Rozdział 30

Reed wyjął z faksu raport z autopsji Rebeki Wade i natychmiast pogrążył się w lekturze. Przyczyną śmierci było prawdopodobnie uduszenie, a nie utonięcie. Najpierw została zabita, potem odcięto jej język i zapakowano do pustej torebki, a ciało wrzucono do wody.

Kto zadał sobie tyle trudu?

Ktoś chciał w ten sposób coś powiedzieć.

Nie odcina się kawałka ciała, nie zawija się go w cholerną folię i nie wsadza do eleganckiej skórzanej torebki, jeśli nie chce się zwrócić na siebie uwagi. Albo zagrać policji na nosie, mówiąc: „Hej, gliny! Patrzcie. Ja to zrobiłem, głupki. Jestem od was sprytniejszy”.

Poszedł do stołówki, gdzie dolał sobie kawy i przywitał się z kilkoma policjantami. Wciąż studiując raport, przeszedł między boksami do swojego gabinetu. Jak tylko szczegóły dotyczące śmierci Rebeki ujrzą światło dzienne, prasa rzuci się na tę sprawę jak hieny na padlinę. Zaczną się spekulacje na temat seryjnego mordercy, który zabija ludzi powiązanych z Montgomerymi. Nadszedł już chyba czas, by do akcji wkroczyły oddziały specjalne i FBI. To nawet nie taki zły pomysł. Owszem, zawsze były jakieś tarcia, zwykle szło o przepisy albo o zakres kompetencji, ale w zasadzie nie miał nic przeciwko federalnym.

Reed pracował już kiedyś z Vitą „Marilyn” Catalanotto, miejscową agentką. Była w porządku, choć trochę apodyktyczna. Właściwie nawet bardzo apodyktyczna. Przeniesiono ją z Bronksu w Nowym Jorku. To wiele wyjaśniało. Jezu, ostatnio w policji jest pełno kobiet. Wszystko przez te bzdurne gadki o wyrównywaniu szans.

Szumiały maszyny biurowe, za drzwiami dzwoniły telefony. Ktoś opowiedział nieprzyzwoity dowcip, Reed usłyszał tylko końcówkę, po której z boksów pod oknami dobiegł go śmiech. Niewiele go to obchodziło. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Przede wszystkim zabójstwa w rodzinie Montgomerych.

Nie żyli córka, matka, ojciec, mąż i teraz pani psycholog, a także kilkoro rodzeństwa Caitlyn Bandeaux. Wygląda na to, że zbliżenie się do niedawno owdowiałej pani Bandeaux jest cholernie niebezpieczne.

Reed usłyszał kroki i podniósł głowę. Wysoki mężczyzna napierał prosto na niego. Miał regularne rysy twarzy, kolor skóry zdradzał latynoskie pochodzenie, ciemna, zadbana bródka zdobiła mocno zarysowaną szczękę.

– Pan Reed? – zapytał, patrząc na niego dużymi, poważnymi oczami. W jednym uchu błysnął kolczyk. Mimo upału młody elegancik ubrany był w czarną skórę. Na pierwszy rzut oka wydawał się twardzielem, ale pod pozorami arogancji Reed dostrzegł szczerość i żarliwość.

– Tak, to ja. – Wyprostował się.

– Reuben Montoya z policji w Nowym Orleanie. – Montoya otworzył portfel i Reed spojrzał pobieżnie na odznakę. Wyglądała na prawdziwą. – Słyszałem, że Lucille Vasquez wyjechała z miasta. – Montoya schował odznakę do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Zgadza się. – Reed wskazał mu krzesło. – Pojechała do siostry na Florydę. Szuka pan jej córki, prawda? Marty?

Ciemne oczy Montoi zabłysły, a zaciśnięte usta pobielały.

– Zniknęła sześć miesięcy temu.

– To pańska znajoma?

– Tak – przyznał Montoya. – Bardzo dobra znajoma.

