Rozdział 2

Kim, do diabła, jest Josh Bandeaux? – zapytał Pierce Reed. Jego partnerka, Sylvie Morrisette, pędziła właśnie East Bay jak na jakimś pieprzonym wyścigu Formuły 1.

– Poza tym, że jest niezłym palantem? – Morrisette zerknęła na niego kątem oka.

– Tak, poza tym.

Westchnęła, wciągając powietrze przez nos.

– Czasami zapominam, jakim jesteś głuptasem. Uroczy, ale głuptas. – Sylvie, z nastroszonymi blond włosami, sportową sylwetką i ciętym językiem, była twarda jak jej buty z wężowej skóry i kłująca jak olbrzymi kaktus. Od kiedy została partnerką Reeda, koledzy z pracy posyłali mu współczujące spojrzenia. – Żyjesz w pieprzonej próżni – dodała, przeciągając samogłoski z teksaskim akcentem. Przeflancowana z El Paso, od piętnastu lat służyła w policji w Savannah. On sześć miesięcy. Poza jednym zadaniem, nad którym pracował w tych okolicach, Reed spędził większość swego dorosłego życia na zachodnim wybrzeżu, ostatnio w San Francisco. Odszedł z San Francisco w niesławie, ale tutaj udało mu się dostać pracę na stanowisku starszego detektywa. Jeśli Sylvie nisko oceniała jego pozycję, miała na tyle rozsądku, żeby tego nie okazywać.

Z błyskiem świateł i piskiem opon zbyt szybko ścięła zakręt i omal nie zjechała na przeciwległy pas.

– Lepiej, żebyś dowiozła nas w jednym kawałku.

– Dowiozę. – Udało jej się zapanować nad samochodem. Minął ich pikap; kierowca podniósł rękę z wyraźnym zamiarem pokazania im środkowego palca. Zorientował się jednak, że ma do czynienia z policją, i darował sobie.

– No dobra, oświeć mnie.

– To jeden z najbogatszych sukinsynów w mieście, a może nawet w całym stanie. Pochodzi z Georgii, w czepku urodzony, wżenił się w niezłe pieniądze. Wielki hazardzista. Zarabiał i tracił pieniądze, ale z każdego śmierdzącego interesu wychodził czysty jak łza.

– Aż do wczoraj – przypomniał jej Reed.

– Tak. Wczoraj w nocy chyba opuściło go szczęście. – Przejechała na czerwonym świetle. – Mężczyzna, czterdzieści dwa lata. Możliwe samobójstwo – wycedziła z sarkazmem.

– Nie wierzysz?

– Ani trochę. Miałam nieszczęście spotkać tego palanta. Parę razy przekazał darowiznę na rzecz policji. Zawsze gdy organizowaliśmy zbiórkę, pojawiał się w garniturze od Armaniego z czekiem na sporą sumę. – Wykrzywiła usta. – Potem wypijał kilka drinków i wiedziałeś już, że zaraz zacznie zarywać laski. Cholerny Casanovą! – Uśmiechnęła się bez cienia wesołości i przejechała na żółtym świetle. – Fakt, że był żonaty, nie powstrzymywał go od latania za spódniczkami.

– To żona znalazła jego ciało?

– Nie, są w separacji. Cholera! – Nacisnęła gwałtownie na hamulec i w ostatniej chwili ominęła parkującą na jezdni furgonetkę. – Dupek!

– Więc Bandeaux nie był rozwiedziony?

– Jeszcze nie. Teraz już nigdy nie będzie. – Zakręciła kierownicą i wpadli w boczną ulicę. Cudem nie zderzyli się z kontenerem na śmieci, rozdmuchali tylko walające się wokół papiery. Podskakując, wpadli w kolejną boczną uliczkę i z przechyłem wjechali do centrum jednej z najstarszych dzielnic w mieście. – Pomyśl o tych wszystkich pieniądzach, jakie Caitlyn Bandeaux zaoszczędzi na prawnikach. Nie, żeby musiała oszczędzać.

