Rozdział 22

Myślisz, że go zabiłaś? – spytał Adam.

– O to właśnie chodzi. Nie wiem. Nie pamiętam. Ale policja mówi, że na miejscu zbrodni znaleziono krew mojej grupy. I jeszcze ta zakrwawiona sypialnia… Oszukiwałam się, że to moja krew, ale to przecież niemożliwe. – Wzięła głęboki wdech. Nie była już taka pewna, czy dobrze zrobiła, wyznając mu prawdę.

– A co pamiętasz? – Jego głos był delikatny, nie oskarżał, nie osądzał.

Opowiedziała tyle, ile pamiętała. Zaczęła od tego, jak czekając na Kelly w barze, wypiła trochę za dużo. Potem urwał jej się film, a rano obudziła się w zakrwawionej pościeli.

– To było okropne. Straszne i odrażające. Nie mogłam na to patrzeć, więc zabrałam się do sprzątania. Uprałam bieliznę, pościel, umyłam ściany, umywalkę, dywan i wszystko, co było zabrudzone krwią. Musiałam się tego pozbyć. – Przeczesała włosy palcami, próbowała powstrzymać ból rodzący się u podstawy czaszki. – Myślę, że tracę nad sobą kontrolę. Chyba powinnam iść na policję, ale się boję. Detektyw Reed już traktuje mnie jak główną podejrzaną.

– Myślisz, że byłabyś zdolna do morderstwa?

– Nie! Oczywiście, że nie. – Potrząsnęła głową i opuściła rękawy swetra. – Ale sama nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Widzę obrazy z miejsca zbrodni. Widzę Josha leżącego na biurku. I to jeszcze nie wszystko. – Opowiedziała o swoich przypadkach deja vu, snach i obrazach związanych z tragicznymi wypadkami, które wydarzyły się w rodzinie. – Jest jeszcze coś. Mam wrażenie, że jestem obserwowana. Nie wiem, czy to policja pilnuje domu, czy ktoś mnie prześladuje, czy to tylko moja chora wyobraźnia. – Odetchnęła głęboko. – Czuję się, jakbym biegła, ale nie wiem, skąd i nie mam pojęcia dokąd. To mnie niepokoi. Doprowadza do obłędu.

– Nie jesteś obłąkana.

– Czekaj. Nie znasz mnie dobrze.

– Wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie jesteś obłąkana, to nie podlega dyskusji – powiedział poważnie i odłożył długopis. – Zróbmy sobie przerwę. Oboje jesteśmy zmęczeni. Może pójdziemy na prawdziwą kawę lub na kolację? Ja stawiam i oczywiście nie wliczam tego czasu do rachunku.

– No, nie wiem – wahała się. Wolała być ostrożna.

– Zgódź się – nalegał. – Jestem głodny. Obiecuję, że nie urządzę ci sesji terapeutycznej. – Położył notatnik na biurku i wstał. – Tuż za rogiem jest świetna restauracja. Z prawdziwą miejscową kuchnią. Przejdziemy się.

– Ale…

– Ja stawiam. No chodź. – Ruszył do drzwi, pobrzękując kluczami.

Co to szkodzi? Jest jej psychoterapeutą, ale to nie znaczy, że nie mogą się lepiej poznać, prawda? Och, Caitlyn, pakujesz się w kłopoty. Poważne kłopoty.

Ale to przecież nic nowego.

Gdy wyszli, wziął ją za rękę i poprowadził ulicą, a potem przez plac do dwustuletniego domu. Weszli po schodkach do recepcji, skąd kelnerka zaprowadziła ich na górę do sali. Szerokie drzwi balkonowe prowadziły na lodzie, między stołami stały kwiaty w doniczkach. Ze swojego miejsca mogli widzieć plac i ulicę wysadzaną drzewami. Letni wiatr niósł zapach rzeki, ciepły aromat pieczonego chleba i ledwie wyczuwalną woń dymu papierosowego.

