Gdy następnego popołudnia Catherine wróciła z zajęć, zdała sobie sprawę, że coś się dzieje. Atmosfera była napięta, dziewczęta rozgadane, chichoczące. Wszystkie naraz doradzały jej, by poszła do siebie na górę i pouczyła się, a Vicky za nią nakryje do stołu. Któraś zaproponowała, że pomaluje jej paznokcie, a Marie powiedziała:
– Hej, Catherine, może ułożę ci włosy?
– Zrobiłam to dzisiaj rano, dziękuję. Za jej plecami Marie ze zniechęceniem opuściła ręce, ale pozostałe dziewczyny nie ustawały: może Catherine skorzysta z fioletowego cienia do powiek albo morelowego różu? Białej konturówki do ust? W końcu Catherine zwróciła się do całej grupy z przebiegłym uśmiechem:
– W porządku, dziewczyny, wiem, o co wam chodzi. Marie wam powiedziała, prawda? Ale to nie jest randka, zapewniam. Tak, będę miała gościa, ale wyjdę do niego dokładnie tak, jak teraz stoję. – A ubrana była w spłowiałe niebieskie dżinsy i w obszerną flanelową koszulę – w strój odpowiedni do karmienia świń.
– W tym? – Marie omal się nie zakrztusiła.
– Co ci się nie podoba?
– Wszystko byłoby w porządku, gdybyś szła na mecz piłkarski.
– Po co mam się stroić? Powiedziałam wam, że to nie randka.
– Wiemy już wszystko, Catherine – obwieściła Gover, – Wszystkie wiemy, że to on!
Marie, bez wątpienia przywódca grupy, położyła rękę na biodrze i powiedziała śpiewnym tonem:
– Nie randka, co? O co chodzi, Catherine, czy on jest stary i zniedołężniały? Czy ma nieowłosione nogi?
Wszystkie wybuchnęły śmiechem, łącznie z Catherine. Któraś jeszcze kontynuowała żarty, posuwając je dalej:
– Może śmierdzi! Może ma nieświeży oddech! Nie, wiem! Ma tasiemca! Kto chciałby się stroić dla faceta z tasiemcem!
Teraz już wszystkie otaczały Catherine, jakby była masztem flagowym.
– Wiem, założę się, że jest żonaty.
Co jednak wcześniej bawiło Catherine, teraz ją rozgniewało. Spojrzała na dziewczęta jak na stado dzikich zwierząt, szczypiących ją, zwierających się do ostatecznego ataku.
– Nie, wiem, że nie jest żonaty – poinformowała grupę Marie. – Musi chodzić o coś innego.
– Wobec tego jest księdzem, osobą duchowną. Och, wstyd, wstyd, Catherine.
– Myślałam, że jesteście moimi przyjaciółkami! – wykrzyknęła, zmieszana i zraniona.
– Jesteśmy. Chcemy tylko, żebyś wystroiła się dla swojego mężczyzny.
– On nie jest moim mężczyzną!
– Założę się, że nie będzie, jeśli nie wyskoczysz z tych szmat i nie pomalujesz sobie paznokci.
– Nie będę malować paznokci dla Claya Forrestera. Może sobie pójść do piekła i wy także! – Catherine wyrwała się z kręgu i pobiegła na górę.
Nie pozwolono jej jednak się dąsać. W drzwiach natychmiast pojawiła się Marie i oparła się o framugę.
– Tolly nie pozwala nikomu opuszczać posiłków, więc lepiej zejdź na dół. Dziewczyny trochę się pobawiły. Wszystkie są znacznie od ciebie młodsze, wiesz, ale to ty zachowujesz się dziecinnie, uciekając do pokoju i dąsając się.
Catherine obrzuciła Marie ironicznym spojrzeniem.
– Zejdę na dół – powiedziała zimno – ale powiedz dziewczętom, żeby dały mi spokój! To nie wasz interes, jak ja się ubieram.
