ROZDZIAŁ 27

Vonny


W środy gramy w badmintona.

Przeprowadziłam się do Clinton, kiedy dostałam się do college’u. Teraz płacę czynsz i w ogóle. Nic ciekawego, naprawdę. Ale trzeba mieć jakąś bazę, kiedy chce się robić coś takiego, bo nigdy nie ma się pewności, jak długo uda się pomieszkać jako dziki lokator. Potraktowałam poważnie swoją naukę w college’u i nie chciałam mieć co kilka miesięcy zamętu z przeprowadzką.

John studiuje historię sztuki. Po badmintonie zwykle idziemy na parę drinków. Wydał już swoje miesięczne stypendium, więc jeśli chcę gdzieś z nim iść, muszę płacić za drinki, co nie przestaje mnie irytować. Dostaje tyle co ja, więc dlaczego mam mu stawiać? Mówi, że ma większe potrzeby, co jest prawdą – pije więcej ode mnie. Może powinien wystąpić o dodatek alkoholowy.

Zwykle zostajemy u mnie, bo tu jest o wiele przyjemniej, ale w środy przeważnie idziemy do niego, bo moje mieszkanie jest o chwilę jazdy samochodem, a on mieszka tuż za rogiem przy ośrodku sportowym. Zazwyczaj zostaję na noc i idę następnego dnia prosto na zajęcia. Tak więc nie wracam do domu wcześniej niż w czwartek po południu.

Mam mieszkanie z ogrodem, gdzie mieszkam razem z dziewczyną o imieniu Sandy, ale w tamtym tygodniu jej nie było. Willy mieszka o parę domów ode mnie. Nazywamy ją Willy, bo ma dwójkę dzieciaków i zawsze krzyczy stojąc w drzwiach frontowych: „Czy wszystkie dzieci są już w łóżku?” – kiedy chce, żeby wróciły i poszły spać. Zupełnie jak Willy Zmruż oczko z dziecięcej książeczki.

Odwiedziła mnie w niecałą godzinę po moim powrocie.

– Jakaś dziewczyna siedziała na twoich schodach wczoraj rano. W typie punka… niechlujnego punka. Tkwiła tu godzinami.

Ja też jestem raczej w typie punka, jak by powiedziała Willy, chociaż niekoniecznie niechlujnego. Nie mogłam dociec, o kogo chodziło, bo od dawna nie znałam nikogo takiego. W każdym razie, odkąd wyniosłam się z St Paul’s.

– Siedziała tu i siedziała. Chyba pod płaszczem miała tylko piżamę. Pewnie musiała marznąć. Była tu od samego rana. Bóg jeden wie, jak długo. Wyszłam około dziesiątej, żeby zobaczyć, co się dzieje, i powiedziałam jej, że nie wrócisz przed wieczorem w czwartek. Wyglądała okropnie.

– Nie powiedziała, jak się nazywa?

– Nie, ale cię zna – Willy przyjrzała mi się podejrzliwie. – No wiec kto to był? – zapytała.

Podrapałam się w ucho.

– Właśnie myślę… A jak wyglądała?

Willy zaczęła ją opisywać, lecz to też nie pomogło. I nagle zdałam sobie sprawę…

– Gemma!

Nie widziałam jej od wieków. Tam robiło się coraz gorzej. Kupa odmóżdżonych zombies. Ona cały czas chełpiła się tym wszystkim – tym, że się puszczała, że używała igieł. Uważała to za niesamowitą podnietę. Chodziłam tam jeszcze jakiś czas, po tym jak Richard wyprowadził się z Bristolu, ale później przestałam.

Pomyślałam, że musi być w tarapatach. Mówiąc prawdę, była już od lat, ale teraz wreszcie uświadomiła to sobie.

Pojechałam natychmiast do jej domu – był zamknięty. Zaglądałam przez okna – nie było nikogo. Wróciłam do siebie, zastanawiając się, co robić. Martwiłam się o nią. Bałam się. Naprawdę. Od tak dawna miała poważne kłopoty i nawet o tym nie wiedziała. Lubię Gemmę. Wiele za nią przemawiało, ale brakowało jej właściwej samooceny.

Była szósta po południu, kiedy odkryłam tę kartkę. Musiała wsunąć ją przez szparę na listy. Leży tam kawałek chodnika, którego używam jako wycieraczki, i kiedy się czasem zawinie, listy mogą dostać się pod spód.

„Nie mogę dłużej czekać. Spróbuję pójść do szpitala, może mnie przyjmą. Gemma”.

Mówiłam jej wiele razy, że zawsze mnie tutaj znajdzie, jeśli będzie mnie potrzebowała, ale ona tylko śmiała się ze mnie. Na szczęście pamiętała. Wybiegłam do samochodu i pojechałam.


Wyglądała jak śmierć. Usiadłam na łóżku i wysłuchałam jej historii. Cały czas nurtowała mnie jedna myśl: ona ma osiemnaście lat, a ja dwadzieścia cztery, ale wydaje się o tyle starsza ode mnie. Była narkomanką, była zakochana, spała z dziesiątkami mężczyzn, zaszła w ciążę. Miała zaledwie osiemnaście lat, lecz miałam wrażenie, że słucham bardzo, bardzo starej kobiety, opowiadającej mi, co się jej przydarzyło, kiedy była młoda.

Przyjechała policja, żeby ją przesłuchać, ale Smółka – chwała mu za to – znów wziął wszystko na siebie, chociaż musiał wiedzieć, że to ona zadzwoniła po gliny… i że tym razem oznaczało to dla niego więzienie dla młodocianych.

Szpital najchętniej by się jej pozbył. Z ich punktu widzenia zajmowała niepotrzebnie łóżko. Była tu tylko z powodu strasznych skurczy żołądka. Zawsze mówiła, że je ma, kiedy jest na głodzie, ale, uczciwie mówiąc, byłam zdania, że nieco przesadzała. Po to, by ją przyjęli. No więc leżała tam, dopóki jej nie wyrzucą, nie troszcząc się o to, dokąd pójdzie.

Biedna Gemma! Oczywiście mogłam ją zabrać do siebie. Zrobiłabym to nawet, ale…

– Daj mi numer do twoich rodziców, Gemmo. Spróbujmy najpierw tego.

– Nie mogę.

Tyle razy ją o to prosiłam. Tyle razy mówiła to samo. Nie wiedziałam, czy robię najwłaściwszą rzecz.

– Ty już nad tym nie zapanujesz, Gemmo. Po prostu daj mi ten numer.

Zakryła twarz dłońmi. „Zero dwa trzydzieści dwa…” zaczęła. Pamiętała po tych wszystkich latach.


Dzwonek odezwał się trzy razy. Odebrała kobieta.

– Halo – powiedziała.

– Pani Brogan? – zapytałam.

– Tak.

Zaczerpnęłam tchu i powiedziałam:

– Chodzi o pani córkę, Gemmę.

Загрузка...