– Mówiłaś, że jest bogata.

– Bogata? Mało powiedziane! Pochodzi z Montgomerych, tych od Montgomery Bank and Trust, Montgomery Cotton, Montgomery Estates, Montgomery coś tam. Zdaje się, że są dalekimi potomkami jakiegoś bohatera wojny secesyjnej. Tak przynajmniej twierdził przed śmiercią jej dziadek, stary Benedict Montgomery.

– Cholera. – Nawet Reed słyszał o tych Montgomerych.

– No właśnie.

Gdy tak pędzili ulicami miasta, przemknęła Reedowi przez głowę pewna myśl. Porzucone żony są zawsze podejrzane. Nawet te bogate.

– Czy ona mieszka gdzieś w pobliżu?

– Niedaleko.

Bardzo dogodnie.

– Jakieś dzieci? – zapytał.

– Jedno. Nie żyje. Zmarło kilka lat temu. Myślę, że miało wtedy trzy czy cztery lata. To było straszne. – Sylvie skrzywiła się. – Z tego co wiem, Caitlyn, żona Bandeaux, omal wtedy nie oszalała. Słyszałam nawet plotki, że próbowała odebrać sobie życie. W każdym razie ta rodzina skrywa wiele sekretów i wydano wiele pieniędzy, żeby nie wyszły na jaw. Wierz mi – prychnęła drwiąco.

– Dużo wiesz o Montgomerych.

– Też mi się tak wydaje. – Wysunęła w bok dolną szczękę i spojrzała w lusterko wsteczne.

– To twoje hobby?

– Niezupełnie. Ale przeprowadziłam kiedyś małe dochodzenie. Bandeaux zawsze starał się obchodzić prawo. Przyjrzałam się dokładnie jego życiu zawodowemu i prywatnemu, ponieważ krążyły pogłoski, że ma powiązania z mafią.

– I co, miał?

– Niczego nie znalazłam, ale wiele się o nim dowiedziałam.

Milczał wyczekująco. Sięgnęła po zapalniczkę i znalazła na desce rozdzielczej zmiętą paczkę marlboro.

– Reed, masz swój rozum. Savannah może i wygląda na duże miasto, ale klimat jest tu małomiasteczkowy. – Nie odpowiedział. Zdążył się już nauczyć, że najwięcej wyciągnie z Sylvie, milcząc. A czuł, że to jeszcze nie koniec historii.

Miał rację.

– Do diabła, i tak się dowiesz. – Z zimnym niewesołym uśmiechem dodała: – Mój były, Bart, pracował przez jakiś czas dla Bandeaux.

Morrisette wytrząsnęła z paczki papierosa i jednym zręcznym ruchem wyprzedziła furgonetkę dostawczą.

– Dlaczego się rozwiedliśmy? – Zawahała się przez moment. Uchyliła okno i zapaliła papierosa, prowadząc jedną ręką i ani na moment nie zwalniając. – Były setki powodów. Setki. Ale jest jeden, w który wszyscy wierzą, taki, że miałam romans z Joshem Bandeaux. – Wypuściła dym. – Wyjaśnijmy sobie, to nieprawda. Może mam kiepski gust, jeśli chodzi o facetów, ale nie aż tak kiepski.

Reed nie odezwał się. Nie wiedział, co o tym myśleć. Niezbyt dobrze rozumiał kobiety – a kto, u diabła, je rozumiał? – ale instynkt podpowiadał mu, że ta twarda sztuka Morrisette naciąga fakty. I jakoś nie bardzo mu się to podobało. Wcale mu się nie podobało.


– Cholera! – Kelly wyłączyła magnetofon, odsłuchawszy wiadomość od przerażonej Caitlyn. Co jest z tą Caitlyn? Zawsze pakuje się w kłopoty. Wielkie kłopoty. I zawsze oczekuje, że Kelly ją z nich wyciągnie. Boże, co za wariatka!

