemal pół pieprzonego miasta.

Jednak większość z nich miała wiarygodne alibi. Jego ludzie pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, dokładnie wszystko sprawdzając. Udało mu się zawęzić grono podejrzanych do najbliższych przyjaciół Bandeaux i oczywiście całej rodziny Montgomerych. Odpadła nawet Millie Torme; nie wyraziła co prawda żalu z powodu przedwczesnej śmierci Josha, ale zapewniała, że ten weekend spędziła u swojej schorowanej matki w Tallahassee. Okazało się, że mówi prawdę, no, chyba że wszyscy sąsiedzi matki Millie, staruszkowie z osiedla emerytów, to wierutni kłamcy.

Millie dała mu do zrozumienia, że Morrisette nie pochwalała jej związku z Joshem Bandeaux. Twierdziła też, że Morrisette nigdy nie romansowała z tym łajdakiem. Ale nie przekonało to nieufnego z natury Reeda.

Pojawiła się jednak nowa komplikacja. Niektórzy podejrzani, nawet jeśli życzyliby sobie śmierci Josha Bandyty, nie mieli motywu, żeby zabić Bernedę Montgomery lub przygotować zamach na życie Amandy Montgomery Drummond.

A pozostali?

Kto to, do diabła, wie?

Ponad połowa z nich miała grupę krwi 0, a policja nawet nie była pewna, czy plamy krwi tej grupy znalezione na miejscu zbrodni pochodzą z nocy zabójstwa, czy może były tam wcześniej. Nawet pokojówka, Estelle Pontiac, nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością.

Osobą najbliżej związaną z denatem była oczywiście Caitlyn Bandeaux. Rozmawiała lub była widziana z każdą z ofiar na czterdzieści osiem godzin przed ich zgonem. Dzwoniła do Bandeaux w noc jego śmierci. Jej samochód albo samochód taki jak jej widziano na miejscu zbrodni. Wygląda na to, że jest ostatnią osobą, która widziała Josha żywego. Policja sprawdziła, co Bandeaux robił w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin swojego życia, ale nie znalazła nic niezwykłego. Sekretarka twierdzi, że zachowywał się normalnie, cokolwiek to, u diabła, znaczyło. Poza tym mieli poszlaki. Caitlyn Bandeaux używała takiej szminki, jak ta znaleziona na kieliszku w zmywarce, miała psa, którego sierść prawdopodobnie odpowiadała sierści znalezionej w gabinecie. Krew jej grupy znaleziono obok krwi Bandeaux. W domu znaleziono też jej odciski palców, chociaż, z drugiej strony, kiedyś tam przecież mieszkała i odwiedzała Josha dość często. Pewnie z tym swoim cholernym kundlem. Hałaśliwy burek należał kiedyś również do Bandeaux.

Nie było niezbitych dowodów, narzędzia zbrodni, świadków zajścia, oskarżeń, wciąż nie było testów DNA, ale był rozwód, pozew o przyczynienie się do śmierci dziecka i problemy Caitlyn ze zdrowiem psychicznym. Wystarczająco dużo poszlak, żeby ją aresztować. Ale chciał czegoś więcej. Chciał dowodu, którego nie będzie można podważyć.

Jeśli chodzi o śmierć Bernedy Montgomery, to w szpitalu nie było wówczas żadnej z podejrzanych osób. Ale zarówno Caitlyn Bandeaux, jak i jej brat i siostra byli w Oak Hill, rezydencji Montgomerych, i każde z nich mogło podmienić tabletki nitrogliceryny.

Ale mógł to też zrobić ktoś inny. Lekarz, ktoś z zewnątrz, jakiś monter albo hydraulik, albo ktoś ze służby.

Potarł kark i ogarnęła go pokusa, żeby wysępić od Morrisette papierosa. Dwa razy rzucał palenie, po pierwszym razie wrócił do papierosów, bo nie wytrzymał napięcia w związku z aferą w San Francisco. Raz się zaciągnął i już był uzależniony. Gdy rzucał palenie po raz drugi, przed przyjazdem do Savannah, znów musiał cierpieć męki.

Zwalczył pokusę i dopiero wtedy wszedł do gabinetu Morrisette. Rozmawiała przez telefon.

– …w porządku, już jadę. Będę za dwadzieścia minut. – Odłożyła słuchawkę i przewróciła oczami.

