Rozdział 8

Prawdziwe świry. Szalony kapelusznik to przy nich betka. – Sylvie weszła do gabinetu Reeda, roztaczając zapach piżmowych perfum i niedawno wypalonych papierosów. Poszła do domu sprawdzić co u dzieci i najwyraźniej znalazła nową nianię, wróciła więc na posterunek.

– O kim ty mówisz?

– O Montgomerych, a niby o kim? Pieprzone świry! – Oparła się o parapet i objęła rękami.

– Pieprzone?

– Staram się hamować. – Przewróciła wymownie oczami. – Mam dzieciaki w wieku siedmiu i trzech lat. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak przeklinasz, dopóki przekleństwa nie wracają do ciebie, wypowiedziane niewinnymi ustami dzieci. Tak, to prawda. Któregoś dnia zmywam naczynia, dzieciaki siedzą w dużym pokoju, tuż obok. I słyszę, jak Toby zwraca się do siostry: pierdolony kutas… pewnie słyszał, jak mówiłam o jego ojcu. – Sylvie wzruszyła ramionami. – Priscilla roześmiała się i powiedziała mu, że jest głupi, bo dziewczynki nie mogą być kutasami i że nie mówi się pierdolony tylko pierdolony… No, rozumiesz, o co mi chodzi – wykrzywiła usta. – Powiedziałam im, żeby przestali, ale wtedy Priscilla wytknęła mi, że ja też się wyrażam, więc wszyscy zawarliśmy umowę. Za każde przekleństwo wrzucamy do świnki ćwierćdolarówkę… Nie patrz tak na mnie!

– Nic nie rozumiem. Do jakiej świnki?

– No, do świnki skarbonki. Zapomniałam, że żyjesz na innej planecie.

– O czym ty mówisz?

– Nieważne. Nie masz dzieci, nic nie rozumiesz. Chodzi o to, że nie powinnam była się na to zgodzić. Teraz nie odstępują mnie na krok i tylko czekają, kiedy coś pier… powiem. Cholera! O, nie… – Przewróciła oczami. – Wygląda na to, że uda mi się w tym roku nazbierać tyle pieniędzy, że starczy dla całej rodziny na wycieczkę do Disneylandu.

Odchylił się na krześle, aż zatrzeszczało.

– Zaczęłaś coś mówić o Montgomerych.

– Ja nie mogę! – potrząsnęła głową. – Tyle świrów. Całe pokolenia. I do tego tyle wypadków. Wypadki na polowaniach, na łodzi, w samochodzie, afery, skandale… Jerry Springer miałby niezłą pożywkę. Jak w jakiejś pier… pieprzonej operze mydlanej! Wiedziałeś, że istnieje jeszcze drugi pień drzewa rodowego Montgomerych? I nie chodzi tu o jednego czy dwóch bękartów. Nie, to jakieś zboczenie!

– Więc Cameron Montgomery – podjęła – ojciec Caitlyn i dziedzic fortuny zbitej na bawełnie i przewozie towarów miał drugą rodzinę. Tu niedaleko. – Machnęła ręką. – Miał nie tylko siedmioro dzieci ze swoją żoną, ale jeszcze jedno, dwoje albo i więcej z niejaką Copper Biscayne. Á propos, ona już nie żyje, tak jak i wielu innych związanych z Montgomerymi. Josh Bandeaux jest ostatni na długiej liście ofiar.

– Czy któraś poprzednia śmierć też wyglądała na samobójstwo? – zapytał Reed.

– Znów myślisz, że popełnił samobójstwo?

Potrząsnął głową.

– Nic nie myślę. Po prostu głośno się zastanawiam. Wiemy, że ktoś z nim był tej nocy; nie wiemy tylko, czy ten ktoś go zabił.

– Myślisz, że ktoś upozorował samobójstwo.

– To jedna z możliwości. – Pomasował kark. – Będziemy wiedzieć więcej, gdy dostaniemy raport z sekcji zwłok i z miejsca zbrodni. Przeczucie mi mówi, że będą tam dowody wskazujące na żonkę. Miała możliwości, motyw, okazję i nie może przedstawić nawet najmarniejszego alibi.