– Rozmawiałem wczoraj wieczorem z jej matką. Od dawna nie widziała Marty i wcale nie wygląda na zaniepokojoną. Chyba raczej czuje się dotknięta jej milczeniem. W każdym razie nie ma pojęcia, gdzie jest jej córka.

– Jest pan tego pewien?

– Mógłbym się założyć o swoją odznakę, że to prawda.

– Cholera! – Montoya zacisnął usta i pogrzebał w kieszeni kurtki, jakby szukał nieistniejącej paczki papierosów. – Sprawdziłem informacje o zaginionych i dowiedziałem się, że w pobliżu wyspy St. Simons wyłowiono ciało kobiety.

– Pomyślał pan, że to może być Marta? Skąd się pan tak szybko o tym dowiedział?

– Postarałem się. – Był bardzo pewny siebie. Hardy. Reed od razu go polubił. – Przywiozłem dokumentację stomatologiczną.

– Ma pan ją przy sobie? – To już zaczynało wyglądać trochę dziwnie.

– Kopię. Ale do identyfikacji wystarczy.

– Czy nie jest pan w to zbyt mocno zaangażowany? – zapytał Reed.

– Niektórym tak się wydaje. Ale się mylą.

– Może powinien pan trochę odpuścić. Spojrzeć na to z perspektywy… A znaleziona kobieta to nie Marta Vasquez.

– Nie? – Odetchnął z ulgą, unosząc szerokie ramiona. – Jest pan pewien?

Reed podsunął mu raport.

– Tak.

Montoya zaczął czytać. Gdy przeszedł do opisu sekcji zwłok Rebeki Wade, twarz mu stężała.

– Chory sukinsyn z niego.

– Albo z niej.

– Kobieta?

– Bardzo możliwe.

– …która obcina ofiarom języki.

– Na to wygląda.

– Cholera! – Montoya dopiero teraz usiadł. – Zetknąłem się już z kilkoma pokręconymi facetami. Dwóch miało naprawdę nieźle porąbane. Jeden mówił o sobie Ojciec John, a drugi nazwał się Wybrańcem. Seryjni zabójcy. Obaj mieli dziwne religijno-sadystyczne odchylenie.

– Nasz zabójca wybiera osoby związane z jedną bogatą rodziną – powiedział Reed. Może warto, by Montoya rzucił na sprawę świeżym okiem. Facet miał spore doświadczenie. Reed czytał o tych seryjnych mordercach z Nowego Orleanu. Niezłe świry. To właśnie Montoya pomógł ich złapać.

– Za godzinę miałem jechać do St. Simons, żeby to sprawdzić. – Wskazał na raport.

– Mogę się z panem zabrać? – zapytał Montoya.

– To chyba niezły pomysł. – Reed pomyślał, że przyda mu się wszelka pomoc. Ktokolwiek wykańczał Montgomerych, robił to niezwykle sprawnie i coraz bardziej zwiększał tempo. – Nasza ostatnia ofiara nie wygląda zbyt dobrze – dodał. – Przeleżała trochę w wodzie.

– Nie ma problemu.

Reed spojrzał Montoi prosto w oczy, ale ten nie odwrócił wzroku. Nawet nie mrugnął. Nada się. Tropiąc tych zabójców, niejedno już widział.

– Zabieram pana.

– Co Rebeka Wade ma wspólnego z rodziną Montgomerych?

Reed opowiedział mu o jej powiązaniach z Caitlyn Montgomery Bandeaux, gdy z korytarza dobiegły ich szybkie kroki Morrisette. Wpadła do pokoju uśmiechnięta jak kot, który dobrał się do śmietanki.

– Zgadnij, co mam!

– Poza negatywnym nastawieniem do świata?

– Uważaj, Reed, bo nie dam ci papierka, na który tak czekasz. Podpisanego przez samą świątobliwość, sędziego Ronalda Gillette.

– Nakaz przeszukania domu? – Reed sięgnął już po marynarkę.

– Podpisany, opieczętowany i – rzuciła cholerny papier na biurko – oficjalnie dostarczony.

– Chodźmy. – Reed wyszedł zza biurka i wskazał na gościa. – Detektyw Reuben Montoya z policji w Nowym Orleanie, detektyw Sylvie Morrisette.