Kolacja nie była dla Catherine przyjemnym wydarzeniem, ale dziewczęta zachowywały się tak, jakby nic się nie stało. Catherine siedziała nieruchoma jak kamień, z napiętymi jak struny nerwami.
– Podaj mi dżem truskawkowy – poprosiła Marie, rzucając Vicky porozumiewawcze spojrzenie, a gdy ta nie zrozumiała, poszukała wzrokiem Gover, która właśnie napełniała szklanki mlekiem. Kiedy dotarła do Catherine, zrobiła, co w jej mocy, by zimne mleko wylądowało na kolanach rozgniewanej dziewczyny. Catherine z hałasem odsunęła swoje krzesło, nie powiedziała jednak słowa, tylko popatrzyła na Gover z wściekłością.
Głos Marie był tak gładki jak roztopione masło.
– Ależ, Gover, nie możesz bardziej uważać?
Gover odstawiła karton z mlekiem, złapała jakieś serwetki i odegrała komedię, wycierając mokrą nogawkę dżinsów Catherine. Wokół stołu rozbrzmiały chichoty, kiedy Catherine z wściekłością wyrwała serwetkę i powiedziała lodowato:
– Nic się nie stało.
Kiedy jednak pochyliła się do przodu, żeby dosunąć krzesło do stołu, z lewej strony pojawiła się nagle ręka z herbatnikiem, z którego skapywał dżem. Truskawki przylepiły się Catherine do skroni, do włosów nad uchem i do brwi.
– Och, Boże, patrzcie, co ja narobiłam – powiedziała niewinnie Vicky.
Catherine podskoczyła, nie kontrolując już swojego gniewu:
– To jakiś spisek! Za co mnie tak nienawidzicie? Marie, ich przywódczyni, wstała, ze swym łobuzerskim uśmiechem na twarzy, i otoczyła Catherine ramionami.
– Chcemy ci tylko pomóc. Catherine stała sztywno w uścisku Marie.
– Cóż, okazujecie to w dziwny sposób.
Marie cofnęła się z komicznym westchnieniem, a Catherine poczuła, jak coś ciepłego i lepkiego przylgnęło do jej koszuli na plecach.
– Teraz mi się udało. Poplamiłam ci koszulę sosem, Catherine. – Po czym, rzucając przebiegłe spojrzenie wszystkim współspiskowcom, dodała: – Musimy zobaczyć, co się nam uda z tym zrobić, prawda, dziewczęta? – I cofnąwszy się, z rękami na biodrach, przyjrzała się krytycznie Catherine.
– Czy kiedykolwiek w swoim życiu widziałaś coś podobnego?
Catherine, zaszokowana, dopiero teraz zorientowała się w spisku, kiedy zobaczyła, jak wszystkie twarze zebranych wokół stołu dziewcząt rozjaśniły się uśmiechem. Jedna przez drugą miała coś do zaproponowania:
– Naprawdę powinnaś umyć sobie włosy. Mam szampon truskawkowy.
– A ja mam trochę rewelacyjnego olejku do kąpieli.
– Jeszcze nie zrobiłam swojego prania. Jeśli zdejmiesz dżinsy i koszulę, to wrzucę je do pralki razem ze swoimi rzeczami.
– Mydło, które tu dają, jest do niczego. Zostawię swoje w łazience.
Marie przesunęła palcem po skroni Catherine, po czym zlizała z niego dżem.
– Do licha! Wydaje mi się, że musimy ci zrobić nową fryzurę.
– Na litość boską Marie, zrób coś z tym dżemem na jej głowie!
Marie puściła oko do Catherine, wyciągnęła swoją drobną dłoń w jej stronę i czekała. Zanim podała jej swoją dłoń i pozwoliła się poprowadzić na górę, Catherine poczuła, jak coś jej rośnie w gardle, coś dziwnego, nowego, ufnego.