– Wydaje mi się, że nie dałeś jej szansy.

– Zapytałem, gdzie była zeszłej nocy, a ona odpowiedziała, że poza domem. To wszystko.

– Nie wypytałeś jej dokładnie.

– Nie mieliśmy pewności, że chodzi o morderstwo.

– Nadal nie mamy.

– Ale wiemy, że byli w separacji, że była inna kobieta w życiu Josha, że chciał rozwodu i jej pieniędzy, że chciał oskarżyć ją o przyczynienie się do śmierci dziecka. Sąsiad widział jej samochód na miejscu zdarzenia.

– Ale? – ponagliła go Sylvia. – Słyszę to w twoim głosie, Reed, jest jakieś ale.

Chwycił długopis i pstryknął w zamyśleniu.

– Ale musiałaby być głupia, żeby zostawić tyle śladów na miejscu zbrodni. Nie wygląda na głupią.

– Może się zdenerwowała. Nie zamierzała go zabić, ale wpadła w szał.

– Nie zamierzała go zabić? A te nacięcia na nadgarstkach? Widziałaś, jego ręce? Ktokolwiek to zrobił – i nie wykluczam tu samego Bandeaux – chciał, aby wykrwawił się na śmierć. – Zmrużonymi oczami popatrzył na Sylvie. – Coś tu nie gra.

– Coś? A może wszystko – powiedziała Sylvie, sięgając do kieszeni po pager. Skrzywiła się, spoglądając na wyświetlacz, i ruszyła w stronę drzwi. – Nic tu nie gra. Na razie. Ale będzie grało. Rozwiążemy to.

– Jesteś pewna?

Spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się.

– Jak cholera.


– Jaka szkoda – wycedziła sarkastycznie Sugar Biscayne, wpatrując się w ekran. Na jej ustach pojawił się zjadliwy uśmieszek. Ściągnęła spodnie i majtki. – Kolejny łajdak gryzie ziemię. – Kopnęła spłowiałe lewisy w kąt sypialni, włożyła czerwone stringi i spodenki ledwie zakrywające pupę. Dziennikarz wciąż mówił i mówił, jakby Josh Bandeaux był co najmniej bożyszczem Savannah. Tak, racja. Dopiła drinka i poczuła lekki zawrót głowy. Pewnie od wódki. Wcale nie było jej żal, że kolejny z klanu Montgomerych kopnął w kalendarz. Bandeaux był najgorszy, wkręcił się do rodziny, próbując dobrać się do pieniędzy. Co za gówno. Wzniosła kieliszek. – Powodzenia w piekle, ty chory sukinsynu!

Wentylator przeganiał gorące powietrze z jednego końca sypialni w drugi, hałasując tak głośno, że ledwie słyszała telewizor, w którym właśnie pokazali Josha Bandeaux na dorocznym balu policjantów. Wpatrywała się w ekran. Przystojny kutas. Diabelnie seksowny. Tak, i martwy jak Bella Lugosi. Ta myśl sprawiła jej przyjemność.

Ubrany w czarny smoking od znanego projektanta i koszulę, która nie wymagała krawata, Bandeaux trzymał w ręce kieliszek i uśmiechał się uwodzicielsko do kamery. Jezu, jak on lubił światła reflektorów. Niewiele kobiet w Savannah zdołało się oprzeć temu uśmiechowi. Sugar pomyślała, że miał w sobie coś szatańskiego.

Nalała sobie kolejnego drinka. Czuła jak zimna wódka spływa do gardła i wybucha płomieniem w żołądku. Wzdrygnęła się na myśl, że Caitlyn Montgomery poślubiła to monstrum. A wszystko dlatego, że Caitlyn była naiwna i na tyle głupia, żeby pozwolić zrobić sobie dziecko. W tych czasach!? Jak to możliwe?

Zgadnij!

Bandeaux był diabelnie seksowny i wiele kobiet, ona również, chętnie by się z nim zabawiło, ale żadna nie była tak głupia, by za niego wychodzić. Związać się z tym kutasem znaczyło wpakować się w niezłe kłopoty. No i się Caitlyn wpakowała. Nie, żeby Sugar się przejmowała. Zawsze uważała, że Caitlyn nie grzeszy rozumem. Jeśli chodzi o urodę, natura okazała się hojna, ale rozumu to jej poskąpiła.

