ROZDZIAŁ 1

Catherine Anderson wiedziała o Clayu Forresterze tylko tyle, jak się nazywa. Musi być bogaty, pomyślała, obrzucając spojrzeniem hol. Urządzony był w tonacji bladej żółci i zgaszonego złota. Z sufitu zwisał wspaniały kryształowy żyrandol. Schody ostrym łukiem wspinały się na piętro. Przed sobą miała podwójne drzwi i konsolę, której wygięte nóżki dotykały parkietu tak lekko jak palce baletnicy, a lustro w złoconej ramie odbijało blask rzucany przez mosiężny kinkiet. Obok niej stał olbrzymi mosiężny dzban, ze zniewalająco pachnącym suszonym eukaliptusem.

Intensywna woń zaczęła przyprawiać ją o mdłości.

Skierowała wzrok na masywne dębowe drzwi. Klamki miały taki kształt, jakiego jeszcze nigdy nie widziała. Były rzeźbione i wydłużone niczym uchwyty wspaniałych sztućców. Catherine zastanawiała się z goryczą, ile też mogą kosztować takie klamki, nie mówiąc już o pretensjonalnej ławie, na której ją posadzono. Bez oparć, obita gęstym brązowym aksamitem, była ekstrawaganckim cackiem, na jakie mogą sobie pozwolić tylko ludzie naprawdę bogaci.

Cały hol był dziełem sztuki i świadczył o zamożności właścicieli. Wszystkie znajdujące się w nim przedmioty współgrały ze sobą – wyjątek stanowiła ona, Catherine Anderson.

Dziewczyna była dość atrakcyjna, a jej brzoskwiniowa cera i spłowiałe od słońca blond włosy miały świeży, zdrowy wygląd. Rysy twarzy odznaczały się niezwykłą symetrią, często spotykaną u osób pochodzenia skandynawskiego – prosty nos o delikatnych nozdrzach, kształtne, wygięte w łuk usta i niebieskie oczy pod gęstymi brwiami o regularnej linii. Ubrana była w spodnie wrzosowego koloru i koszulę, która świadczyła o weselszych, dawno minionych dniach. Obie rzeczy uszyto w domu, z nędznego materiału. Trencz był powyciągany i wytarty przy guzikach i na rękawach. Brązowe buty ze sztucznej skóry miały zdeptane obcasy i zadarte noski. Jednakże jej schludny wygląd, rozwiane włosy i świeża cera, a także dumna poza, jaką przybierała, sprawiały, że Catherine wyglądała nobliwie.

Im dłużej tu siedziała, tym większy ogarniał ją niepokój. Zdała sobie sprawę, że posadzono ją tu niczym niegrzeczne dziecko, któremu za chwilę zostanie wymierzona kara, co zresztą nie było dalekie od prawdy.

Z westchnieniem rezygnacji oparła głowę o ścianę. Przyszło jej na myśl, że może Forresterowie mogą mieć coś przeciwko temu, żeby taka dziewczyna jak ona opierała głowę o ich elegancką tapetę. Założyła, że pewnie tak, więc buntowniczo trwała w tej pozycji. Przymknęła oczy, odgradzając się od tej całej pełnej przepychu elegancji, nie mogła jednak odgrodzić się od gniewnych głosów dobiegających z gabinetu: głosu jej ojca, ostrego i oskarżycielskiego, i – w odpowiedzi – głosu pana Forrestera – powściągliwego, lecz zdradzającego irytację.

Po co ja tu siedzę? – zastanawiała się.

Znała jednak odpowiedź, nadal bowiem bolała ją szyja od ucisku palców ojca. No i oczywiście nie mogła nie pomyśleć o matce. Ona także znajdowała się w gabinecie, razem z nieszczęsnymi Forresterami, a oni – bogaci czy biedni – nie zasłużyli sobie na spotkanie z takim szaleńcem jak jej ojciec. Catherine nigdy nie sądziła, że do tego dojdzie. Nadal miała przed oczami zszokowane twarze zarówno pana, jak i pani Forrester, kiedy jej ojciec wtargnął do ich domu i zakłócił sielski wieczór swoimi bezlitosnymi oskarżeniami. Początkowo usiłowali rozmawiać z nim grzecznie, zaproponowali, by spokojnie przedyskutować całą sprawę w gabinecie. Szybko jednak zrozumieli, z kim mają do czynienia, kiedy Herb Anderson wskazał na ławkę i wrzasnął na córkę: – Posadź tam swój tyłek, dziewczyno, i nie ruszaj się, bo tak ci przyłożę, że popamiętasz.