– Oddelegowany czy na stałe? – zapytała, mierząc wzrokiem młodszego policjanta. Jezu, co się z nią dzieje? Miała już czterech mężów, a sądząc po jej zachowaniu, rozgląda się za mężem numer pięć. Jako zaprzysiężony kawaler, Reed nie rozumiał, czemu koniecznie chciała pędzić do ołtarza z każdym nowym facetem.

– Montoya szuka Marty Vasquez.

– Tej od Lucille, córki pokojówki Montgomerych? – zapytała.

– Właśnie.

– Tak myślałam. – Sylvie pokiwała głową. – Może chce pan z nami iść? – spytała, przeczesując palcami sterczące włosy.

– Już go zaprosiłem – powiedział Reed, gdy schodzili po schodach. Może dzięki Montoi zdołają wyjaśnić nagły wyjazd Lucille. Trochę to podejrzane, że tak szybko zwinęła manatki, ale instynkt mówił Reedowi, że staruszka jest niewinna.

– Może zniknięcie Marty wiąże się z waszą sprawą – zastanawiał się Montoya.

– Być może – przytaknął Reed, choć nie bardzo w to wierzył. – Ale ona nie należy do rodziny. Nasz morderca skupia się na członkach klanu.

– Rebeka Wade jest wyjątkiem, jeśli jej śmierć ma cokolwiek wspólnego z tą sprawą. – Morrisette przestała interesować się gościem, skupiła się znów na śledztwie. Reed otworzył jej drzwi. Na ten przejaw rycerskości przewróciła oczami i mruknęła cicho: „Daruj sobie”. Wyszli na rozpaloną ulicę.

– Może pan pojechać z nami jednym samochodem, Reed wszystko panu opowie.

A ty będziesz pożądliwym wzrokiem lustrować towar, pomyślał Reed, ale nie odezwał się. Dobrze, że zdobyli nakaz, wreszcie będzie mógł zajrzeć do domu pani Bandeaux. Zobaczyć, jakiego trupa trzyma w szafie.


– …więc nie chcę, żebyś sama z kimkolwiek rozmawiała – powiedział Marvin Wilder, odprowadzając Caitlyn do drzwi swojego gabinetu. Był niskim mężczyzną, chyba szerszym niż wyższym. Jego biała czupryna wyraźnie kontrastowała z naturalną opalenizną. W gabinecie więcej miał trofeów golfowych niż dyplomów.

Po spotkaniu Caitlyn wcale nie czuła się lepiej. Miała dość milczenia, wolałaby zrzucić z siebie ten ciężar, ale adwokat radził jej trzymać język za zębami.

– Nie przekazujmy policji żadnych nowych informacji, dopóki nie wróci ci pamięć. Na razie nic nikomu nie mów. Ani policji, ani prasie, nikomu.

– A mojej rodzinie? – zapytała. – Albo psychologowi?

– Caitlyn, proszę, wstrzymaj się kilka dni. Daj mi trochę czasu, żebym zajął się tą sprawą. Znam prokuratora okręgowego. Pozwól, że najpierw porozmawiam z Kathy Okano i zobaczę, na czym stoimy. Poczekajmy.

Poczekajmy, dobre sobie! A tymczasem policja depcze jej po piętach. Przypomniała sobie detektywa Reeda stojącego w progu, jego przenikliwy, zimny wzrok. Któregoś dnia spotkała go w kawiarni niedaleko domu. Jakby nigdy nie zamawiał precla. W pobliżu jej domu. Jasne. Śledził ją, nic dziwnego, że czuła się obserwowana.

Ale czy zabawiałby się w głuche telefony?

Udawałby dziecko?

Nie, na pewno nie.

Był nieustępliwy, zgadza się, a w razie potrzeby byłby może zdolny nagiąć prawo, ale nie zniżyłby się do takich chwytów.