Gładka, biała skóra ślicznotek z Południa, wydatne usta, duże piwne oczy. Caitlyn była wysoka i miała sportową sylwetkę. I do tego świetne cycki. Wspaniałe cycki. Sugar zawsze zwracała uwagę na biust, nie dlatego, że gustowała w kobietach, ale dlatego, że chciała dobrze znać konkurencję. Wszystkie kobiety, nawet te bogate i wysoko postawione, rywalizowały ze sobą.

Na ekranie pojawiło się zdjęcie Bandeaux z żoną i córką. Dziecko miało wtedy jakieś półtora roku. Gdyby nie sztuczny uśmiech Caitlyn na tym wyraźnie pozowanym zdjęciu, wyglądaliby na idealną rodzinę.

– Gówno, nie idealną! – Sugar wychyliła resztkę wódki. Pogryzła kostkę lodu i zaczęła grzebać w szufladzie komody, gdzie znalazła wystrzałową obcisłą bluzkę bez rękawów. Włożyła ją i wygładziła kilka zmarszczek.

Reporter mówił właśnie o podejrzanych okolicznościach śmierci Bandeaux, gdy usłyszała samochód zajeżdżający na podjazd. Furgonetka, sądząc po odgłosie silnika. Kogo diabli niosą? Gderając i zrzędząc, pomyślała, że to pewnie brat złożył jej wizytę. Dickie Ray, ostatnia osoba, którą chciała widzieć.

Wyłączyła stary, kiepsko już działający telewizor, przeszła do pokoju gościnnego i zanim brat zaczął się dobijać, otworzyła drzwi.

Pod nogami usłyszała ciche warczenie – w połowie pit buli, w połowie labrador, ale za to w stu procentach suka.

– Cześć – powiedział Dickie, zezując na psa. Caesarina nie lubiła go. Nigdy go nie lubiła. Znała się na ludziach.

– Jest już prawie siódma wieczorem, spóźnię się do pracy. Ja pracuję – przypomniała mu, ostentacyjnie spoglądając na zegarek. Żeby tylko nie wszedł do środka. Gdy już zwali się na kanapę, to będzie tam siedział, godzinami gapiąc się w telewizor, aż wydoi cały sześciopak piwa. Kijem go trzeba będzie wyganiać. Nie był złym facetem, tylko leniwym jak diabli.

– I ty to nazywasz pracą?

– To uczciwa praca – odpowiedziała.

Patrzył na nią z kamienną twarzą. On uważał, że pobieranie zasiłku to z praca.

– Świadczę usługi.

Dickie Ray parsknął.

– To teraz podniecanie śliniących się frajerów nazywa się świadczeniem usług?

– Ja tańczę.

– Nago. Spójrz prawdzie w oczy, jesteś striptizerką. Koniec i kropka. Możesz to nazywać jak chcesz, ale zwyczajnie pokazujesz cycki i dupę, żeby tym facetom w barze stanął.

– To ich sprawa.

– Oni myślą inaczej.

– Ja też. Zostawmy to już. – Nie znosiła tych jego złośliwości. Kiedy był „w złym humorze”, jak mawiała mama, potrafił naprawdę nieźle dokuczyć. A dziś akurat trafił w jej czuły punkt. Nie była dumna z tego, co robi, ale uważała, że całkiem dobrze wykonuje swoją pracę. Miała klasę. Kiedy zaoszczędzi wystarczająco dużo pieniędzy lub jeśli dostanie obiecany spadek, rzuci to wszystko, pójdzie do szkoły, nauczy się obsługiwać komputer zostanie recepcjonistką w jakiejś dużej firmie. Ale jeszcze nie teraz.

– Słyszałaś o Bandeaux? – zapytał Dickie, wchodząc do kuchni. Otworzył szafkę i znalazł pół paczki krakersów serowych.

– Właśnie oglądałam wiadomości.