– Czy życzą sobie państwo coś z baru? – zapytała kelnerka, kiedy już wyrecytowała listę dań polecanych przez szefa kuchni.

– Caitlyn? – zapytał, a Caitlyn przypomniała sobie, kiedy ostatni raz piła alkohol. W noc śmierci Josha. W noc, której nie pamięta.

– Mrożona herbata z cukrem – powiedziała.

Dostrzegła błysk rozbawienia w jego oczach.

– Wezmę szkocką. Bez wody.

Gdy kelnerka odeszła, spojrzał na park, gdzie kilka osób spacerowało wśród wysokich, ciemnych dębów. Latarnie rzucały na ziemię jasne kręgi światła. Caitlyn poczuła ukłucie niepokoju. Czy ktoś czai się w ciemnościach, czy ktoś ich obserwuje? Otworzyła menu, ale nie miała apetytu, więc bez większego zainteresowania przejrzała listę dań.

– Myślisz, że powinnam iść na policję? – zapytała, udając, że studiuje spis przystawek.

– Mieliśmy o tym nie rozmawiać.

Wzruszyła ramionami.

– Chciałam poznać twoje zdanie.

– Nie jestem prawnikiem. Myślę, że chyba będziesz potrzebowała adwokata.

– Właśnie zaczęłam się za kimś rozglądać. Moja siostra jest prawnikiem, mówiłam ci. Nie zajmuje się już prawem karnym, ale dała mi kilka nazwisk i umówiła mnie na pojutrze na spotkanie.

– To dobrze.

– Wszystko tak się zagmatwało. – Znów poczuła znajomy ciężar, jakby dwie tony przygniatały pierś, nie pozwalając oddychać.

Adam położył rękę na dłoni Caitlyn. W jego oczach odbijała się ciemność nocy. Dłoń miał ciepłą. Szorstką. Silną. Jego uścisk uspokoił ją natychmiast.

– Pora, żebyś się odprężyła – powiedział cicho. – Poradzimy sobie z tym.

– Na pewno?

– Tak. – Uśmiechnął się łagodnie. Był przystojny, choć nie należał do mężczyzn od razu rzucających się w oczy. Miał w sobie jednak coś, co przyciągało uwagę i budziło zaufanie. Caitlyn przypuszczała, że pod maską powściągliwości skrywał namiętność i kilka innych sekretów.

– Masz jeszcze jakichś pacjentów? – zapytała, cofając rękę, gdy kelnerka przyniosła napoje.

– Czy już państwo wybrali?

Adam spojrzał na Caitlyn pytająco.

– Co byś chciała?

– Czerwony ryż z krewetkami i smażoną okrą. – Caitlyn uśmiechnęła się z trudem. – Ulubione danie ojca. Prawdziwa południowa kuchnia.

Adam zaśmiał się cicho.

– Poproszę kotlet wieprzowy z chlebem kukurydzianym i sosem beszamelowym.

– Coś jeszcze? – zapytała kelnerka.

– Wino? – Adam uniósł pytająco brew, ale Caitlyn potrząsnęła głową. Lepiej nie ryzykować. – Może kawałek ciasta orzechowego na deser – Adam zwrócił się do kelnerki scenicznym szeptem i podał jej kartę dań.

– Oczywiście.

Po raz pierwszy od śmierci Josha Caitlyn poczuła się bezpieczna. Mogła się wreszcie trochę odprężyć. Adam opowiedział kilka starych dowcipów, rozśmieszył ją i wreszcie przestała się zamartwiać, przynajmniej przez chwilę. Kiedy kelnerka przyniosła talerze, Caitlyn wrócił apetyt i ochoczo zabrała się do jedzenia.

– Chyba jestem ci winna przeprosiny – powiedziała, widząc, że Adam jej się przygląda.

– Za co?