Nie, Forresterowie nie uczynili nic, by zasłużyć sobie na spotkanie z takim szaleńcem jak Herb Anderson.

Nagle otwarły się drzwi frontowe, wpuszczając podmuch pachnącego liśćmi jesiennego powietrza, i wszedł mężczyzna, którego ubranie doskonale harmonizowało z kolorytem holu, przywodząc na myśl gobelin utrzymany w tonacji kolorów ziemi; ubrany był w mocno zaprasowane spodnie z miękkiej wielbłądziej wełny, które modnie załamywały się na butach z brązowej kordobańskiej skóry, sportową marynarkę w rdzawo – beżową kratę, opływającą mu ramiona niczym karmel lody. Delikatniejszy odcień rdzy powtarzał się w swetrze z jagnięcej wełny, który miał pod marynarką, a niedbale rozpięty kołnierzyk kremowej koszuli pozwalał dostrzec na jego szyi cienki złoty łańcuszek. Twarz przybysza nosiła jeszcze pozostałości mocnej letniej opalenizny, włosy miały kolor polerowanego rdzawego złota.

Mężczyzna pogwizdywał, nieświadom obecności Catherine, która siedziała częściowo zasłonięta eukaliptusem. Przylgnęła plecami do ściany i wykorzystując ten niedostateczny kamuflaż, przyglądała się, jak ów mężczyzna podchodzi do konsoli i nadal pogwizdując, przerzuca codzienną pocztę. Przez chwilę ujrzała w lustrze jego klasycznie piękną pociągłą twarz, prosty nos i jakby rzeźbione brwi. Ta twarz mogłaby posłużyć jako model rzeźby z brązu, tak bezbłędne i stanowcze były jego rysy.

Nieświadom obecności dziewczyny, zsunął z ramion marynarkę, przerzucił ją niedbale przez ramię i wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Catherine nadal siedziała opierając się o ścianę.

Zesztywniała, kiedy drzwi do gabinetu otwarły się gwałtownie i stanął w nich pan Forrester z miną budzącą grozę, z trudem opanowując gniew. Nie zaszczycił siedzącej na ławce dziewczyny nawet jednym spojrzeniem.

– Clay! – Nie znoszący sprzeciwu ton głosu zatrzymał młodego człowieka w pół kroku.

– Tak, sir?

Catherine pamiętała głos, który odpowiedział panu Forresterowi, ale zdziwiło ją to oficjalne „sir”. Nie słyszała, żeby do ojca zwracano się w ten sposób.

– Wejdź do gabinetu – powiedział pan Forrester, po czym sam to uczynił, pozostawiając za sobą otwarte drzwi, niczym rozkaz.

W innych okolicznościach być może Catherine zrobiłoby się żal Claya Forrestera. Pogwizdywanie ustało. Słychać było jedynie cichy odgłos kroków, kiedy młody człowiek schodził po schodach.

Zacisnęła pięści w nagłym przypływie paniki. Nie chciała, żeby ją zobaczył! Zdrowy rozsądek podpowiadał jednak, że nie uda się jej uciekać przed nim bez końca. Wcześniej czy później Clay zorientuje się, że ona tu jest.

Pojawił się ponownie za filarem schodów, wkładając sportową marynarkę, co powiedziało jej wiele o jego stosunkach z ojcem.

Serce podeszło dziewczynie do gardła, wstrzymała oddech, rumieniec zakłopotania zabarwił jej policzki. Mężczyzna podszedł do lustra, poprawił kołnierzyk i włosy. Przez króciuteńką chwilę, gdy tak mu się przyglądała, a on był nieświadom jej obecności ani tego, co go czeka w gabinecie, wydał się Catherine bezbronny. Przypomniała sobie jednak, że jest nie tylko bogaty, jest także degeneratem; zasłużył na to, co go spotka.

Nagłe Clay zobaczył jej odbicie w lustrze. Przez ułamek sekundy wydawał się zaskoczony i zdziwiony jej obecnością, ale gdy się do niej odwrócił, był już opanowany.