– Szkoda go. – Dickie wrzucił do ust garść krakersów. Gdyby przyciął tę swoją małą bródkę, pozbył się piwnego brzuchala i długich strąków zwisających do ramion, byłby całkiem przystojny. Boki ścinał na krótko, ale jasnym lokom z tyłu pozwalał rosnąć swobodnie, pewnie w nadziei, że odciągną uwagę od łysiejącego czubka. W tym samym celu nosił zawsze czapeczkę bejsbolową. Naciągał ją na czoło tak głęboko, że daszek niemal dotykał stale obecnych na nosie okularów słonecznych. Okulary miały pewnie ukryć zaczerwienione oczy, bo Dickie, gdy tylko miał okazję, nie stronił od używek – alkoholu i kokainy. – Myślisz, że go ukatrupili? – W jednej z szafek Dickie znalazł plastikowy kubek po dużej coli. Otworzył lodówkę i uwiesił się na drzwiach. Chłodny podmuch powietrza owiewał mu twarz, gdy przyglądał się nędznej zawartości. W końcu zdecydował się na Dr. Peppera.

– Zamordowali? – zapytała Sugar.

– A niby co oznaczają „podejrzane okoliczności”?

Zastanowiła się nad tym przez chwilę.

– Tak, pewnie masz rację. Bandeaux wkurzył wielu ludzi w tym mieście.

– Ciekawe, kto to zrobił. – Pociągnął łyk i zmarszczył nos. – W tym w ogóle nie ma gazu.

– To nie moje, to Cricket – wyjaśniła Sugar.

– Gdzie ona jest? – Dickie rozejrzał się jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że młodszej siostry nie ma w domu.

– Pracuje. No wiesz, za-ra-bia na utrzymanie. Kończy o ósmej.

Spojrzał na zegarek, a potem zajrzał do szafki nad lodówką w poszukiwaniu butelki.

– Masz gdzieś whisky?

– Nie.

– Każdy facet umarłby u ciebie z pragnienia.

– I o to chodzi – powiedziała poważnie. Jej ostatni chłopak pasożytował na niej przez rok. Jej były wciąż ją nachodzi i żebrze. Chce albo pieniędzy, albo seksu. Nie dostaje. Nic dziwnego, że zraziła się do mężczyzn; zawsze trafiała na patałachów. Przez moment pomyślała o swoim obecnym związku. Związku, o którym tylko Cricket cokolwiek wiedziała. Ale i przed nią Sugar skrywała większość szczegółów. Związek był potajemny. Gorący. Zakazany.

Dickie Ray przeszukał jeszcze raz szafkę i natknął się na prawie pustą butelkę po Jacku Danielsie. Skrzywił się, jak mało zostało, ale nalał sobie tę resztkę do kubka.

– Tyle, że właściwie nie opłaca się nalewać. – Zamieszał miksturę palcem.

– Nikt ci nie przystawiał pistoletu do głowy.

– Dzisiaj nie – powiedział tajemniczo. Mrugnął i podniósł kubek. – Wypijmy za tego, co miał jaja, żeby sprzątnąć Bandeaux. – Skinął głową, pociągnął duży łyk i wytarł usta rękawem.

– Rozmawiałaś ostatnio z Donahue? – zapytał, przechodząc wreszcie do celu swojej wizyty.

– Nie, od naszej ostatniej rozmowy, nie.

Dickie prychnął.

– Ważniak z pana adwokata. – Nastrój Dickiego szybko się pogarszał.

– Robi, co do niego należy.

– Mijają miesiące – zawarczał, a Sugar wzięła pustą puszkę i wrzuciła do przepełnionego kosza. Caesarina poszła obwąchać kosz, potem usiadła na żółtym linoleum i podrapała się za uchem tylną łapą. – Myślę, że nas zwodzi.

– Nie zwodzi. – Sugar też irytowały te wszystkie kłopoty, przeszkody i opóźnienia, ale nie poddawała się. Flynn Donahue, adwokat, obiecał Sugar, Dickiemu i Cricket, że znajdzie sposób, aby dostali należną im część majątku Montgomerych. Byli przecież wnukami Benedicta Montgomery’ego, tak samo jak jego prawowici spadkobiercy. To, że ich babka, Mary Lou Chaney, była sekretarką Benedicta, a nie jego żoną, nie miało znaczenia. Liczą się więzy krwi, mówił Donahue prawie rok temu, gdy zajął się ich sprawą.