Wiele razy w ciągu następnej godziny Catherine unosiła wzrok, szukając w lustrze wzroku Marie, teraz rozumiejąc, czując się ogrzana i wdzięczna, ponieważ im zależało – wszystkim im tak bardzo zależało.
– Jesteście zwariowane, wiecie – roześmiała się – wszystkie jesteście trochę zwariowane. To przecież nie jest randka.
– Jak skończymy, to będzie – powiedziała Marie. Stos kosmetyków, jaki się pojawił na stoliku, zadowoliłby Kleopatrę. Z wdzięcznością, ale i rezerwą, Catherine pozwoliła zrobić sobie pedicure, manicure, fryzurę, przyjęła biżuterię, nawet koronkową bieliznę – wszystko z najlepszymi intencjami. Niska Marie przytrzymała sukienkę, którą Catherine wciągała na siebie, po czym weszła na łóżko, żeby móc jej zapiąć złoty łańcuszek na szyi.
– Hej, kiedy urośniesz, Marie? – zażartowała któraś.
– Nie zauważyłaś? – Marie poklepała się po brzuchu. – Rosnę codziennie, tylko że w złym kierunku. – Nastąpił wybuch śmiechu, teraz jednak zduszony, prawie nabożny, kiedy Catherine stanęła pośrodku nich, niewiarygodnie piękna.
– No, zobacz – ponagliła ją Marie.
Catherine podeszła do lustra, spodziewając się, że zobaczy tandetną lalkę. Zdumiał ją jednak widok zadziwiająco ślicznej kobiety. Jej włosy błyszczały, złociste pasemka jakby rozwiewał wiatr. Gustowny makijaż nadał jej policzkom delikatny wygląd, a oczom nowy blask. Błyszczek na ustach odbijał światło, jakby właśnie przesunęła po nich językiem i zostawiła je prowokacyjnie wilgotne. Małe złote kółka w uszach podkreślały długość szyi i uwydatniały delikatny owal twarzy, a złota pętla przyciągała wzrok ku nie zapiętemu kołnierzykowi sukienki z miękkiej niebieskiej wełny, z długimi rękawami.
Bez żadnej świadomej myśli Catherine podniosła dłoń i pomalowanym paznokciem dotknęła zagłębienia na prawym policzku, zagłębienia, z którego nigdy przedtem nie zdawała sobie sprawy. Trzeźwo patrzące oczy spoglądały na nią z lustra z aprobatą i z nowym dla nich wyrazem troski.
Mój Boże, pomyślała, co sobie o mnie pomyśli Clay Forrester?
Stojące za nią dziewczęta zauważyły wymowny ruch, kiedy palcami dotknęła policzka, a ręka spoczęła przez chwilę na bijącym sercu, jakby Catherine chciała powiedzieć: „Czy to możliwe?” Nagle zobaczyła w lustrze niechlujną piętnastoletnią dziewczynę o brązowych włosach i w okularach w szylkretowych oprawkach.
Francie, która nigdy przedtem nie odezwała się do Catherine ani słowem, podeszła z buteleczką perfum „Charlie”.
– Masz – powiedziała. – Ukradłam ci je.
Catherine odwróciła się, żeby zabrać buteleczkę i uśmiechnęła się do Francie, w której oczach nie było więcej blasku niż w zimnej wodzie do zmywania naczyń.
– Mam jeszcze kilka innych. Może je zatrzymasz? – Catherine zauważyła, że ręka dziewczyny drży.
– Ale to chyba twoje ulubione perfumy. Najwięcej ich zużyłaś.
Francie wpatrywała się w nią nieruchomym wzrokiem. Catherine uśmiechnęła się, wzięła od niej buteleczkę i skropiła się lekko perfumami za uszami i na nadgarstkach.
– Masz rację, Francie, to moje ulubione perfumy. Schowaj je w swojej toaletce, a kiedy będę ich potrzebować, to po prostu przyjdę i wyperfumuję się.
– Naprawdę?