– Och, cześć – powiedział niedbałym tonem. – Nie zauważyłem cię.

Natychmiast uświadomiła sobie bicie swego serca, zadbała jednak, by przerażenie nie odmalowało się na jej twarzy. Z szeroko otwartymi oczami skinęła mu jedynie milcząco głową. Nie przypuszczała, że go jeszcze kiedyś ujrzy.

– Przepraszam – dodał uprzejmie w taki sposób, w jaki odezwałby się do petenta oczekującego na wezwanie jego ojca. Następnie skierował się w stronę gabinetu.

Ze środka dobiegł rozkaz:

– Clay, zamknij drzwi! Przymknęła oczy. Nie pamięta mnie, pomyślała Catherine, i nagle zachciało się jej płakać, chociaż to zupełnie nie miało sensu; przecież była pewna, że przejdzie obok niej jak obcy, i tak się właśnie stało.

No cóż, zakpiła z siebie, tego właśnie chciałaś, prawda? Przywołała gniew jako antidotum na łzy, bo Catherine Anderson nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby rozpłakała się właśnie tutaj! Tylko słabeusze płaczą! Słabeusze i głupcy!

Catherine Anderson nie była ani słabeuszem, ani głupcem. Ostatnie wydarzenia mogły wprawdzie świadczyć o czymś innym, lecz za dwadzieścia cztery godziny wszystko się zmieni.

Zza drzwi gabinetu dobiegł podniesiony głos Claya Forrestera i Catherine otworzyła oczy.

Nie pamięta mnie, pomyślała znowu. Raz na zawsze godząc się z faktem, wyprostowała ramiona i powiedziała sobie, że nie ma to już znaczenia.

Drzwi do gabinetu otworzyły się gwałtownie. Catherine zdążyła przybrać swobodną pozę, kiedy naprzeciwko niej stanął Clay Forrester. Wbił w nią spojrzenie swoich szarych oczu. Grymas na jego twarzy natychmiast jej powiedział, że nie wierzy w ani jedno usłyszane słowo. Zauważyła jednak z satysfakcją, że włosy ma w nieładzie, jakby przeczesywał je palcami. Odsunął poły marynarki, oparł dłonie na biodrach i gniewnym spojrzeniem obrzucił ją z góry na dół, przez chwilę zatrzymując wzrok na jej brzuchu.

Bezczelny sposób, w jaki na nią patrzył, sprawił jej przykrość, więc odpłaciła mu pięknym za nadobne, znacząco przyglądając się jego pełnej dolnej wardze, którą dobrze pamiętała, zważywszy na krótkotrwałość ich związku i czas, jaki upłynął. Jednakże nie wiedząc właściwie nic o Clayu, Catherine postanowiła, że lepiej zrobi, jeśli będzie postępować z nim ostrożnie, tak więc w milczeniu zniosła jego badawcze spojrzenie.

– Catherine? – odezwał się w końcu lodowatym głosem. Spodziewała się, że zaraz zobaczy obłoczek pary wydobywający się z jego ust, tak zimne było to słowo.

– Cześć, Clay – odparła beznamiętnie, udając wyniosłość.

Clay Forrester przyglądał się, jak wstaje, szczupła i pozornie pewna siebie. Jaka dumna, pomyślał, i z pewnością nie przestraszona… i ani trochę pokorna!

– Teraz twoja kolej – rzucił oschle, z nieprzejednaną miną, podczas gdy ona obdarzyła go jedynie długim, chłodnym – jak się jej zdawało – spojrzeniem. Clay emanował prawie wyczuwalną niechęcią. Stwierdziła to, kiedy go mijała, wchodząc do gabinetu.

Pokój przywodził na myśl ilustrację z książki: na kominku płonął ogień, na politurowanych stolikach stały do połowy napełnione wysmukłe kieliszki, ściany zakrywały półki z książkami, na ścianie za skórzaną kanapą wisiał oryginalny olejny pejzaż Terry'ego Redlina, podłogę zaścielał miękki dywan. Surowy, jednakowoż ciepły wystrój dawał poczucie intymności.

Herb Anderson wybrał tę porę dnia, żeby się tutaj pojawić, wykombinował sobie bowiem, że wówczas wszyscy Forresterowie będą w domu. Powiedział dokładnie tak: „Dopadnę tych bogatych sukinsynów, kiedy obwieszeni rodzinnymi klejnotami, będą siedzieć w tym swoim szpanerskim ceglanym dworze”.