– Muszę jechać do domu. Zdaje się, że Priscilla zachorowała na ospę wietrzną. Wybuchła panika. Opiekunka do dziecka szaleje. – Morrisette wzięła torebkę. – Wrócę, jak uda mi się ją uspokoić. Może znajdę kogoś innego do opieki… kogoś, kto nie boi się pieprzonego wirusa. Cholera! To takie wkurzające. – Pogrzebała w torebce, aż znalazła dwie ćwierćdolarówki i paczkę gumy do żucia. – W takim tempie jeszcze przed końcem miesiąca znajdę się w przytułku, a dzieciaki staną się bogate i będą zgarniały dywidendy z jakichś pierdolonych akcji. – Skrzywiła się, słysząc swoje kolejne przekleństwo. Wydobyła z torebki jeszcze jedną monetę i wszystkie trzy wrzuciła do przegródki na ołówki w szufladzie swojego biurka. Leżało tam już tyle monet, że starczyłoby na piwo dla całego wydziału na następny tydzień – no, może tylko po jednym na głowę. – Nic nie mów, dobrze? – poprosiła. – Przynajmniej staram się zmienić coś w sobie.

– I przynajmniej tym razem nie jest to kolejny kolczyk.

– Wiesz co, Reed? – Rzuciła mu spojrzenie, pod którym skuliłby się niejeden twardy mężczyzna. – Są jeszcze inne części ciała, w które można sobie wsadzić kawałek metalu. Nie tylko kobiety to robią. Myślę, że na Gwiazdkę kupię ci wygrawerowany bolec na fiuta, będzie na nim napisane Ten fiut to niezły bolec albo Ten bolec to niezły fiut. Zależy, w jakim będę nastroju. To znaczy, czy mnie nie wkurzysz. A jakie masz na to szanse? Zerowe. Aha, wkurzyć to nie przekleństwo.

– Skoro tak mówisz.

– Tak mówię – warknęła. – Chciałeś czegoś czy tylko wpadłeś napsuć mi krwi? – zapytała, gdy lawirowali między biurkami, idąc do wyjścia. Dzwoniły telefony, piszczały pagery, szumiały komputery, słuchać było szuranie nóg i krzeseł, szmer rozmów. Minęli dwóch policjantów prowadzących antypatycznego chłopaka, brudnego, z włosami w strąkach i z miną, która mówiła wyraźnie: „spierdalajcie”. Ręce miał skute kajdankami na plecach i cuchnął gorzałą.

W holu Reed powiedział:

– Miałem znów odwiedzić Caitlyn Bandeaux. Przejrzałem jej billing telefoniczny. Tej nocy, kiedy zginął Bandeaux, dzwoniła do niego. O jedenastej osiemnaście. Rozmawiali przez siedem minut. Ciekawe o czym?

– Tak to może być interesujące – wyznała Sylvie.

– Pomyślałem, że mogłabyś się ze mną zabrać.

– Powiedzmy to sobie jasno. Ja nigdzie z nikim się nie zabieram. Nie jestem towarzyska.

– Coś cię dzisiaj ugryzło?

– Żebyś wiedział. Samotne rodzicielstwo też by miało na ciebie taki wpływ.

– Nie wątpię.

– A już najgorzej, gdy twój były wtyka nos tam, gdzie nie powinien. Bart przychodzi dzisiaj – powiedziała z kwaśnym grymasem. – Nie mogę się już doczekać. Kurewsko się cieszę. – Przewróciła oczami, popchnęła drzwi wyjściowe i wyszła na mokry, parujący parking. – Idę, zanim powiem coś, co będzie mnie kosztować miesięczną pensję. – Stojąc w siąpiącym deszczu przy swojej furgonetce, nagle pstryknęła palcami. – Aha, kilka minut temu dzwoniła Rita, ta od zaginionych. Dzwonił do niej szeryf z wyspy St. Simon’s. Wyciągnęli kogoś z wody. Kobieta. Ciało w stanie rozkładu, daleko posuniętego. O ile wiem, brak jakichkolwiek dokumentów. Sprawdzają zgłoszenia o zaginięciach. My też mamy takich kilka na swoim terenie.

– Na przykład Cricket Biscayne i Rebekę Wade.

Morrisette przesunęła okulary na czubek głowy.

– Do jutra powinniśmy dostać raport.

– Może wreszcie nam się poszczęści – powiedział Reed, ale tak naprawdę w to nie wierzył. Nawet przez chwilę.