Gdyby Catherine była gwiazdą filmową, która nagle zeszła z ekranu i stanęła przed Francie, dziewczyna nie byłaby bardziej zaskoczona.
To śmieszne, pomyślała Catherine. Nie jestem Kopciuszkiem. Nie jestem tą, którą chciałyby we mnie widzieć. Coś jednak zaszczypało ją pod powiekami.
Marie, nadal stojąc na łóżku, przełamała napięcie stwierdzeniem:
– Myślę, że właśnie to nazywa się brzemienną ciszą.
W ten sposób Catherine oszczędzono łez, a Francie wstydu. Dziewczęta roześmiały się i zaczęły wychodzić z pokoju, aż w końcu Catherine została sama z Marie. Powodowana impulsem, objęła dziewczynę.
– Jesteśmy jak Flip i Flap, prawda? – zażartowała Marie.
– Nie wiem, co powiedzieć. Źle was osądziłam. Przepraszam.
– Hej – Marie wyciągnęła rękę, żeby odsunąć jakiś kosmyk z policzka Catherine. – Trochę za ostro się do ciebie zabrałyśmy.
– Ja także…
– Idziesz za nas wszystkie, Cath.
– Wiem, wiem.
– Wysłuchaj go, dobrze?
– Ale on nie przychodzi po to, żeby mnie poprosić o rękę.
– Wysłuchaj go, to wszystko. Daj dziewczynom jakąś nadzieję. Ze względu na nie udawaj, że to prawdziwe. Obiecujesz? Chociaż przez jeden wieczór?
– Dobrze, Marie – zgodziła się Catherine – zrobię to dla was. Co się jednak stanie z ich nadziejami, jeśli nic z tego nie wyniknie?
– Daj im po prostu coś, o czym będą mogły rozmawiać, kiedy on podejdzie do drzwi. Bądź miła. Pozwól im trochę pomarzyć dzisiaj wieczorem.
Marie zastanawiała się, czy jest taki mężczyzna, który zdoła się oprzeć kobiecie tak pięknej jak Catherine. Ponieważ sama była niska, podziwiała naturalnie wzrost Catherine. Ponieważ była ciemna, podziwiała jej jasną karnację i blond włosy. Ponieważ była gadatliwa, podziwiała jej rezerwę. Ponieważ miała okrągłą twarz, podziwiała klasyczne rysy twarzy Catherine. Catherine była wszystkim tym, czym nie była Marie. Może właśnie dlatego czuły do siebie taką sympatię.
– Ach, Cath – powiedziała Marie – wyglądasz odjazdowo.
– Nie, wcale nie. Po prostu chcesz, żeby tak było.
– Ten facet musi być kimś, że wybrał taką dziewczynę jak ty.
W tym momencie któraś wrzasnęła z dołu:
– Hej, jaki on ma samochód?
Wiedząc, że jej odpowiedź z pewnością wywoła zamieszanie, Catherine skrzywiła się w myślach, po czym odkrzyknęła:
– Srebrną corvette. Marie miała taką minę, jakby połknęła żabę.
– Co?!
– Dobrze słyszałaś.
– A ty mu się opierasz! Nic dziwnego, że wyglądasz na zasmuconą.
Wcale nie wyglądam na zasmuconą! – pomyślała Catherine.
Na dole rozległ się niesamowity hałas. Dziewczęta piszczały, wyły, gwizdały, aż nagle wszystko ucichło.
– No, dzisiaj wieczorem będzie o czym mówić – zachichotała Marie. – Chodź, Kleopatro, twoja łódź przypłynęła.
Stojąc na szczycie schodów, Catherine powtarzała sobie, że nie jest to łódź Kleopatry ani też bal Kopciuszka. Tak więc masz pomalowane na cynamonowy kolor paznokcie, wspaniałą fryzurę, jesteś upudrowana i uperfumowana, choć wcale tego nie chciałaś. Zamknij więc swoje błyszczące usta, Catherine Anderson, i zachowuj się normalnie. Nie zrób z siebie większej idiotki niż jesteś, kiedy on tu wejdzie i cię zobaczy!