Wyszła z biura prawnika, wsiadła do samochodu. Minęła gabinet Adama – niegdyś Rebeki. Dziwne, że z niego korzystał. Kelly miała rację. Caitlyn czasami czuła, że Adam nie jest względem niej uczciwy, że coś ukrywa. Czasami znów miała wrażenie, że jest z nią absolutnie szczery. Tak czy inaczej, fascynował ją i pociągał. Był w nim dziwny niepokój, skrywana niecierpliwość… ale to tylko dodawało mu uroku.

Ty naprawdę jesteś wariatką, nie? Gorzej – romantyczną wariatką. Co ty o nim wiesz? Nic. Nic poza tym, co sam ci powiedział.

Dręczona myślami, wyjechała za miasto. Wciąż nie miała wiadomości od Hannah. Zadzwoniła do Troya, który przypomniał jej, że gdy najmłodsza siostra ma problemy, zachowuje się jak ranne zwierzę, które chce w samotności lizać swoje rany. Ale Caitlyn to nie przekonało. Postanowiła zatelefonować do Amandy.

– Mnie też się to nie podoba. – Pojechałabym tam dzisiaj po południu, ale mam kupę roboty. Muszę się też spotkać z pastorem w sprawie pogrzebu mamy. Boże, możesz w to uwierzyć? – Amanda westchnęła. – Spróbuję później tam pojechać… o cholera, mam odebrać Iana z lotniska. Ale potem zajrzę do niej.

– Nie martw się. Jeśli Hannah się do mnie nie odezwie, pojadę do niej po spotkaniu z Wilderem.

– Zadzwoń do mnie później. Tak czy inaczej, chciałabym się dowiedzieć, co powie Marvin. A tymczasem miejmy nadzieję, że Hannah się odezwie. – Głos Amandy drżał lekko ze zdenerwowania. – Zażądałabym policyjnej ochrony, ale wszyscy policjanci to kutasy. Powinniśmy wynająć prywatnych ochroniarzy. Mam zamiar powiedzieć o tym Troyowi, a jeśli nie będzie chciał ruszyć wspólnego majątku, to sama zapłacę za ochronę. Boże, Caitlyn, nie możemy dać się wystrzelać jak kaczki. Ale… no nic, jestem pewna, że u Hannah wszystko w porządku.

Caitlyn znów zadzwoniła do Troya, ale go nie zastała.

Opryskliwa sekretarka twierdziła, że Troy jest na zebraniu i nie można mu przeszkadzać. Więc Caitlyn została z problemem sama. Jechała do Oak Hill, mając nadzieję, że zastanie Hannah całą i zdrową.


Skrzynkę na listy oplatały pajęczyny. Brama była zamknięta na gruby, zardzewiały łańcuch. Ale zamek wyglądał na nowy, a w błocie Adam zauważył świeże ślady opon. Jeszcze raz sprawdził adres. To tutaj, na pewno. Nakłonił Caitlyn, żeby powiedziała mu, gdzie mieszka Kelly. Zgodziła się niechętnie. Nie pamiętała adresu, ale jej opis okazał się wystarczająco dokładny. Sprawdził w urzędzie powiatowym, przeprowadził śledztwo i dowiedział się, że dom został wynajęty przez Kacie Griffin. Od niezbyt dyskretnej recepcjonistki dowiedział się, że czeki przychodziły regularnie jak w zegarku.

No, to do roboty! Wziął ze sobą swoje wytrychy, zamek był na sprężynę i nie stanowił wielkiego wyzwania dla kogoś, kto w dzieciństwie pobierał nauki na ulicy. Otwieranie zamków, uruchamianie samochodów przez zwarcie kabli, wchodzenie i wychodzenie niepostrzeżenie z domu – miał to w małym palcu. Raz omal nie wpadł. Kiedy o wszystkim dowiedziała się babcia, zaciągnęła go do starszego brata, który był żołnierzem żandarmerii wojskowej. Brat zagroził, że odda Adama w ręce policji. Babcia dała mu jednak jeszcze jedną szansę, ale ku przestrodze zabrała go do więzienia stanowego i oprowadziła po wszystkich piętrach. Buczenie i gwizdy, metalowe kraty, drut kolczasty i strażnicy na wartowni… Mały Adaś doszedł do wniosku, że warto porzucić drogę występku.