Ze złością znów włączyła magnetofon, aby jeszcze raz posłuchać przerażonego głosu Caitlyn. „Kelly? Kelly? Jesteś tam? Jeśli tam jesteś, to podnieś słuchawkę”.

Do diabła!

Westchnęła i skasowała wiadomość.

„Muszę z tobą porozmawiać o wczorajszej nocy”.

– No jasne – zamruczała Kelly. Nie była zdziwiona. Nie trzeba wielkiego geniuszu, żeby wiedzieć, że Caitlyn, zdana sama na siebie, wpakuje się w kłopoty. Nic nowego.

Nagle zrobiło jej się przeraźliwie zimno, choć w pokoju panował ponad trzydziestostopniowy upał. Wyglądała przez okno, pocierając ramiona. Prędzej czy później Caitlyn skończy w wariatkowie. Niestety, tym razem zostanie tam już na zawsze. Kelly nie może jej wciąż ratować z opatów. Problem w tym, że Caitlyn jest słaba. Tak jak wielu innych członków przeklętego klanu Montgomerych. Tak, wiele osób z jej rodziny miało nierówno pod sufitem… bardzo nierówno.

Klątwa Montgomerych.

Odgarnąwszy włosy z oczu, Kelly ruszyła przez pokój w kierunku oszklonych drzwi wychodzących na nieduży pomost nad rzeką. Na dworze było gorąco i parno, tak jak lubiła. Przez chwilę przyglądała się czapli szybującej wzdłuż brzegu nad wolno płynącą wodą. Poczuła na twarzy promienie późnego poranka. Oparła się o poręcz i znów pomyślała o siostrze. W pierwszej chwili chciała wsiąść w samochód i popędzić prosto do niej, uspokoić ją, ukoić, tak jak zawsze do tej pory. Ale przecież to nie rozwiąże problemu. Nie sprawi, że Caitlyn stanie się nagle silna i odważna. Mogła spróbować rozwiać jej obawy, pomóc jej… ale prawdę mówiąc, miała już tego naprawdę dość.

Bo Caitlyn jest taka niepozbierana. Zawsze taka była. Zresztą trudno ją za to winić. Kelly zsunęła okulary słoneczne na nos, aby przyjrzeć się łódce płynącej powoli w górę rzeki. Caitlyn wiele przeszła. Również w dzieciństwie… wszystkie lejej tajemnice, które Kelly świetnie znała. Caitlyn nawet nie zdawała sobie sprawy, jak dobrze Kelly ją rozumie. Jak dobrze zna dręczące ją demony. Czy nie przestrzegała jej przed ślubem z Joshem? Chyba z milion razy. Ale czy Caitlyn chciała słuchać? O, nie! Była zakochana. Tak bardzo zakochana! Szkoda tylko, że w łotrze. No i w dodatku była w ciąży.

Z początku wszystko się jakoś układało. A potem urodziło się dziecko. Kelly poczuła ukłucie żalu, gdy przywołała w pamięci figlarną twarzyczkę Jamie. Jakie to smutne! Wciąż oparta o poręcz patrzyła na startującą czaplę, machającą śnieżnobiałymi skrzydłami.

Boże, jak Caitlyn kochała to dziecko! Nic dziwnego. Jamie była urocza. Piękna jak matka i czarująca jak ojciec. Kelly zmarszczyła brwi i popatrzyła na ciemną, leniwą wodę uderzającą o pale. Musiała niestety przyznać, że Josh potrafił kusić jak sam diabeł. Pośpiesznie zawarte małżeństwo Caitlyn było początkowo dobre, nie idealne, ale co najmniej poprawne. Nawet w czasie separacji. Aż do chwili, gdy Jamie zachorowała… Biedna mała. Kelly przełknęła z trudnością ślinę, a oczy piekły ją od powstrzymywanych łez. Do diabła, kochała to dziecko. Prawie tak bardzo jak Caitlyn. Prawie tak bardzo jak własne. Może dlatego, że sama nie miała dzieci. Pociągnęła nosem i weszła z powrotem do domu, poszukać w torebce papierosów. Nic z tego. Paczka była pusta. Wrzuciła ją do kosza przy biurku i natrafiła wzrokiem na fotografię swojej siostrzenicy. Jamie siedząca w cieniu magnolii, z szerokim uśmiechem, błyszczącymi niebieskimi oczami, pulchnymi rączkami splecionymi z przodu. Miała wtedy dwa i pół roku. Kelly podniosła zdjęcie w srebrnej ramce i do oczu znów napłynęły jej łzy.