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
Stojąc u szczytu schodów, Catherine poczuła dreszcze i w duchu przeklęła wszystkie dziewczyny w tym domu za to, do czego ją zmusiły. W dole usłyszała jego głos i zamknęła oczy, próbując się opanować.
– Czy zastałem Catherine Anderson? Nagle Catherine pożałowała, że nie jest ślimakiem i nie może się schować do skorupy. Usłyszała głos Vicky – całkowicie niewinny, całkowicie udawany.
– Chwileczkę, zaraz zobaczę. Zobaczę, pomyślała Catherine, przewracając oczami. Och, Boże!
– Catherine? – zawołała Vicky z dołu. Stojąca za nią Marie szepnęła:
– Srebrna corvetta, co? Idź – i popchnęła ją.
Catherine wydawało się, że to schody wychodzą na spotkanie jej wysokim obcasom, a ich stukot rozbrzmiewał w jej uszach niczym strzały z pistoletu. W przypływie paniki pomyślała, że powinna zmyć z siebie zapach perfum i zetrzeć tę błyszczącą szminkę. Do diabła, do diabła, do diabła! Co ja robię?
Wiejski głupek nie dałby się nabrać na pozorny bezruch panujący na dole. Sceniczne pozy, niewinne miny strategicznie rozmieszczonych dziewczyn, tak żeby każda widziała, co się dzieje w holu ze swego dobrze wybranego miejsca w salonie.
Clay Forrester stał przy kolumnadzie, jakby oprawiony w ramki i wystawiony na sprzedaż. Nie byłoby tak źle, gdyby się tak nie wystroił, ale zrobił to. Był ubrany w szary garnitur o europejskim kroju, w którym wyglądał jak facet z reklamy kanadyjskiej whisky. Catherine wbiła wzrok w węzeł jego krawata koloru wina, tak doskonale zawiązany, że wyglądał niczym pierwsza pętla kata nowicjusza. Jej wzrok przesunął się na bladoniebieski kołnierzyk koszuli, kontrastującej z opalenizną jego twarzy.
– Cześć – powiedział tak swobodnie, jak to możliwe, choć czuł się zakłopotany.
– Cześć – odpowiedziała na pozdrowienie, starając się, żeby to słowo zabrzmiało jak najchłodniej. Jednak pałająca twarz zdradziła ją.
Jej oczy są inne, pomyślał, i jej włosy, i miała na sobie skromną sukienkę, wartą reklamy biura podróży w „The New Yorkerze”. Zauważył, że się zarumieniła. Zarumieniła.
Catherine zobaczyła, że jabłko Adama Claya porusza się, jakby chciał przełknąć ość, która utknęła mu w przełyku. Odważnie spojrzała mu w oczy, mając pełną świadomość, że jej własna twarz jest purpurowa, milcząco ostrzegając go, by w żadnej mierze nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony lub że to aprobuje. Proszę! Jednak jedno spojrzenie powiedziało jej, że jest za późno. Jego także oblał rumieniec, sięgający aż do kołnierzyka koszuli. Trzeba było oddać mu sprawiedliwość, że zachował się równie elegancko, jak wyglądał, jeśli nie liczyć szybkiego spojrzenia na jej brzuch i jeszcze szybszego na wpatrzone w nich dziewczęta w jadalni i w salonie.
– Masz płaszcz? Och, Boże, pomyślała, październik, a ja zostawiłam płaszcz na górze!
– Zostawiłam go na…
Marie zareagowała prawidłowo – zbiegła na dół niezgrabnym galopem, przynosząc płaszcz.
– Masz. – I bez śladu zakłopotania wyciągnęła rękę do Claya. – Cześć, jestem Marie. Nie zatrzymuj jej za długo, dobrze?
– Cześć. Jestem Clay i nie zatrzymam. – Uśmiechnął się po raz pierwszy, mocno potrząsając jej dłonią.