„Podobno stary wujaszek Cameron jest twoim ojcem”. Te wstrętne plotki prześladowały Sugar przez całe życie. Ale teraz wreszcie sobie odbije.

– Nie ma to jak w rodzinie – dokuczał jej pryszczaty Brad Norton w ósmej klasie. – Musicie się tam wszyscy lubić. I to bardzo. – Uniósł jasne krzaczaste brwi i zachichotał. Dołączyli do niego koledzy, banda półgłówków, śmiali się i wytykali ją palcami.

– Jak to jest, Sugar? Fajnie, gdy wujek jest jednocześnie ojcem? – Przyłączył się Bill Quentin, podciągając spodnie, które ciągle opadały mu z dużego brzucha. Był tłustym, głupim chłopakiem, jego ojciec hodował psy myśliwskie, kłusował na samy i pędził whisky. Nikt nie lubił Billa, więc ciągle zmieniał paczki, żeby wszystkim się przypodobać. Tego upalnego wrześniowego popołudnia Bill miał nadzieję, że wyzywając Sugar od hołoty, zyska w oczach Brada i jego kumpli i awansuje z dołów społecznych.

– Zawsze to lepiej niż mieć ojca dupka i matkę dziwkę tak jak ty. Na twoim miejscu zastanowiłabym się, dlaczego twój ojciec tak bardzo lubi te swoje psy. To mogłoby wyjaśnić, czemu jesteś tak głupi. – Odwróciła się na pięcie i odeszła, a Brad i jego kumple zarykiwali się ze śmiechu. Słysząc to, zawróciła i dodała:

– Na twoim miejscu, Brad, też bym uważała. Twój tata jest pastorem i pewnie nie chciałbyś, żeby się dowiedział, że pod materacem ukrywasz świńskie pisemka.

– Nie ukrywam! – krzyknął oburzony, ale Sugar tylko się uśmiechnęła.

– Więc kłamałeś wtedy na stacji benzynowej? – zapytała, a szczęka Brada opadła do podłogi. Nie miał pojęcia, że Sugar była wtedy w łazience, stała za pękniętymi drzwiami i słyszała, jak Brad przechwala się przed swoimi żałosnymi kumplami.

Sugar przez lata znosiła te raniące śmiechy, chichoty i pogardliwe spojrzenia. Ale teraz, do diabła, miała wreszcie odzyskać to, co jej się należy. Jeśli te cholerne plotki nie były tylko plotkami, to ma prawo do części fortuny Montgomerych.

Ale sprawiedliwość nie była rychliwa, co doprowadzało Sugar do szału. Dość już miała tego nędznego domu, a właściwie przyczepy, dość wszystkich tych „porządniejszych”, prawowitych członków rodziny, którzy traktowali ją jak śmieć. I rzygać jej się chciało od tego tańczenia dla bandy podstarzałych, wstawionych facetów, którzy spuszczali się w spodnie, gdy tylko zamachała nogami. Tak jakby któryś z nich miał u niej jakiekolwiek szanse. Była striptizerką. Nie dziwką. Żaden z tych frajerów nie mógł liczyć, że za parę dwudziestek wetkniętych do majtek pójdzie z nim do samochodu i zrobi mu loda.

Więc lepiej, żeby Flynn szybko doprowadził sprawę do końca. Wraz z rodzeństwem podważyła testament Camerona, żądając połowy tego, co odziedziczyła Berneda i jej dzieci. Cholerna kupa szmalu! Nie wiedziała dokładnie ile, ale szło to w miliony. Miliony! Nawet jeśli podzielić to na siedem części, między wszystkich potomków, to było tego więcej, niż mogłaby zarobić przez całe życie jako striptizerka. Ile mogłaby zdziałać, mając choćby część tych pieniędzy! Nie tylko ona, ale i Cricket, i Dickie.

– Też ich pragniesz – zauważył Dickie, jakby czytał w jej myślach. – Już czujesz ich smak.

– Flynn powiedział, że to może potrwać latami.