– Za to, że o mały włos nie zepsułam wieczoru – potoczyła wzrokiem po sali – to był świetny pomysł.

– Tak mi się wydawało.

– Myślę, że możemy go jeszcze ulepszyć.

– Jak?

– Możemy zabawić się w doktora. – Uniosła niesfornie brwi, a kiedy zobaczyła jego poważną minę, dodała: – Ja będę doktorem, a ty pacjentem. – Odłożył widelec.

– Caitlyn?

– Będę takim doktorem jak ty. Z tytułem naukowym. Teraz ja zrobię ci psychoanalizę.

– Och! – Roześmiał się szeroko. – A już myślałem…

– Mam cię! – Zachichotała. – Wiesz, ja naprawdę lubię się powygłupiać, tylko ostatnie dni były dość ponure.

Odłożył sztućce, przekrzywił głowę i przyjrzał jej się z uśmiechem.

– Jesteś niesamowitą kobietą, Caitlyn.

– Tak sądzisz? – droczyła się z nim.

– Skomplikowaną.

– O nie. To ja jestem terapeutą, pamiętasz? Moja kolej. – Wycelowała widelcem w jego pierś. – Przestań chociaż na moment. Wiesz, z psychologami jest taki problem, że oni zawsze są w pracy. Każdą napotkaną osobę traktują jak kolejny przypadek. Zaraz by chcieli badać, analizować.

– Uogólniasz.

– Wcale nie.

Wzruszył ramionami. Zobaczyła jego rozbawione oczy, lekko uniesione kąciki ust.

– W porządku, pani doktor, co chciałaby pani wiedzieć?

– Po pierwsze, czy kiedykolwiek byłeś żonaty?

Zmienił się na twarzy.

– Raz.

– Hm.

– Krótko. Dawno temu. Tak jak już mówiłem, nie mam dzieci.

– Spotykasz się z nią?

– Rzadko.

– Masz dziewczynę?

– Teraz? – Potrząsnął głową. – Nie. Pamiętaj, dopiero przyjechałem.

– Ale może w domu czeka na ciebie jakaś kobieta.

– Na środkowym zachodzie? Nie. Nie czeka na mnie żadna kobieta.

– Pomyślałam, że uciekasz przed czymś, przed ponurą, mroczną, posępną przeszłością i dlatego tu przyjechałeś.

– Może uciekłem do czegoś.

– Do czego?

– To się okaże – drażnił się z nią. Uśmiechnął się swobodniej. – Może to było przeznaczenie, los, określony układ planet.

– Tak myślisz? – zapytała rozbawiona.

– Któż to wie? Może to była moja najlepsza decyzja w życiu. Czyż to nie wspaniałe siedzieć tak w restauracji w Savannah, rozkoszować się fantastycznym jedzeniem i towarzystwem pięknej, fascynującej kobiety?

– Która może jest zamieszana w zabójstwo męża – przypomniała mu, niszcząc magiczną atmosferę tego wieczoru.

– Nie mówmy o tym, dopóki nie zjemy kolacji.

– To nie takie proste.

– Spróbuj. – Przywołał kelnerkę i poprosił o ciasto i lody. – Jeszcze tylko kilka minut.

– W porządku. – Starała się jak mogła. Śmiała się, dowcipkowała, pozwoliła się nakarmić kawałkiem ciasta. Spoglądała na ciemny plac, próbując nie wyobrażać sobie czujnych oczu, śledzących z ukrycia każdy jej ruch. Z Adamem była bezpieczna. Ufała mu. Kiedy uregulował rachunek i nie pozwolił jej zapłacić za siebie, nie protestowała. Wyszli razem i gdy na ulicy wziął ją za rękę, również nie protestowała. Podeszli do jej samochodu i poczuła się rozczarowana, że wieczór dobiegł końca.

– Może przyjdziesz jutro – zaproponował. – Możemy porozmawiać, o czym tylko będziesz chciała. Znasz mój domowy numer, prawda?