A niech to licho! – pomyślała Marie. – Można by go zjeść! I ten uśmiech. Popatrzcie tylko na ten uśmiech!
Catherine sięgnęła po płaszcz, ale Marie wręczyła go Clayowi. Jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca, wziął od niej okrycie i narzucił płaszcz na ramiona Catherine.
– Baw się dobrze – powiedziała Marie.
– Dobranoc – życzyła im wszystkim Catherine.
– Dobranoc – odparły jednogłośnie, niczym grupa przedszkolaków.
Catherine miała ochotę zapaść się pod ziemię, już sięgała do klamki, gdy ręka Claya wysunęła się zza niej. Miała do wyboru: albo pozwolić mu otworzyć przed sobą drzwi, albo na oczach dziewcząt sprzeciwić się jego galanterii. Catherine opuściła rękę i wyszła w chłodną październikową noc, która przyniosła słodką ulgę jej rozpalonej skórze. Oboje czuli spojrzenia wpatrujące się w nich z każdego frontowego okna domu.
Idąc za Catherine do samochodu, Clay czuł unoszący się za nią przyjemny zapach, słyszał stukot wysokich obcasów na chodniku, w świetle padającym z lampy na ganku dostrzegł jej wymyślnie ułożone włosy. I chociaż nie zamierzał tego zrobić, otworzył przed nią drzwi samochodu, nadal świadom wszystkich tych ciekawskich oczu, jednocześnie podziwiając długie nogi Catherine.
Z domu doleciał ich chór omdlewających westchnień, przyprawiających o zawrót głowy.
W samochodzie panowała tak pełna napięcia cisza, że kiedy Clay przekręcił kluczyk, nikły warkot silnika zabrzmiał przyjemnie. Catherine starała się odwracać od niego wzrok; jest coś w mężczyźnie i jego samochodzie, i w tym, co robi, kiedy do niego wsiada, rusza, dotyka deski rozdzielczej, zagłębia się w fotel, w sposobie, w jaki podnosi rękę sięgając do lusterka – zniewalające drobne czynności, dziwnie męskie, by móc obserwować je spokojnie. Catherine patrzyła więc prosto przed siebie.
– Dokąd chcesz jechać? W końcu spojrzała na niego.
– Słuchaj, przepraszam za to, co się tam działo. One są… one…
– Nic się nie stało. Dokąd chcesz pojechać?
– Stało się. Nie chcę, żebyś odniósł niewłaściwe wrażenie.
– Wydaje mi się, że okna nadal na nas patrzą. – W tonie jego głosu pobrzmiewało rozbawienie, kiedy czekał, pozornie spokojny, z rękami na kierownicy.
– Dokądkolwiek… wszystko mi jedno. Myślałam, że po prostu przejedziemy się, usiądziemy w samochodzie i porozmawiamy, jak poprzednim razem.
Samochód ruszył od krawężnika, a ona poczuła jego szybkie taksujące spojrzenie, i wiedziała, że ocenia w myślach jej fryzurę, makijaż, wysokie obcasy. Znowu miała ochotę umrzeć. Była pewna, że pomyślał sobie: Akurat, wszystko ci jedno!
– Pijesz? – zapytał, patrząc już na jezdnię. Rzuciła mu spojrzenie, przypominając sobie lato i to wino.
– Czasem tak, czasem nie. Najczęściej nie. Przypomniał sobie o ojcu i pomyślał, że wie, dlaczego.
– Znam takie spokojne miejsce, gdzie nie zaczynają grać przed dziewiątą. O tak wczesnej porze nie powinno tam być tłoku i moglibyśmy wypić drinka, kiedy będziemy rozmawiać, dobrze?