Caitlyn nigdy nie otrząsnęła się po śmierci Jamie, nie pomogła nawet psychoterapia u Rebeki, jak jej tam było? Rebeka Wade. Kelly zmarszczyła brwi i odstawiła zdjęcie. Przypomniała sobie, jak wkrótce po śmierci Jamie Caitlyn omal nie przedawkowała proszków nasennych.

Celowo?

Bardzo możliwe.

Josh, ten cholerny łajdak. Facet nie potrafił trzymać łap przy sobie. Miał nawet czelność przystawiać się do niej – siostry własnej żony! Ciekawe po co, przecież ona i Caitlyn były identyczne. No, chyba że fascynowała go różnica charakterów. Bo faktycznie, w ich przypadku podobieństwo kończyło się na wyglądzie. Poza tym były zupełnie różne. Jak dzień i noc. Caitlyn bardziej nieśmiała, spokojna, skupiona, a Kelly – fajerwerki energii, milion szalonych pomysłów na minutę. Zresztą Josh Bandeaux żadnej dziewczynie nie przepuścił.

Kelly spojrzała na telefon. Głos Caitlyn był pełen desperacji. Czy tego chciała, czy nie, Kelly musiała pojechać do siostry i uspokoić ją. Opadła na zamszową kanapę i gapiła się w otwarte drzwi. Teraz nie miała na to siły. Wiedziała, o czym Caitlyn będzie chciała rozmawiać. Najpierw pozwoli jej ochłonąć. Co można było powiedzieć o ostatniej nocy? Caitlyn po prostu wypiła o jednego drinka za dużo, może więcej niż jednego.

To wszystko.

No, niezupełnie.

Ale nikt nie musi wiedzieć nic więcej.


Morrisette zgniotła papierosa i nacisnęła ostro na hamulce. Samochód zatrzymał się kilka centymetrów od policyjnej blokady wokół domu Bandeaux. Kilka policyjnych samochodów i furgonetka stały bezładnie na ulicy i podjeździe.

Wysoki murowany dom z dużymi oknami, zielonymi okiennicami i obszernym patio był otoczony ogrodzeniem z kutego żelaza i bujnym żywopłotem. Dwóch policjantów w mundurach stało przed domem, żółta taśma otaczała miejsce zbrodni, ciekawscy sąsiedzi patrzyli zza zasłonek, a ci bezczelniejsi stali przed domami.

Reed wyszedł z samochodu, zanim Sylvie wyłączyła syrenę. Na zewnątrz panował upał, powietrze było bardzo wilgotne. Jeszcze zanim otworzył furtkę i machnął odznaką, zdążył poczuć piekące kropelki potu na czole. Gdy Morrisette dogoniła go, przed dom zajechała furgonetka lokalnej telewizji.

– Sępy na drugiej! – ostrzegła.

– Trzymaj ich z daleka – warknął Reed do jednego z policjantów, pokazując brodą na reportera i kamerzystę wysiadających z białego samochodu.

– Jasne. – Młody policjant skrzyżował ręce na piersi i spojrzał surowo na reporterów.

Reed wszedł przez otwarte frontowe drzwi i rozejrzał się po olbrzymim, starym, ale odnowionym domu. Uważając, żeby niczego nie dotknąć, skierował się w stronę głosów. Drogie dywany, którymi wyłożono marmurowe posadzki holu, tłumiły kroki. Obrazy przedstawiające konie czystej krwi zdobiły ściany, szerokie, podwójne schody zapraszały na górę. Przez uchylone drzwi zajrzał do gabinetu. Ścisnęło go w żołądku na widok tego, co zobaczył.