– Może. – Sylvie otworzyła drzwi furgonetki. Zdążyła wsiąść do środka, zapalić papierosa i z rykiem silnika wyjechać z parkingu, zanim Reed pokonał niewielki odcinek do swojego starego el dorado. Gdyby włożyć w ten wóz trochę pieniędzy, byłby prawdziwym cackiem. Ale z nędzną tapicerką i powgniataną karoserią wyglądał jak kupa gówna. Choć nie trzeba było spłacać za niego rat. I wciąż był na chodzie, mimo trzydziestu tysięcy kilometrów przejechanych na drugim już silniku. Reed nie miał większych wymagań.

Usiadł za kierownicą i poczuł, jak uginają się stare sprężyny. Powinien włożyć pod tapicerkę nową gąbkę, ale nie miał czasu ani ochoty zabierać się do remontu wraka, przynajmniej nie teraz. Teraz chciał złożyć Caitlyn Bandeaux niezapowiedzianą wizytę, chciał ją zaskoczyć. Od czasu do czasu obserwował jej dom, ale nie zauważył nic szczególnego. Śledził ją trochę, ale nie miał zbyt wiele czasu. Czuł, że spartaczył tę robotę.

Jeszcze nic straconego. Z rana przypuści atak na Katherine Okano i dowie się, dlaczego wciąż nie ma nakazu przeszukania domu Caitlyn Bandeaux. Przypuszczał, że chodziło tu o znajomości, a nie o procedurę. Montgomery byli hojnymi sponsorami policji i wypchali więcej sędziowskich kieszeni niż ktokolwiek inny. Zawsze wiedzieli, których polityków wspierać, czasem oficjalnie, czasem pod stołem. Jak na ironię, im lepiej smarowali tryby sprawiedliwości, tym wolniej się one obracały.

Ale to wszystko wkrótce się zmieni.

On tego dopilnuje.

Przekręcił kluczyk. Bestia zakasłała kilka razy, zanim wreszcie ruszyła.

– Teraz lepiej – mruknął. W samochodzie wciąż czuć było zapach papierosa Morrisette. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nie mógł się uwolnić od tej kobiety. Włączył wycieraczki i otworzył okno.

Wieczór jeszcze nie nadszedł, ale zwykle jasne ulice pociemniały od ciężkich chmur. Z drzew kapało, deszcz zacinał, a spod kół pryskały fontanny brudnej wody. Niestety wciąż było gorąco, szyby zaparowały. Włączył klimatyzację i wyjechał z parkingu.

Droga do Caitlyn Bandeaux zajęła mu tylko kilka minut. Urocze gniazdko, pomyślał, patrząc na elegancki, starannie odnowiony dom, zbudowany tuż po wojnie secesyjnej… albo, jak twierdzili miejscowi, po wojnie wywołanej agresją Północy. Takie teksty nie przeszłyby w San Francisco, ale tutaj, w mieście dumnym ze swojej historii, ludzie myśleli inaczej.

Dom w samym sercu zabytkowej dzielnicy, z widokiem na plac musiał kosztować fortunę. Ale dla pani Bandeaux to żaden problem. Miała naprawdę kupę kasy. Zdążył sprawdzić jej wyciągi z banku. Zarabiała trochę, projektując strony internetowe, ale większość jej dochodu i zdaje się dochodu Josha Bandeaux również pochodziła z funduszu powierniczego. Odkrył też coś dziwnego… duże miesięczne przelewy, które nie wyglądały na zwyczajne rachunki. Może jakaś kolejna inwestycja? Może coś jeszcze innego?

Na przykład co?

Szantaż?

Opłacanie czyjegoś milczenia?

Skręcił i zaparkował w bocznej uliczce. Nie chciał, żeby zauważyła jego samochód. Przeszedł przez ulicę w niedozwolonym miejscu, poszedł na tyły domu, od strony garażu, i zajrzał przez wąskie okienko. Chociaż w garażu było ciemno, rozpoznał sylwetkę białego lexusa.

Zatem pani jest w domu.

Świetnie.

Zadowolony okrążył dom i otworzył furtkę. Gdy szedł ścieżką przez ogród, zwymyślała go bezczelna wiewiórka ukryta na gałęzi, wśród liści sasafrasu.

– Cicho bądź – szepnął, a wiewiórka skoczyła na inną gałąź. Jednak nie doczekał się ciszy. Gdy wszedł po schodkach i nacisnął dzwonek, usłyszał jeszcze większy hałas. Kudłaty pies Caitlyn dostał świra i zaczął wściekle ujadać, tak jakby Reed był złodziejem, na tyle głupim, żeby dzwonić do drzwi.

Czekał.

Nikt nie otwierał.