Jednak stare, nieco zapomniane umiejętności znów się przydały.

Zgrabnie otworzył bramę i zdecydował, że nie będzie wjeżdżał do środka samochodem. Nie chciał znaleźć się w pułapce, zresztą samochód przed domem zdradzałby jego obecność.

Mając to na uwadze, zaparkował prawie kilometr od domu, w nieczynnej żwirowni, i pobiegł z powrotem do starej bramy. Wśliznął się na podwórko i poszedł żwirową ścieżką, która składała się z dwóch bruzd i rosnących między nimi chwastów. Dąb i sosna rzucały cień na dróżkę. Gdzieniegdzie trawa i chwasty były przygięte. Może Kelly czy też Kacie jest przypadkiem w domu?

Co wtedy?

Możliwe, że to ona zabija.

Ludzie padają jak muchy.

Kimkolwiek jest, na pewno nie chce zostać zdemaskowana, chce chronić swoją prywatność, na którą tak ciężko pracowała. Przeszedł go dreszcz, jakby gdzieś w pobliżu czaiło się zło. Skręcił i zobaczył dom. Nienadzwyczajny. Przynajmniej nie według standardów Montgomerych. Otoczony drzewami, z widokiem na rzekę. Musiał mieć jakieś sto lat, może nawet więcej. Pomalowano go na zielono i brązowo, ale kolory dawno wyblakły. Wyglądał jak mały domek do wypadów na ryby czy polowanie.

Zapukał do frontowych drzwi. Jeśli ktoś je otworzy, Adam będzie szczery i powie, że szuka Kacie, mając nadzieję, że nikogo nie zirytuje i nie zostanie zastrzelony. Ona może być morderczynią, pamiętaj o tym. I nie licz na to, że jest słabą kobietą. Ona umie zabijać.

Zapukał jeszcze raz. Czekał. W napięciu nasłuchiwał, czy z domu nie dobiegają jakieś dźwięki.

Nie słyszał jednak nic poza szumem wiatru w koronach drzew, pluskiem rzeki i pokrzykiwaniem ptaków.

Ostrożnie okrążył nieduży dom, próbując zajrzeć przez okna, ale większość żaluzji była opuszczona. Między żaluzjami a brudnymi szybami wisiały pajęczyny i martwe owady. Jeśli Kelly Montgomery tu mieszka, to straszna z niej fleja. Drzwi frontowe były zaryglowane, nieduże drzwi do garażu w przybudówce też. Za domem, koło werandy zauważył ślady butów i niedopałki papierosów. Ktoś tu był niedawno.

Cicho wszedł po dwóch schodkach, podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Sprawdził drzwi werandy. Zamknięte, ale on przecież miał wytrych.

Powoli otworzył drzwi. Potem, powtarzając sobie, że nie jest pospolitym włamywaczem i złodziejem, wszedł do środka.

Odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Mieszkanie było strasznie zaniedbane. Pachniało kurzem, pleśnią i dymem. W zrujnowanym kominku z cegieł została kupka popiołu. W oknach wisiały stare, spłowiałe zasłony, na obdrapanych ścianach nie dostrzegł ani jednego obrazu.

Miał uwierzyć, że Kelly Montgomery, rozpieszczona, samowolna i bogata, mieszka tutaj i dojeżdża stąd do pracy?

Nigdy w życiu.

Za nic w to nie uwierzy.

Podszedł do biurka. Telefon mrugał czerwoną lampką. Obok stało zdjęcie małej córeczki Caitlyn, Jamie. Jedyny ukłon Kelly w stronę rodziny? A może coś zupełnie innego? Czuł, że kryje się w tym tajemnica. Coś przeoczył, coś mu się wymykało. Miał takie wrażenie już od jakiegoś czasu, ale ostatnio się nasiliło, a potem, wczorajszej nocy… Jezu, co on sobie myślał?