– Pieprzenie. Nie mam zamiaru tyle czekać.

– Robi, co może.

– Ten tłusty dupek? – Dickie prychnął pogardliwie.

– Nie słyszałeś, że cierpliwość jest cnotą?

– Nie wierz w to. Jeśli bardzo się czegoś chce, można to dostać. Wiem to już od dawna – powiedział.

Sugar spojrzała wymownie na zegar nad lodówką.

– Muszę iść do klubu – powiedziała, sięgając po torebkę.

– W porządku. – Dickie naciągnął czapkę na głowę i ruszył po porysowanym linoleum w stronę drzwi. – Powiedz temu Donahue, żeby się przyłożył, bo inaczej sam będę się tym musiał zająć. – Mrugnął do niej i opanowało ją złowrogie przeczucie, że już zaczął działać.

– Nie zrób nic głupiego, Dickie. – Wzięła torebkę i zaczęła szukać kluczyków do samochodu.

– Ja? – zapytał, unosząc ręce w geście absolutnej niewinności.

Sugar miała coraz gorsze przeczucia. Znalazła wreszcie breloczek z kluczami.

– Cokolwiek robię, robię dla nas. – Mrugnął do niej, otwierając drzwi. – Pamiętaj!

Gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, Sugar przeszedł dreszcz, jakby sam diabeł chuchnął na nią lodowatym oddechem. Dickie Ray był niebezpieczny. I nieprzewidywalny. Jeśli nie będzie ostrożny, schrzani wszystko… nie mogła na to pozwolić. Zaniosła pusty kubek do kuchni, wrzuciła do zlewu i usłyszała ryk silnika furgonetki.

– Nie rób tego – wyszeptała i ogarnęła ją panika. – Cokolwiek to jest, Dickie, proszę… nie rób tego.


Josh Bandeaux.

Intruz.

Kłamca.

Oszust.

Trup.

Sztywny trup.

I tak powinno być. Atropos włożyła klucz do zamka i weszła do piwnicy, w której pod ścianami piętrzyły się zapomniane butelki starego wina. Przeszła szybko kilka kroków, znalazła ukrytą zapadkę i nacisnęła. Regał odsunął się, odsłaniając tajemne drzwi. Wśliznęła się bezszelestnie, zamknęła je za sobą i poczuła, jak ogarniają spokój emanujący z tego sekretnego miejsca.

Ściany pomalowano na śnieżnobiałe, w wypolerowanych na błysk sprzętach można by się przeglądać. Na podłodze wyłożonej płytkami nie było śladu kurzu, w kącie stało białe plastikowe krzesło i matowe metalowe biurko. W pokoju znajdowały się też chromowana lampa, biały skórzany fotel, wieża stereo i równo ułożona sterta płyt CD. Dźwiękoszczelne panele izolowały piwnicę od reszty budynku. Wszystko w tym pokoju sprawiało wrażenie nieskazitelnego.

Było to jej prywatne zacisze. Odcięte od świata. Z dala od miasta, ale w dogodnej od niego odległości. Ukryte i odizolowane. Idealne. Gdyby jeszcze mogła uciszyć ten hałas w głowie.

Włożyła buty ochronne i czepek, wyjęła z pojemnika rękawiczki chirurgiczne i włączyła stereo. Pokój wypełniła cicha, kojąca muzyka barokowa. Nawet gdyby ktoś znalazł jej kryjówkę, nie byłby w stanie odgadnąć jej tożsamości, chociaż to, co by tu zastał, dałoby mu do myślenia.

Ostrożnie wyjęła z torebki plastikowe zawiniątko i ruszyła w stronę biurka. Otworzyła kluczem górną szufladę i popatrzyła z zadowoleniem na swoje skarby: przezroczystą torbę ze zdjęciami i futerał zamykany na suwak.

Nucąc cicho, Atropos otworzyła plastikową torbę i wysypała zdjęcia na biurko. Przejrzała je szybko, przerzucając błyszczące, podniszczone fotografie ze zręcznością krupiera w Las Vegas. Przyglądała się niewyraźnym obrazom znanych twarzy i zatrzymała na zdjęciu Josha Bandeaux.