Ale wysoko w powietrzu unosiła się delikatna smuga dymu z papierosa.

Zadzwonił jeszcze raz. Był pewien, że Caitlyn jest w domu, bo światło się paliło, a samochód stał w garażu. Wytarł mokrą od deszczu twarz, przeklął swojego pecha i zamarzył o papierosie. Wciąż tęsknił za uspokajającym działaniem nikotyny.

Nic.

Znowu nacisnął dzwonek. Mocno i natarczywie.

Już miał zrezygnować, gdy usłyszał kroki. Szybkie, lekkie kroki na schodach. Po chwili zobaczył ją przez podłużne okienko przy drzwiach. Piękna twarz i wspaniała sylwetka.

Intrygujące piwne oczy napotkały jego wzrok, ale zamiast strachu zobaczył zawziętość, wściekłość i determinację. Wysunęła wyzywająco brodę, zacisnęła usta. Otworzyła szybko drzwi, ale całym ciałem zastawiła wejście do domu. Rzeczywiście wyglądała groźnie, a przynajmniej starała się tak wyglądać. Czyżby przeszła trening asertywności i wzięła kilka lekcji wschodnich sztuk walki?

– To pan – wycedziła i nawet posłała mu uśmiech, który jednak nie rozjaśnił jej zimnych oczu.

– Pani Bandeaux?

– W czym mogę panu pomóc?

– Mam jeszcze kilka pytań.

Nie poruszyła się. Mokre włosy miała upięte do góry, na twarzy widać było resztki makijażu. Buńczuczna poza zupełnie do niej nie pasowała.

– Do mnie?

– Tak.

Ani drgnęła.

– Obawiam się, że musi pan zaczekać. Nie odpowiem na żadne pytania, jeśli nie będzie przy tym mojego prawnika. A jego tutaj nie ma.

Cwana suka.

– To dotyczy tylko pani billingów telefonicznych.

Uśmiechnęła się.

– Nie zrozumiał mnie pan? Poradzono mi nie rozmawiać z panem bez adwokata. Więc nie sądzę, żebyśmy mieli sobie coś dzisiaj do powiedzenia. – Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przez okienko zobaczył, jak znika w głębi domu.

Co jest, do diabła?

Znów nacisnął dzwonek i czekał. Pies wpadł w szał.

Nikt nie otwierał.

Niech to diabli! Czuł się jak pajac.

– No, otwórz – szeptał. – Wiem, że tam jesteś. – Spojrzał na zegarek. W co ona z nim gra?

Jeszcze raz nacisnął mocno dzwonek.

I czekał. Znów spojrzał na zegarek. Upłynęły trzy minuty, pięć.

– Najświętsza Panienko! – Gdyby tylko miał ten pieprzony nakaz, wyważyłby drzwi. Pies robił taki raban, że zmarłego by obudził. Jezu! Znów nacisnął dzwonek.

Nagle pojawiła się i otworzyła drzwi. Wygląda inaczej, i to nie tylko dlatego, że się przebrała i rozpuściła mokre włosy. Patrzyła zdziwiona, jakby zapomniała, że zostawiła go na ganku. Dżinsy, bluzę i wrogie nastawienie zamieniła na miękką, białą podomkę przewiązaną ciasno w talii. Reed zauważył zagłębienie między jej piersiami, odwrócił wzrok, a potem spojrzał jej w oczy.

– Ach, to pan. – Najwyraźniej była zmieszana. Mokre pasma włosów założyła za uszy. Nie siliła się na uśmiech i wyglądała, jakby miała ochotę przespać następne sto lat. – Przepraszam… Nie słyszałam dzwonka. Brałam prysznic… wcześniej złapał mnie deszcz i…

– Pani pies szczekał jak oszalały.

– Często tak szczeka. Woda leciała. Byłam na górze i… – Przerwała, jakby zdała sobie sprawę, że mówi bez sensu. – Czy mogę panu w czymś pomóc.

– Chciałem zadać kilka pytań. Pamięta pani?

Zmarszczyła brwi.

– Przypuszczam, że chodzi o matkę, ale odpowiadałam już na pańskie pytania w szpitalu. Czy chce pan zapytać o coś jeszcze? – Drżącą ręką odgarnęła z oczu pasmo włosów, sprawiała wrażenie kruchej i delikatnej. Zdruzgotanej. Tak powinna wyglądać kobieta, która straciła matkę.

– Nie chodzi o pani matkę. Jestem tu w sprawie śmierci pani męża.

– Ach! – Jedną ręką chwyciła klapy podomki, zakrywając dekolt.