Kontrast pomiędzy rodzicami Claya i Catherine był jaskrawy. Pani Forrester, ubrana z nienaganną elegancją, siedziała przy kominku, zagłębiona w fotelu z wysokim oparciem. Była wstrząśnięta, jednakże zachowywała się niezwykle powściągliwie. W obramowaniu kunsztownie upiętych włosów jej twarz wydawała się młodzieńcza, królewsko piękna. Na wypielęgnowanych dłoniach połyskiwały cenne klejnoty, z których tak naśmiewał się Herb Anderson.

Ada Anderson jakby bezkształtna, z włosami mysiego koloru, siedząc ze spuszczonym wzrokiem w takim samym fotelu po drugiej stronie kominka, skubała nitkę wysnutą z kupionego na wyprzedaży płaszcza. Nosiła jedynie cienką złotą obrączkę z wygrawerowanym motywem kwiatów jabłoni, już prawie niewidocznym.

Pan Forrester, w kamizelce i dobrze skrojonym szarym garniturze, stał za pokrytym safianem biurkiem, na którym leżało kilka oprawnych w skórę książek, podtrzymywanych jadeitowymi podpórkami wartymi tyle co wszystkie meble w salonie Andersonów.

No i jej ojciec, wystrojony w czerwoną ortalionową kurtkę z napisem: „Bar Warpa” na plecach. Catherine starała się nie patrzeć na jego rozdęty piwem brzuch, nalaną twarz ze stale obecnym wyrazem nienawiści do całego świata, który chce pozbawić czegoś Herba Andersona.

Catherine zatrzymała się przy fotelu matki, mając świadomość, że Clay stoi tuż za nią. Jego ojciec, niewątpliwie najgroźniejsza osoba w tym pokoju, zajął strategiczną pozycję za biurkiem, by dać do zrozumienia, że panuje nad sytuacją. Zdając sobie z tego sprawę, Catherine postanowiła stawić mu czoło. Jej własny ojciec klął i zachowywał się jak pijany marynarz, lecz ten drugi stanowił znacznie większe zagrożenie. Catherine widziała absolutne opanowanie tego człowieka, wyczuła także, że gdyby pozwoliła sobie na najlżejszy grymas wyzwania na twarzy, popełniłaby największy błąd w życiu. Był człowiekiem, który doskonale radzi sobie z ludźmi.

– Mój syn nie pamięta pani, prawda? – Głos Forrestera przypominał ostre krawędzie pierwszego listopadowego lodu na jeziorze w Minnesocie – zimne, ostre, cienkie i niebezpieczne.

– Nie, nie pamięta – potwierdziła Catherine, patrząc mu prosto w oczy.

– Pamiętasz ją? – zapytał syna dla porządku.

– Nie – odparł Clay. Catherine była oburzona. Nie dlatego, by pragnęła, żeby ją pamiętał, lecz dlatego, że było to kłamstwo. Szczerze mówiąc, nie spodziewała się, że powie prawdę. Podejrzewała, że ma dosyć pieniędzy na poparcie wszelkich kłamstw, jakie miał ochotę powiedzieć. Mimo to jego odpowiedź ją zabolała. Odwróciła się i stwierdziła, że Clay znajduje się bliżej, niż mogła znieść, rzuciła mu więc pytające spojrzenie błękitnych oczu, które chłodem mogło rywalizować ze spojrzeniem jego ojca.

Kłamca! – zdawały się krzyczeć jej oczy, kiedy on, zadowolony z siebie, omiatał ją wzrokiem. Uwagę Claya przyciągnęły jasne włosy dziewczyny i zobaczył, jak tańczący za nią ogień tworzy wokół jej głowy złotą aureolę. I wtedy przypomniał je sobie, rozświetlone przez sztuczne ognie.

Och, tak, pamiętał ją dobrze… Teraz sobie przypomniał! Starał się jednak usilnie, by nie dać tego po sobie poznać.

– W co, do diabła, chcecie mnie wrobić? – rzucił oskarżycielsko.

– Dobrze wiesz – odparła Catherine, zastanawiając się, jak długo potrafi zachować spokój.