Bandeaux leżał na biurku, ręce zwisały po bokach, na grubym białym dywanie zebrała się ciemna kałuża krwi. Policjant w rękawiczkach ostrożnie wyjął spod prawej ręki ofiary coś, co wyglądało jak scyzoryk. Ostrze było ciemne od zaschniętej krwi.

– Chryste – wyszeptała Morrisette.

Kryminolodzy dokonali wstępnych oględzin i sporządzili notatki, a fotografowie i kamerzysta obfotografowali miejsce zdarzenia. Rysownik sporządził szkic, który mógł się przydać w dalszym postępowaniu lub w sądzie, gdyby okazało się, że popełniono morderstwo. Teraz cała ekipa rozpoczęła dokładne profesjonalne poszukiwania i zbieranie dowodów.

– Podciął sobie żyły? – zapytał Reed. Długopisem podciągnął rękaw ofiary, odsłaniając paskudne nacięcia na przedramieniu.

Morrisette wyraźnie pobladła.

– Tak mi się wydaje, ale nie jestem koronerem – powiedział fotograf. Reed rozejrzał się po pokoju i odnotował, że drzwi na werandę są otwarte, żaluzje zaciągnięte, a na dywanie widać ślady po odkurzaczu.

– Wciąż nie wierzysz w samobójstwo? – Reed zapytał Morrisette, a ta wolno potrząsnęła głową i cmoknęła.

– Po prostu uważam, że to nie w jego stylu.

Wkrótce przybył lekarz. Gerald St. Claire, obcesowy, niski, łysiejący mężczyzna dobiegał już siedemdziesiątki, ale wciąż był sprawny; resztki białych włosów przycinał krótko, zyskując wygląd – jak to określiła Sylvie – supermodnej szczoteczki do zębów.

– Nikt niczego nie ruszał? – zapytał jak zawsze.

– Nie, czekaliśmy na pana – automatycznie odpowiedziała Diane Moses. Zawsze padały te słowa. Byli zmuszeni razem pracować i gładko wymieniali zawodowe uprzejmości, ale nie przepadali za sobą. – Właśnie dokonaliśmy wstępnych oględzin, aby zorientować się w sytuacji. Kiedy zrobi pan swoją robotę, rozniesiemy to miejsce na strzępy. – Jak zwykle była sarkastyczna. Dowodziła tutaj i była tego świadoma. Apodyktyczna, bystra Murzynka nie cackała się z ludźmi. Nawet z St. Clairem. Spojrzał na nią chłodno i natychmiast odwzajemniła spojrzenie. – Na pierwszy rzut oka wygląda to na samobójstwo.

– Niemożliwe – mruknęła Sylvie. Piętrzące się dowody nie zdołały jej przekonać. Przesunęła ciemne okulary na czubek głowy, jeszcze bardziej strosząc włosy.

– Może miał kłopoty finansowe – zasugerował Reed. – Wiemy przecież, że jego małżeństwo się rozsypało.

– Bandeaux był zbyt zakochany w sobie, żeby się tak pociąć – upierała się Sylvie. – Mówiłam ci, że trochę o nim wiem, pamiętasz? Przystojny skurczybyk, nie? – Westchnęła, patrząc na silną szczękę, wysokie czoło i niewidzące brązowe oczy. – Szkoda.

– Więc uważasz, że został zamordowany? – zapytał Reed.

Morrisette skinęła głową, przygryzając wargi.

– Mogę się założyć. Niewiele osób w tym mieście będzie po nim płakać. – Podniosła szczupłe ramię zmarłego. – Jedno jest pewne, nikt nie miał tylu wrogów co Josh.

– Znaleźliśmy list pożegnalny – powiedział jeden z policjantów. – Jest w drukarce, o tutaj. – Wskazał na szafkę za biurkiem. Reed rzucił okiem na list, nie dotykając.


Znikąd pomocy.