– W torebce mam wizytówkę.

– To dobrze. Dzwoń o dowolnej porze. – Ścisnął jej dłoń. – Kiedy tylko zechcesz.

– Możesz tego żałować.

– Nie sądzę. – Błysnął białymi zębami. Ich oczy spotkały się i Caitlyn wstrzymała oddech. Chciał ją pocałować. Była tego pewna. Po plecach przebiegł jej dreszcz podniecenia. Adam pochylił się i musnął ustami jej czoło. – Trzymaj się. – Otworzył drzwiczki.

– Ty też. – Wspięła się na palce i przybliżyła swoją twarz do jego twarzy. – Dziękuję za wspaniały wieczór. – Pocałowała go szybko w usta i wsiadła do samochodu. Kiedy stał bez ruchu, zaskoczony, zatrzasnęła drzwi, przekręciła kluczyk w stacyjce i wrzuciła bieg. Pomachała mu na do widzenia i ruszyła przed siebie. We wstecznym lusterku zobaczyła, że Adam wciąż stoi w tym samym miejscu pod latarnią. Uśmiechnęła się zadowolona. Nigdy by się nie podejrzewała o taką śmiałość, a tu proszę! Zrobiła coś, na co dawna Caitlyn na pewno by się nie odważyła. I strasznie jej się to podobało.


Berneda otworzyła zamglone oczy. Rozejrzała się zdezorientowana. Gdzie ona jest? Wokół panowała dziwna cisza, z korytarza sączyło się słabe światło. Powoli zdała sobie sprawę, że leży w szpitalu, w niewygodnym łóżku, podłączona do jakichś rurek. Umysł miała zmącony, myśli jej się mieszały, wiedziała tylko, że chce wrócić do domu. Do rodzinnej posiadłości, która kojarzyła jej się z lepszymi czasami, do własnego pokoju, do własnego łóżka.

Chciała, żeby zajęta się nią Lucille. Lucille była cierpliwa i miła, w przeciwieństwie do tych szorstkich młodych ludzi, którzy poszturchiwali ją, przekładali i jeszcze nazywali to opieką medyczną.

Co ona robi w tym pokoju? Kolejny atak? Tak… z pewnością. Jej umysł pracował bardzo leniwie. Widziała jak przez mgłę, z trudem rozpoznając kształty. Wszystko było dziwnie zniekształcone. Oblizała usta, język miała spuchnięty. Musieli podać jej silne leki.

Spać. Tak, spać. Już chciała zamknąć oczy, gdy dostrzegła ruch przy drzwiach. Ktoś poruszał się bezszelestnie niczym kot. Kobieta. Pewnie kolejna pielęgniarka. Kolejne tortury. Znowu jakiś zastrzyk albo mierzenie ciśnienia. Kobieta podeszła bliżej, a Berneda poczuła nagle, że coś jest nie tak. Mrużąc powieki, wytężyła wzrok. Kobieta wyjęła coś zza pleców, a potem, ze zwinnością jadowitego węża, rzuciła się do ataku. Przycisnęła poduszkę do otwartych ust Bernedy. Staruszka chciała krzyczeć, ale tylko zamachała rękami jak marionetka. Kobieta była silna, przerażająco silna.

Berneda próbowała jeszcze walczyć o oddech, ale daremnie. Przeszył ją ostry ból. Zaraz się udusi. Schorowane serce tłukło się niespokojnie w piersiach. Nie! To nieprawda! Kto chciałby ją zabić?

Kobieta jeszcze mocniej ucisnęła jej pierś i przykryła poduszką nos. Płuca Bernedy trawił ogień. Tuż przed śmiercią zobaczyła twarz morderczyni. Znajomą, zniekształconą twarz.

– Jestem Atropos – wyszeptała ochryple do ucha Bernedy. – Nadszedł twój koniec.

Загрузка...