– Masz cholerną rację, że on wie, kochasiu, nie myśl więc…

– wmieszał się Herb Anderson, grożąc palcem Clayowi.

– Jest pan w moim domu – przerwał mu gwałtownie pan Forrester – i jeśli chce pan, żeby ta dyskusja trwała, proszę się liczyć ze słowami.

Słowo „dyskusja” zostało wypowiedziane z nie ukrywanym sarkazmem; było oczywiste, że Herb Anderson nie zna jego znaczenia.

– Weź się pan do roboty i zmuś tego tu kochasia, żeby się wreszcie przyznał, bo na Boga, wycisnę z niego prawdę, tak jak wycisnąłem z niej.

Clay miał wrażenie, że coś obślizłego poruszyło się w jego wnętrznościach. Spojrzał ostro na dziewczynę, lecz ona nadal była nad wyraz opanowana. Przyglądała się pobielałym knykciom jego ojca, zaciśniętym na blacie biurka.

– Albo będzie się pan zachowywał przyzwoicie, proszę pana, albo pan i pańska żona natychmiast stąd wyjdziecie, zabierając ze sobą swoją córkę! – wycedził zimno Forrester.

Anderson jednak przez całe życie czekał, by jego statek zawinął wreszcie do portu, i to… na Boga!… stało się! Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Clayem.

– Posłuchajmy teraz ciebie, kochasiu – kpił. – Powiedz tylko, że nigdy nie widziałeś jej na oczy, a zrobię z ciebie krwawą masę. A kiedy skończę, synku, podam do sądu twojego ojca i wycisnę z niego ostatniego centa. Taki bogaty drań jak ty myśli, że może sobie pieprzyć wszystko, co chodzi w spódnicy. Cóż, nie tym razem, nie tym razem!

– Potrząsnął Clayowi pięścią przed nosem. – Tym razem będziesz musiał zapłacić albo oskarżę cię o gwałt i pożałujesz, że nie jesteś pedałem!

Catherine, udręczona, wiedziała, że nie ma sensu się wtrącać. Jej ojciec pił przez cały dzień, przygotowując się do tej sceny. Wiedziała, że ten moment się zbliża, ale nic nie mogła na to poradzić.

– Clay, czy znasz tę kobietę? – zapytał ponuro ojciec, ignorując wybuch Andersona.

Zanim Clay zdołał odpowiedzieć, Herb Anderson przysunął twarz do twarzy córki i zażądał:

– Powiedz mu, dziewczyno… powiedz mu, że ten tu kochaś zrobił ci dziecko! – Catherine instynktownie cofnęła się przed odrażającą wonią jego oddechu, ale złapał ją pod brodę i zachrypiał: – No, powiedz mu, siostro, jeśli ci życie miłe!

Clay stanął między nimi dwojgiem.

– Zaraz, chwileczkę! Niech pan zabierze od niej ręce! Przecież już wskazała mnie palcem, w przeciwnym bowiem razie nie byłoby was tutaj. – Po czym już spokojniej dodał:

– Powiedziałem, że jej nie znam, ale ją pamiętam. Catherine rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Właściwie ostatnią rzeczą, jakiej chciała od Claya Forrestera, było szlachetne poświęcenie.

– A widzicie! – Anderson wykonał ruch, jakby rzucał na stół atutową kartę. Twarz pani Forrester drgnęła. Jej mąż ze zdziwieniem otworzył usta.

– Przyznajesz zatem, że dziecko tej kobiety jest twoje?

– wykrzyknął z niewiarą w głosie Claiborne Forrester.

– Niczego takiego nie powiedziałem. Przyznałem jedynie, że ją poznaję.

– Od kiedy ją znasz? – nalegał Claiborne.

– Od tego lata.

– Tego lata, ale od kiedy?

– Myślę, że był to lipiec.

– Myślisz, że to był lipiec! Może byś zrobił coś lepszego, zamiast tylko myśleć!

– To był lipiec. Zadowolona mina Herba Andersona sprawiła, że jego twarz wyglądała jeszcze ohydniej niż zazwyczaj.

– Dokładniej – naciskał Claiborne.

– Czwarty lipca.

– A co się wydarzyło czwartego lipca? Catherine aż wstrzymała oddech, gdyż zakłopotanie, jakie odczuwała w stosunku do Claya, stało się niesłychanie nieprzyjemne.

– Mieliśmy randkę w ciemno.