– Och, daj spokój – mruknęła Sylvie. – Jakby był w sytuacji bez wyjścia? Niemożliwe. Bandeaux nie miał skłonności do dramatyzowania.

– Może cierpiał na depresję.

Sylvie przewróciła oczami.

– Tak, jasne, bo życie tutaj jest nie do zniesienia. Facet miał wprawdzie tylko jedno bmw. Ale miał też range rovera, corvettę, kilka koni wyścigowych, ten mały pałac i dom w St. Thomas z pokaźnym kawałkiem ziemi i prywatną zatoką. Tak, jasne, świetny kandydat do kuracji prozakiem.

Diane powstrzymała uśmiech i popatrzyła na martwe ciało Bandeaux. Morrisette, wciąż potrząsając głową z powątpiewaniem, rozglądała się po pokoju. Luksusowe meble – wiśniowe drewno i skóra, najnowocześniejszy komputer, drogi sprzęt grający, szklany humidor na cygara… same cygara pewnie kosztowały więcej, niż posterunkowy zarabia przez cały tydzień.

– Trudno mi przełknąć tę bajeczkę o biednym Joshu.

Reed uniósł brwi.

– Tak dobrze go znałaś?

– Sporo o nim wiem. Naprawdę sporo. I nie uwierzę, że zniszczył sobie koszulę od Brooks Brothers tym cholernym scyzorykiem. – Spojrzała pogardliwie na zakrwawiony nóż.

Reed zastanowił się. Miała rację. Z pozoru życie Josha Bandeaux wyglądało bajecznie; ale to jeszcze nie znaczy, że nie popełnił samobójstwa. Reed nie wykluczał żadnej możliwości.

– Co już wiemy? – zapytał jednego z policjantów.

– Niewiele. Zdaje się, że Bandeaux pracował nad tym. – Wskazał na dokumenty wystające z papierowej teczki i za pomocą ołówka otworzył ją.

– Co to jest?

– Pozew o spowodowanie śmierci – powiedziała Moses, marszcząc brwi i przyglądając się dokumentowi. – Wygląda na to, że Bandeaux zamierzał oskarżyć żonę o spowodowanie śmierci ich dziecka.

– Urocze. – Morrisette przewróciła oczami. – To już bardziej do niego podobne.

– Jak zmarło dziecko? – zapytał Reed.

– Nie mam pojęcia – mruknęła Diane, oglądając uważnie ramię denata.

Reed spojrzał na Sylvie.

– Nie wiem – przyznała i zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie, co się stało z dzieckiem Bandeaux.

– Musimy się tego dowiedzieć. Coś jeszcze? – Reed zwrócił się do policjanta.

– Nie było włamania. Frontowe i tylne drzwi zamknięte na klucz, okna pozamykane, z wyjątkiem dwóch okien na górze i tych drzwi. – Wskazał na drzwi balkonowe w gabinecie. – Prowadzana werandę.

– Sprawdźcie odciski.

– Tak jest, detektywie – wycedziła Diane Moses. – Innymi rzeczami też się zajmiemy. Wiemy, jak wykonywać naszą pracę.

– Olała! – zamruczała Sylvie, gdy Diane odeszła od biurka. – Ktoś tu jest bardzo drażliwy. Ktoś komuś nadepnął na zawodowe odciski.

– Słyszałam, Morrisette – syknęła Moses, nie przerywając rozmowy z fotografem.

– Co jeszcze wiadomo? – zapytał Reed policjanta.

– Radio było włączone i ustawione na jakąś stację z muzyką klasyczną. Rozmawialiśmy ze sprzątaczką, Estello Pontiac – naprawdę się tak nazywa, jak samochód – to ona zadzwoniła dzisiaj rano na policję. Weszła do domu i znalazła ciało. Doznała niezłego szoku. Gdy przyjechała ekipa, facet był już zimny, zmarł w nocy. Oficer Spencer rozmawiał z jednym z sąsiadów. – Policjant zajrzał do notatek. – Nazywa się Stanicy Hubert, mieszka obok, od północnej strony. Hubert mówi, że koło jedenastej wieczorem zauważył nieduży biały samochód, który odjechał pół godziny później. Nie odczytał numerów rejestracyjnych, ale wydaje mu się, że już kiedyś widział ten samochód. Twierdzi, że wygląda jak ten, którym jeździ pani Bandeaux.