Nic nie myślałeś. Pozwoliłeś, żeby twój fiut za ciebie myślał.

Włączył sekretarkę, poczekał, aż taśma się przewinie, i usłyszał wiadomość od Caitlyn, tę, którą zostawiła wczoraj w nocy. Potem odsłuchał wiadomość od samego siebie. Było to dość osobliwe uczucie.

Skrzywił się.

Przez moment obleciał go strach. Rozejrzał się po ścianach i po suficie, jakby spodziewał się znaleźć miniaturowe kamery albo podsłuch. Jakby podejrzewał, że został tu zwabiony, a teraz zostanie sfilmowany i dokładnie zbadany. Ale po co? O co tu, do diabła, chodzi?

Przemknęło mu przez głowę wspomnienie wczorajszej nocy. Jak to się stało, że dał się ponieść; jak to się stało, że się z nią kochał? Skrzywił się namyśl o swojej obłudzie. Ryzykował wszystko. Swoją pracę. Swój honor. Swoje cholerne małżeństwo, jakiekolwiek ono było. A wszystko dla małego bara-bara. Odruchowo potarł serdeczny palec lewej ręki i wyczuł na nim wgłębienie, wciąż widoczne, choć już od dawna nie nosił obrączki. Jak mógł się tak zapomnieć?

Bo ta kobieta cię pociąga. Zaintrygowała cię. Spójrz prawdzie w oczy, zakochałeś się. Ona jest tajemnicą, Hunt, a to jest coś, co lubisz. Pomyśl o Rebece. Nieprzewidywalna, fascynująca kobieta, która dała ci kilka chwil radości i lata cierpień. A teraz, chcąc odnaleźć Rebekę, odkrył inną kobietę, dużo bardziej skomplikowaną i chyba jeszcze bardziej niebezpieczną.

Przeszedł się po pokojach. Skórzana kanapa, stolik, zakurzony telewizor. Sypialnia ze starym żelaznym łóżkiem i starą kołdrą, łazienka, w której znajdowały się jedynie podstawowe rzeczy: kostka mydła, pasta do zębów, resztka szamponu i małe pudełko tamponów. Kilka ręczników. W kuchni odkrył trzy butelki dietetycznej coli i butelkę keczupu w lodówce, poza tym paczkę chipsów kukurydzianych, puszkę tuńczyka i dopiero co napoczęty słoik masła orzechowego. Kilka talerzy, każdy z innej parafii, zbieranina sztućców, całkiem jak z wyprzedaży garażowych. Miał uwierzyć, że spadkobierczyni fortuny chciałaby nazywać takie miejsce swoim domem?

Nikt nie nazwałby tego miejsca domem.

Może poza szczurami, wężami i termitami, które na pewno kryły się w zakamarkach, przemykały pod podłogą, pełzały wokół fundamentów.

Podszedł do biurka i otworzył szufladę. Niewiele tam znalazł, tylko kilka zdjęć… wszystkie przedstawiały członków rodziny Montgomerych. Więc ktoś tutaj bywał. Ktoś związany z Caitlyn. Rozejrzał się po raz ostatni i wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł. Nie znalazł nic istotnego, nic co pomogłoby mu odnaleźć Rebekę.

W końcu pójdzie na policję. Nie ma innego wyjścia. Jakoś zniesie te ich sceptyczne, podejrzliwe spojrzenia. Musi powiedzieć im o Rebece.

Poza tym była jeszcze Caitlyn. Piękna, tajemnicza Caitlyn. Co, do diabła, miał z nią zrobić?


Sugar otworzyła łzawiące oczy. Było ciemno, leżała w łóżku… ale nie w swoim. Usłyszała cichą muzykę. Piosenkę… znała ją. Co to było? Może słyszała ją w klubie?


Wyglądając jak tramp,


Nie mogła się ruszyć? W głowie miała zamęt? Co się dzieje?


jak filmowy wamp.