– Świetnie – zgodziła się. Wyjechał na Washington Avenue, kierując się ku centrum, przejeżdżając przez Missisipi. Cisza stała się nieprzyjemna, sięgnął więc po kasetę, wsunął ją do magnetofonu, cały czas nie spuszczając wzroku z jezdni. Był to ten sam rodzaj muzyki co poprzednio – zbyt żywej jak na jej gust, za mało subtelnej i melodyjnej. Po prostu rytmiczny hałas, pomyślała lekceważąco. Jak poprzednio, ściszyła ją.
– Nie lubisz muzyki dyskotekowej.
– Nie.
– Nigdy nie próbowałaś tego tańczyć?
– Nie. Gdybym umiała tańczyć, byłabym w balecie, ale nigdy nie było mnie stać na lekcje. Znajomi twierdzili, że byłabym dobrą baletnicą. – Zdała sobie sprawę, że gada jak najęta, by ukryć zdenerwowanie.
On także to czuł.
Catherine zastanawiała się, czy powiedzieć o tym, że ojciec przepił wszystkie oszczędności przeznaczone na lekcje tańca, byłaby to jednak zbyt osobista uwaga. Za wszelką cenę chciała uniknąć zagłębiania się w osobiste tematy.
– Czy wszystkie te dziewczęta są w ciąży? – zapytał.
– Tak.
Zatrzymali się na czerwonym świetle i twarz Claya przybrała nieziemskie zabarwienie, kiedy na nią spojrzał.
– Ale przecież są takie młode.
– Jestem tam najstarsza.
Wyczuła jego zaskoczenie i nagle zaczęła tak szybko paplać, jakby to był konkurs, który chciała wygrać.
– Posłuchaj, one nie uwierzą, że to nie randka. Chcą, żeby to była randka. Tak bardzo tego chcą, że to one zrobiły ze mną to wszystko. Jadłyśmy kolację i… – I opowiedziała mu, jak ją pobrudziły dżemem, a następnie wystroiły, jakby była księżniczką. – Nie mogłam im wytłumaczyć, że się mylą – zakończyła Catherine. – Było to okropne… i cudowne… i patetyczne.
A więc to dlatego, pomyślał.
– Nie przejmuj się. Rozumiem.
– Nie, nie! Nie wydaje mi się, żebyś rozumiał! Nie możesz tego chyba zrozumieć! One robią ze mnie swoją… swoją wysłanniczkę! – Wyrzuciła ręce w górę w geście bezradności i opowiedziała mu o Francie i perfumach i jak musiała się nimi pokropić.
– Pachniesz cudownie, o co ci chodzi?
– Nie w tym rzecz. Postaraj się zrozumieć, co próbuję powiedzieć. Musiałam użyć tych perfum, kiedy ta kleptomanka, patrząca na mnie wielkimi oczami, błagała mnie, żebym coś w jej życiu wyprostowała.
– Postąpiłaś słusznie.
– Zrobiłam, co musiałam zrobić. Chciałam tylko, byś wiedział, że wszystko wymknęło mi się z rąk. Kiedy przyjechałeś, miałam ochotę umrzeć, ponieważ sądziłam, że pomyślisz sobie, iż ja… ja mam jakieś plany względem ciebie.
W tej chwili dojechali już do parkingu przed lokalem o nazwie „The Mullion”. Clay wyłączył silnik, odwrócił się do niej i powiedział:
– W porządku, przyznaję, że przez chwilę czułem się tam trochę nieswojo, ale choćby tylko po to, żeby ich wysiłki nie poszły na marne, przekaż im, że według mnie wyglądasz fantastycznie.
– Nie o to mi chodziło, zrozum!
– Ależ rozumiem. Jeśli jednak nadal będziesz tak się upierać, to rzeczywiście pomyślę, że masz wobec mnie jakieś zamiary. – Clay znał już oznaki jej gniewu. Wysiadł więc szybko, obszedł samochód, żeby otworzyć jej drzwi.
I chociaż gotowała się ze złości po jego ostatniej uwadze, przez głowę przeleciała jej myśl, że na spotkanie z nią włożył taki elegancki garnitur.