– Ajajaj! Co za niegrzeczny chłopiec. – Odwinęła z folii nożyczki chirurgiczne. Nierdzewna stal błyszczała, jedynie na czubkach ostrzy widać było ciemne plamy. Krew Josha Bandeaux zakrzepła na narzędziu zbrodni.

Atropos przypomniała sobie wyraz twarzy Bandeaux, gdy przez moment miał szansę zobaczyć swoją oprawczynię, jego przerażenie, gdy uświadomił sobie, że oto nadszedł jego koniec, jego osobisty Armagedon. To było takie łatwe. Niezwykle łatwe. Obowiązek, ale jakże podniecający. Nie zabijanie ją podniecało, ale świadomość, że Bandeaux zdawał sobie ze wszystkiego sprawę. Na jego pięknej, przystojnej twarzy wyraźnie malował się śmiertelny lęk. Nawet teraz, przypominając sobie strach w jego oczach, poczuła słodki przypływ adrenaliny, który uciszył hałas w głowie.

Niestety, nie miała czasu, żeby pławić się w rozkoszy zabijania. Musiała szybko działać. Przyjrzała się dokładnie zdjęciu Josha. Opalony, miał na sobie jedynie spodenki, jedną ręką obejmował piękną kobietę ubraną w żółte bikini. Tło stanowiły palmy i niesamowity zachód słońca, kobieta nie była oczywiście żoną Bandeaux. Nie, ta prawie naga opalona blondynka – czy nie nazywa się Millicent? – nie była nikim ważnym. Nawet dla Josha. Była dziwką. Ni mniej, ni więcej. Kimś niepotrzebnym.

Czas się jej pozbyć.

Ciach!

Nożyczki zabłysły we fluorescencyjnym świetle. Zdjęcie zostało równo przecięte na pół i uśmiechnięta ślicznotka poleciała na podłogę, w zapomnienie.

– Sayonara – powiedziała cicho Atropos.

Na drugiej połówce zdjęcia Josh stał sam, w ręku trzymał drinka. Niedługo.

Ciach!

Spieniony koktajl zniknął i, och, dłoń też. Jaka szkoda!

Ale Josh wciąż się uśmiechał. Ach, ten szeroki, seksowny, zniewalający uśmiech.

Ciach!

Uśmiech zniknął. Głowa Josha opadła na podłogę i dołączyła do pozostałych części ciała.

A co z jego kutasem?

O, to najważniejsza część! Nie można jej zostawić.

Ciach!

Nie ma. Nogi i krocze zostały zgrabnie oddzielone od tego, co pozostało z Josha – od nagiej, owłosionej klatki piersiowej i szyi. Nie wyglądał zbyt pięknie. Już nie.

Teraz dołączył do innych. Spojrzała na swoje dzieło, duże drzewo genealogiczne przykryte plastikową szybką.

Drzewo rodowe Montgomerych.

Wszyscy członkowie rodziny zostali umieszczeni na rozrośniętych gałęziach drzewa. Byli wśród nich i ci, którzy zdążyli się już rozwieść, i nieślubne dzieci, i wszyscy, którzy wżenili się w rodzinę. Tak jak Bandeaux. Przy niektórych gałęziach widniały fotografie. Przedstawiały tych, którzy spotkali się już ze swym przeznaczeniem.

Ostrożnie zdjęła tablicę ze ściany, położyła na biurku. Z zamykanego na suwak futerału wyjęła śrubokręt i odkręciła ramkę. Zdjęła plastikową szybkę i obok imienia Josha położyła to, co pozostało z jego zdjęcia – owłosioną klatkę piersiową. Znalazła jego nić życia… precyzyjnie splecione czerwone i czarne nitki, odmierzone przez jej siostrę Lachesis. Atropos przykleiła nić delikatnie do pnia drzewa i poprowadziła wzdłuż odpowiedniej gałęzi… uschniętej gałęzi, należącej do Josha tylko dlatego, że udało mu się wżenić w rodzinę Montgomerych. Spojrzała na swoje dzieło.

Wspaniałe.

Josh Bandyta Bandeaux nigdy nie wyglądał lepiej.

Загрузка...