Def Lepard. Tak, Def Lepard, Posyp mnie cukrem czy jakoś tak. Co jest, do diabła? Zmrużyła oczy, postarała się zebrać myśli. Przez firanki, poruszane lekkim podmuchem, wpadało do pokoju światło księżyca. Skądś… może z ogrodu?… dolatywał zapach wiciokrzewu. Leżała na plecach na miękkim łóżku, naga… zaraz… nie mogła się ruszać, mąciło jej się w głowie. Widziała nieostro, obraz falował zniekształcony. Nieźle! Jak po LSD. Spróbowała się przekręcić, ale nie dała rady. W końcu uprzytomniła sobie, że jest skrępowana, przywiązana do łóżka. Nogi miała rozsunięte, obie ręce unieruchomione za głową.

Co do diabła?

Poruszyła się i nagle zrozumiała, że nie jest sama. Cholera! Odwróciła głowę i zobaczyła… Jezu! Sugar szarpnęła się w panice. Cricket, też naga, leżała na plecach, głowę miała przekrzywioną na bok i patrzyła na Sugar pustymi oczami. Całe jej ciało pokryte było bliznami, jakimiś krostami czy ukąszeniami…

Sugar chciała krzyknąć, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Spróbowała naprężyć mięśnie, ale na próżno. Widocznie jest otumaniona narkotykami. Usłyszała jakiś ruch, ktoś stanął w nogach łóżka. Sugar rozpoznała swoją oprawczynię. W jej oczach ujrzała wyrok. Straciła wszelką nadzieję.

– Obudziłaś się. Razem z tą dziwką, twoją siostrą, czekałyśmy na ciebie. Wiesz, kim jestem?

Jasne, że wiem, ty suko.

– Jestem Atropos. Jedna z trzech bogiń losu. I tak nie zrozumiesz, kretynko, ale chciałam, żebyś wiedziała. Obserwowałam cię, widziałam, co zrobiłaś… o, tak.

Ogarnął ją zimny strach. Wiedziała. O Boże, wiedziała o jej kochanku. To ona nękała ją tymi telefonami. To ona ją prześladowała.

– Od dawna chciałaś być jedną z Montgomerych, teraz możesz. Wiesz, gdzie jesteś? Domyślasz się?

Co to za chora gra?

– Oak Hill. Zawsze chciałaś zobaczyć, jak tu jest, prawda? I oto jesteś. I możesz tu zostać. – Atropos powoli wyszła z cienia. Podeszła do stołu i podniosła słoik. Miała na dłoniach rękawiczki. – Koniec zgadywanek. Na początek miód, żeby mieć pewność, że reszta się przyklei.

Reszta? Reszta czego? Przerażona Sugar dyszała ciężko. Jezu, to jakiś koszmar. Ta chora suka zabiła Cricket, a teraz… a teraz… Sugar nie czuła lepkiej substancji pokrywającej jej skórę, ściekającej między nogami, po piersiach, wargach i włosach. Myśli jej się plątały. To nie może być prawda. To szaleństwo. Okropny sen.

– Sugar. Takie słodkie imię. Daje tyle możliwości.

Idź do diabła!

Usłyszała szelest rozrywanego papieru. Atropos stanęła nad nią z ogromną torbą. Przechyliła ją i biały cukier zaczął sypać się na Sugar.

– Takie słodkie imię – powiedziała Atropos i zanuciła:


Niewinna panienko


Sugar chciała krzyczeć. Wrzeszczeć. Nabluzgać tej strasznej, chorej kobiecie. Ale mogła tylko patrzeć.


Posyp mnie cukrem


Jedna torba to za mało. Atropos otworzyła kolejną i nie przestawała sypać, na łóżko, na Cricket, na Sugar. Mówiła coś o owadach i pająkach, o tkankach miękkich, o tym, że Sugar jest dziwką. Szum słodkich kryształków zagłuszał jej słowa. Cukier sypał się na Sugar, na jej włosy, ręce, na całe ciało, wreszcie na twarz. Zachłysnęła się, zakrztusiła, wciąż nie dowierzając. Nie, nie, nie!

Proszę, przestań.

Proszę, niech ktoś mi pomoże.

Загрузка...