– Chodzi o pani billingi telefoniczne – powiedział w nadziei, że przypomni sobie, o czym wcześniej mówili, ale patrzyła na niego niepewnym roztargnionym wzrokiem. Jest głupia, zdezorientowana czy tylko gra? Udaje niepoczytalną, żeby uniknąć stryczka? Biorąc pod uwagę jej przeszłość, to najlepsza linia obrony.

– O billingi?

– Wynika z nich, że dzwoniła pani do męża tamtej nocy i rozmawiała z nim przez siedem minut, a potem pojechała do niego.

– Nie. Chwileczkę. Wynika z nich, że ktoś dzwonił z mojego telefonu, zgadza się? Nie z mojej komórki? A potem ktoś pojechał do Josha. Niekoniecznie musiałam to być ja.

– Mam świadka, który widział tam pani samochód.

Spojrzała na niego ostro.

– Przyszedł pan mnie aresztować? – zapytała nagle. Zauważył, że jest blada i wycieńczona. Chora.

– Nie. Po prostu chciałem z panią porozmawiać.

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Będę rozmawiać w obecności mojego prawnika albo po konsultacji z nim. Mogę do niego zadzwonić, jeśli zechce pan poczekać.

– Świetnie.

Otworzyła szerzej drzwi, wszedł za nią do kuchni.

– Chce pan kawy… albo… – Spojrzała na blat, na którym stała do połowy pełna butelka ginu, mniejsza butelka wermutu, słoik oliwek i dwa kieliszki. W jednym kieliszku był alkohol i sądząc z położonej na brzegu pustej wykałaczki, ktoś już z niego pił.

– Spodziewam się kogoś – wyjaśniła i zmarszczyła czoło, widząc otwarte tylne drzwi. Zamknęła je.

– Jeśli chciałby pan martini…

– Nie, dziękuję.

– Tak myślałam. – Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Sięgnęła po telefon, z półki nad zlewem wzięła wizytówkę. Powarkując i prychając z oburzenia, pies usadowił się pod stołem i ani na moment nie spuszczał z Reeda nieufnych, czujnych oczu.

Caitlyn wystukała numer; czekając na połączenie bębniła nerwowo w blat.

– Mówi Caitlyn Bandeaux. Jestem klientką pana Wildera. Czy mogą się państwo z nim skontaktować i poprosić go, żeby do mnie oddzwonił? – Podała swój numer telefonu. Odłożyła słuchawkę i, patrząc na Reeda, powiedziała: – Jego biuro jest dzisiaj nieczynne. Nie wiem, kiedy oddzwoni. Więc może odpowiem na jedno pana pytanie. Pyta pan, czy dzwoniłam wtedy do Josha. Otóż nie pamiętam. Powiedziałam wam już wszystko, co pamiętam z tamtej nocy.

– Czy zeszłej nocy odwiedziła pani matkę w szpitalu?

– Nie, ja… – Urwała zaskoczona, a jej blada twarz nabrała kolorów. – Chwileczkę. Pyta mnie pan, czy odwiedziłam w szpitalu matkę i czy ją zabiłam? O Boże, o to panu chodzi, prawda? – Uniosła ręce w bezradnym geście. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ze złości? Z żalu? – Myślę, że powinien pan już iść. Jeśli ma mnie pan aresztować, to niech pan to po prostu zrobi, proszę, niech mnie pan oskarży i niech to się już wreszcie skończy. Jeśli nie, to proszę poczekać, aż skontaktuję się ze swoim adwokatem. – Była stanowcza, drobne dłonie zacisnęła w pięści, ale Reed wyczuł, że pod pozorną pewnością siebie kryje się lęk.

Spod stołu dobiegło warknięcie.

– Cicho, Oskar!

Reed wiedział, kiedy się wycofać. Gra skończona. Przynajmniej na razie.

– Będę z panią w kontakcie. – Skierował się do frontowych drzwi.

– Nie wątpię, detektywie.

Wyszedł na ganek, ale odwrócił się jeszcze. Stała w progu, sztywno wyprostowana, patrząc mu w oczy. Znów nieustępliwie. Świetna z niej aktorka. Jego nie zdoła przekonać o swojej niewinności, ale ławą przysięgłych będzie manipulować bez trudu.

– Żałuję, ale nie mogę powiedzieć, że jest pan mile widziany. – Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Po raz drugi.

I po raz ostatni.

Więcej się to nie powtórzy.

Już on tego dopilnuje.

Загрузка...