ROZDZIAŁ 4

Skolly


Przyszedł. No cóż, w końcu miał przyjść, prawda?

– Dobry wieczór, Davidzie.

– Dobry wieczór, panie Skolly.

– Po prostu Skolly – powiedziałem. Przystanąłem. Dołączył do mnie raźnym krokiem. Był wysoki, górował nade mną o dobre sześć cali.

– To miło z pańskiej strony, że chce mi pan pomóc…

– Jeszcze nic nie zrobiłem.

Nadzwyczaj miły chłopak. To jeden z powodów, dla których chciałem nim się zająć. Maszerował obok mnie i wyglądał prostodusznie. Miał na sobie skórzaną kurtkę i plecak. Od razu dało się zauważyć, że nie mógł mieszkać od dawna na ulicy, ponieważ jego plecak był całkiem czysty. Dżinsy, wojskowe buty, długie włosy. Wyglądał tak jak zawsze. Wszyscy oni wyglądają tak jak zawsze. Na ogół nie mają zbyt dużo garderoby.

Był pierwszym, w stosunku do którego miałem poczucie, że udzielam prawdziwej pomocy; oprócz dawania pieniędzy, fajek i czekolady. Inni zwykle okazywali się bezwolni lub głupi. Byłoby dla nich lepiej, gdyby wrócili do domu, do swoich mam i tatusiów.

Przy pierwszym spotkaniu dałem mu dwa funty i zapytałem, czy wie, w co się bawi.

Popatrzył jedynie na mnie i dotknął swojego policzka. Dopiero wtedy zauważyłem siniaki. Nie musiał niczego tłumaczyć, tak okropnie to wyglądało. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i do pieniędzy dołożyłem dwa marsy. Wyraz jego twarzy się zmienił. To mnie zaskoczyło. Wydawał się jakby odmieniony. Patrzył na mnie rozjaśnionymi oczyma. Na minutę czy dwie uczyniłem go szczęśliwym człowiekiem. Poczułem się dobry. Lubię czuć się dobry.

Sprawiał wrażenie zupełnie bezbronnego. Na tym marnym świecie dobrze jest zamaskować się tak skutecznie, jak tylko się da. Weźmy mnie. Cały jestem jedną maską. Tyle twojego, ile zobaczysz. Ale ten dzieciak… Wystarczyło na niego spojrzeć. Można by mu wmówić wszystko. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał go rozdeptać tłum, jeśli wcześniej nie poda mu się ręki.

Wyciągnąłem paczkę bensonów.

– Zapalisz?

– Dziękuję, nie palę.

– Będziesz – powiedziałem. Praktycznie wszyscy bezdomni palą.

– Nasączasz się smółką – oświadczył. Wyprzedził mnie i przyjrzał się uważnie mojej twarzy. – Skóra ci od tego zszarzeje – ostrzegł.

Na moment przystanąłem na środku chodnika. Jakaś starsza pani idąca z naprzeciwka o mało na mnie nie wpadła.

– Daruj sobie…!

No bo przecież to ja mu miałem pomóc, a on prawi mi kazanie wmawiając, że zrobię się szary. Uśmiechnął się, a ja pomyślałem… ty gówniarzu. Prowokował mnie.

Kiedy tak szliśmy ulicą Picton, doszedłem do wniosku, że jednak ma rację. Mój staruszek skończył osiemdziesiąt dwa lata, pali jak smok i jest koloru popiołu.

Jeśli o mnie chodzi, to palę cygara. Kiedy byłem młodszy, przestrzegałem zasady, żeby zawsze trzymać papierosa w zębach. W charakterze reklamy. Kto miałby palić, jeśli nie kioskarz? W dzisiejszych czasach często spotyka się sprzedawców tytoniu – zwłaszcza Azjatów – którzy sami nigdy nie palą. To nie jest uczciwe. Jak można traktować z szacunkiem swoich klientów, jeśli się uważa palenie za głupotę? Skąd można wiedzieć, co im się sprzedaje? Słowo honoru, że z zawiązanymi oczyma odróżniłbym bensona po zapachu. Przynajmniej kiedyś tak było…

Rzuciłem papierosy. Paliłem za dużo. Cygaro to idealne wyjście dla kioskarza, ponieważ można trzymać stale tę samą sztukę w gębie, a ono pali się bez końca. W ten sposób pali się, nie paląc – jeśli rozumiesz, o co chodzi.

– No to może marsa?

Wziął. Zawsze mam kieszeń pełną batonów czekoladowych. Znowu dlatego, że prowadzę kiosk. No i jem je oczywiście. Wskutek tego jestem otyły i ciągle mam zadyszkę, ale przynajmniej nikt nie posądzi mnie o hipokryzję.

Do tego wszystkiego jestem dobrze poinformowany. Czytam gazety.