– Żona, z którą denat się rozstał? – upewnił się Reed.

– Tak. Otoczyliśmy cały teren taśmą i sprawdzimy samochody stojące w okolicy i auta jego znajomych.

– A co z żoną?

– Od niej zaczniemy.

Reed jeszcze raz spojrzał na ręce Bandeaux, gdy lekarz podwinął ostrożnie rękawy koszuli. Brakowało jednego guzika przy mankiecie, co wydawało się dziwne i nie pasowało do Bandeaux. Fryzurę miał idealnie ułożoną, tylko kilka zagnieceń na ubraniu, buty wyczyszczone na błysk. I do tego urwany guzik?

Reed przyjrzał się przedramionom zmarłego. Nacięcia na nadgarstkach zrobione były pod dziwnym kątem… Cholera, może Morrisette miała rację z tym zabójstwem. Może upozorowanie samobójstwa nie do końca mordercy wyszło. Jeśli tak, to jest szansa, że będą mieli szczęście i znajdą jakieś ślady, jeżeli zabójca był nieostrożny.

– Poza tym w zmywarce były dwa kieliszki do wina. Służąca opróżniła wczoraj zmywarkę przed swoim wyjściem, więc albo Josh miał gościa, albo sam zabrudził oba kieliszki. Sprawdzamy odciski palców. Wydaje się, że na jednym kieliszku jest ślad po szmince. Weźmiemy próbkę i zobaczymy, może w laboratorium zdołają określić producenta i markę.

Gdy lekarz skończył oględziny, Reed wyszedł z pokoju, a cała ekipa zabrała się do zbierania odcisków, mierzenia plam krwi i szukania dowodów w całym pokoju i domu.

– Coś jest na automatycznej sekretarce?

– Ma pocztę głosową, właśnie sprawdzamy.

– A poczta elektroniczna?

– Jak tylko skończymy zbierać odciski z komputera, przejrzymy pliki.

– Gdzie on pracuje?

– Ma własną firmę – odpowiedziała Morrisette. – Inwestycje. Konsulting. Taka finansowa złota rączka. Miał kłopoty z Komisją Papierów Wartościowych. Wydaje mi się, że jego biuro mieści się na Abercorn, tuż przy Reynolds Square.

– Byłaś tam?

– Po co miałabym tam chodzić? – zapytała.

– W ramach swojego śledztwa.

– Nieoficjalnego śledztwa – poprawiła go, mrużąc groźnie oczy.

– Mam tu adres – wtrącił policjant. – Znalazłem go na papierze firmowym. Rzeczywiście Abercorn.

– Sprawdź to. – Reed zwrócił się do Morrisette. – Porozmawiaj z pracownikami. Zorientuj się w sytuacji. Może będą wiedzieli, czy Josh cierpiał na depresję. Będą nam potrzebne billingi telefoniczne, dokumenty finansowe, zeznania sąsiadów, rodziny i przyjaciół.

– O ile w ogóle miał przyjaciół – odezwała się Morrisette. – Nie potrzebuję pouczeń. Znam procedurę. Pracuję tu już jakiś czas, pamiętasz?

Wystarczająco długo, by zebrać masę informacji o Joshu Bandeaux.

– Porozmawiam jeszcze raz z tym sąsiadem, jak on się nazywał? Hubert? Może zauważył, kto wsiadł do białego samochodu.

– Miejmy nadzieję – powiedziała Morrisette bez entuzjazmu, a Reed jeszcze raz spojrzał na ofiarę.

Może uda mu się coś jeszcze wyciągnąć od tego sąsiada. Przy odrobinie szczęścia…

Jednak zbytnio na to nie liczył.

Загрузка...