W pokoju zapanowała martwa cisza. Catherine pomyślała, że wszyscy już obliczyli, iż od tamtej pory upłynęło dwa i pół miesiąca.

Claiborne zacisnął zęby i wysunął szczękę.

– I co? Słychać było jedynie trzaskanie ognia na kominku. Clay milczał, przez chwilę zatrzymując wzrok na Catherine.

– Stanowczo odmawiam odpowiedzi na kolejne pytania, dopóki Catherine i ja nie porozmawiamy na osobności – powiedział, zaskakując ją tym całkowicie.

– Clayu Forresterze, odpowiesz na moje pytanie tu i teraz! – wybuchnął jego ojciec, uderzając pięścią w blat biurka. – Byłeś czy nie byłeś z tą kobietą czwartego lipca?

– Z całym szacunkiem, ojcze, to nie twój interes – odparł Clay, z trudem kontrolując głos.

Pani Forrester przyłożyła do ust drżącą rękę, błagając syna oczami, by wszystkiemu zaprzeczył.

– Twierdzisz, że to nie mój interes, kiedy ten mężczyzna grozi, że wytoczy ci proces o ojcostwo, i narazi na szwank twoją, a także moją reputację w tym mieście?

– To ojciec nauczył mnie, że każdy sam odpowiada za swoją reputację. Jeśli o ojca chodzi, nie sądzę, by było się czym martwić.

– Clay, chcę jedynie znać prawdę. Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, to na Boga, przestań ochraniać tę dziewczynę i powiedz to. Jeśli brzmi „tak”, przyznaj się i skończymy z tą farsą.

– Odmawiam odpowiedzi, dopóki ona i ja nie porozmawiamy na osobności. Jak widać, pominięto nas we wcześniejszej dyskusji. Udzielę odpowiedzi, jeśli pozwoli nam ojciec porozmawiać.

Dał Catherine znak, by poszła za nim, lecz ona zbyt była zaskoczona, żeby się poruszyć. Taki rozwój wypadków okazał się dla niej całkowicie nieoczekiwany.

– Chwileczkę, synu! – syknął Herb Anderson. – Nie wywiniesz się tak łatwo i nie wystrychniesz mnie na dudka. Przejrzałem cię. Myślisz, że wywleczesz ją stąd, zatkasz usta jakimiś marnymi kilkuset dolcami i będziesz miał problem z głowy, co?

– Chodźmy. – Clay zrobił krok, żeby wyminąć Andersona.

– Powiedziałem, chwileczkę! – Anderson wbił swoje tłuste palce w pierś Claya.

– Zejdź mi z drogi. – Jakaś groźna, ostrzegawcza nuta w jego głosie sprawiła, że Anderson ustąpił. Clay ruszył w stronę drzwi, rzeczowo radząc Catherine: – Lepiej chodź ze mną, jeśli chcesz swego dobra.

Podeszła do Claya niczym marionetka. Za jej plecami ojciec kontynuował swoją tyradę.

– Niech ci tylko nie przyjdzie do głowy dawać jej jakieś pieniądze, żeby pozbyła się dzieciaka, słyszysz! I trzymaj łapy przy sobie, kochasiu, bo sprowadzę na ciebie policję, zanim skończy się noc!

Z płonącą twarzą, z drżeniem serca Catherine podążyła za Clayem do holu. Przypuszczała, że zaprowadzi ją do innego pokoju, ale on podszedł do frontowych drzwi i otworzył je gwałtownie.

– Chodź, przejedziemy się. – Zaskoczył ją do tego stopnia, że stanęła jak wryta. Kiedy Clay zdał sobie sprawę, że ona nie idzie za nim, odwrócił się. – Musimy porozmawiać, a niech mnie licho porwie, jeśli zrobię to w tym samym domu, w którym przebywają nasi rodzice.

Catherine stała nieporuszona. Jej szeroko rozwarte oczy zdradzały wahanie i nieufność.

– Wolałabym zostać tutaj albo pójść na spacer. Jednakże Clay nie zamierzał ustąpić.

– Nie masz wyboru – stwierdził kategorycznie i obrócił się na pięcie. Z gabinetu dobiegał głos ojca dziewczyny, nadal dręczącego Forresterów. Nie widząc innego wyjścia, podążyła w końcu za Clayem.

Загрузка...