Richard oczekiwał nas w sklepie. Mowa o dawnym sklepie elektrycznym George’a Dole’a. Zajął go kilka tygodni temu.

– Cześć, Skolly – rozpromienił się na mój widok. Czy raczej na widok drzwi za mną.

Richard to w ogóle dziwny gość. Bardzo przyjacielski, a mimo to… Zawsze się uśmiecha, ale z nieznanych powodów nigdy nie patrzy człowiekowi w oczy.

On też, tak jak ja – cały czas mam na myśli Richarda – jest po trosze aktorem.

– To ten chłopak, o którym ci mówiłem. – Popchnąłem lekko Davida. Zachwiał się i zrobił krok do przodu.

Richard wyciągnął rękę.

– Każdy nowy kandydat do ruchu dzikich lokatorów jest mile widziany – powiedział.

– Dzięki, dzięki… – odparł David.

Zacząłem zbierać się do odejścia. Richard wydawał się zawiedziony.

– Nie zamierzasz z nami zostać, Skolly?

– Dziękuję, mam własny dom.

– No, tylko na poczęstunek. Specjalnie dla ciebie przygotowałem hamburgery.

– Hamburgery?

Do tej pory zapraszał mnie wyłącznie na paskudne sałatki z fasoli i jakichś kiełków oraz jogurtu.

– Specjalnie dla ciebie – powtórzył Richard, szczerząc zęby w kierunku drugiej strony ulicy.

Zawahałem się. Moja ślubna była w Taunton z wizytą u potomstwa. Zamierzałem pójść do pubu, ale w końcu mogłem to zrobić nawet późno w nocy. Wiedziałem, że Richard chce mnie nawrócić, lecz – w przeciwieństwie do wielu osób – nigdy nie utraciłem ciekawości świata. A poza tym – niech próbuje! To mogło być zabawne.


Kiedy odkryłem, że w starym sklepie elektrycznym George’a Dole’a ktoś się zagnieździł, byłem tym faktem dość zirytowany. George był moim przyjacielem aż do chwili, kiedy jego serce ostatecznie odmówiło współpracy. Stało się to jakieś półtora roku temu. Nie lubię dzikich lokatorów. Co, u diabła, przeszkadza im legalnie pracować i płacić czynsz? W dodatku to podejrzane typy. Lubią uważać się za część romantycznego półświatka, ale większość znanych mi takich cwaniaczków pracuje na utrzymanie…

Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że ten dziki lokator różni się od zwykle spotykanych, gdy zobaczyłem na drzwiach karteczkę obwieszczającą, że to miejsce zostało zajęte i że policja o tym wie. Pomyśl, na co schodzi ten kraj, skoro łobuzy jak gdyby nigdy nic chwalą się przed policją tym, co robią. Czy wyobrażasz sobie coś takiego w wypadku innych przestępstw? Na przykład wywieszkę w stylu: „Ten bank zostanie obrabowany jutro o 11. 00”, i policjantów, którzy salutują i odpowiadają:

„W porządku. Proszę nas powiadomić, gdyby miał pan kłopoty…”

Po kilku dniach wszystko wyglądało jak zwykle w takiej sytuacji – jacyś podejrzani młodzieńcy z irokeskimi czubami w butach za dużych o dwa numery, kręcący się tam i z powrotem jak szczury. Pomyślałem sobie, że ktoś jeszcze za tym stoi oprócz tej hałastry. Kiedy wyszedł Richard, od razu domyśliłem się, że to on.

Nosił kolczyk w uchu i miał krótko ostrzyżone włosy, coś w rodzaju mini irokeza – po bokach jeżyk nieco krótszy niż przez środek głowy. Był jednak znacznie starszy od pozostałych. Mógł mieć dwadzieścia parę lat, podczas gdy reszta szczurzego bractwa liczyła sobie nie więcej niż szesnaście, siedemnaście. Stałem na progu mojego sklepu, obserwując ludzi na ulicy, gdy się wyłonił uśmiechnięty do własnych myśli. Zamknął za sobą drzwi i odszedł, ciągle z tym samym głupawym uśmiechem skierowanym ku przestrzeni, ku budynkom… bo ja wiem, chyba po prostu ku byciu Richardem.

Zostawiłem sklep pod opieką żony i ruszyłem za nim.

Widzisz, mnie też to dotyczyło. W tamtym sklepie został towar. O ile się orientowałem, George Dole nie miał krewnych, ale ktoś przecież musiał to odziedziczyć.

Byłem przygotowany na zwadę. Szturchnąłem go w brzuch, mówiąc:

– Nie wiem, po co w ogóle fatygowałeś się, żeby wyłazić. Richard otworzył usta i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Zawsze się cieszę, gdy mogę poznać sąsiada – odparł. – Czy mógłbym coś dla pana zrobić?

– Niewykluczone. – Powiedziałem mu o towarze. Zaprosił mnie na filiżankę herbaty. Bardzo mnie tym zaskoczył. Zawsze myślałem, że dzicy lokatorzy są tak zajęci paleniem trawy i obserwowaniem, jak lodówka obrasta brudem, że do niczego innego nie mają już głowy.

– Rozumiesz moją troskę? – zapytałem, kiedy otwierał drzwi.

– Naturalnie. Sam brzydzę się złodziejstwem – oznajmił z godnością, która nieco zbiła mnie z tropu. W swoim czasie bywało, że dopuszczałem się kradzieży. Oczywiście nigdy mu tego nie powiedziałem.

Byłem pod wrażeniem. Cały sprzęt elektryczny spakowany był w pudła, starannie opatrzone naklejkami i ustawione w małym pomieszczeniu na zapleczu.

– Muszę się przyznać, że pozwoliłem sobie zabrać jeden bezpiecznik, kiedy podłączałem prąd. Ale już go oddałem. – Zamknął drzwi do pokoju i uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Nie przeszkadza ci, że przywłaszczasz sobie czyjś dom? – zapytałem.

– Nie wtedy, kiedy stoi pusty, a na ulicach śpią ludzie. W ogóle własność to dla mnie dość osobliwe pojęcie…

Myślałem, że nie obejdzie się bez wykładu, lecz Richard nagle przerwał i poszedł nastawić wodę na herbatę.

No właśnie. Gdybym znalazł się w takiej sytuacji, zgarnąłbym i sprzedał ten cały majdan, zanim ktoś zdążyłby policzyć do trzech. Richard jednak postępował etycznie. On naprawdę uważał, że zajęcie sklepu bez rabowania zawartości to działanie społeczne. Dlatego był taki zadowolony, że udało mu się zaprosić mnie na herbatę. Myślał, że gdyby miał po swojej stronie więcej ludzi takich jak ja, to następnego ranka mógłby obalić parlament.

Później okazało się, że pracował w sklepie rowerowym na Ashley Road, ale w wolnym czasie zajmował się otwieraniem pustych domów dla dzieciaków z ulicy. Włamywał się, podłączał elektryczność, wywieszał te swoje kartki, zawiadamiał policję i zostawał na parę nocy, dopóki nie było jasne, czy mogą z tego wyniknąć jakieś kłopoty. Potem wracał na kilka dni do siebie, żeby zacząć to samo od początku.


Miałem obawy przed jedzeniem czegokolwiek w zamieszkanym przez dzikich lokatorów domu. Ten budził obrzydzenie w najwyższym stopniu. Nie do wiary, jak to wszystko podupadło od czasu tamtej herbatki z Richardem.

– Chyba się nie spodziewasz, że będę tu coś jadł? – powiedziałem. Czubkiem buta potarłem klejącą się podłogę. – Bałbym się tu odwinąć tabliczkę czekolady.

Richard właśnie zawiązywał olbrzymi fartuch. Był tak biały, jak reszta pomieszczenia była brudna.

– Bez obawy, Skolly. Przyniosłem wszystko z domu, nawet rondel. Nie zamierzam nakarmić cię muchburgerem.

– Czy oni wszyscy tak mieszkają?

– Tu jest wyjątkowo paskudnie – przyznał. Wyglądał na wielce zmartwionego z tego powodu. Zauważyłem zmieszane spojrzenie jednego z lokatorów. – To stąd bierze się zła opinia o naszej idei – dodał głośno. Młodzieńcy spuścili oczy, a jeden z nich wyszedł.

Rozsiadłem się na krześle przy kuchennym stole i czekałem.

David stał w kącie, wybałuszając oczy, jakby chciał pochłonąć wzrokiem wszystko naraz. Nie odrywał wzroku od Richarda. Po drodze opowiedziałem mu o jego działalności. Było jasne, że w jego opinii Richard powinien zostać premierem w najbliższej kadencji.

– Uważam, że to, co robisz, jest fantastyczne – wyrzucił z siebie zarumieniony.

Bóg z tobą, dzieciaku.

– Dziękuję – odparł Richard, posyłając uśmiech w stronę okna. – W takim razie ucieszy cię wiadomość, że dziś wieczorem otwieramy nowy dom. Dziewicze terytorium.

Przez sekundę biedny chłopak wyglądał na spłoszonego, myślałem nawet, że będzie pękał. On jednak zmarszczył czoło i pokiwał z determinacją głową. Aha, więc to tak, mały… Dla połowy z tych dzieciaków włamanie się do pustego domu stanowi tylko wandalizm na większą skalę. Ale biedny poczciwy David nigdy w życiu nie złamał prawa. To od razu było po nim widać.

Była tam jakaś para nieco starsza od reszty hałastry, która kręciła się w pobliżu sklepu. Richard przedstawił ich Davidowi jako jego nowych współlokatorów.

– To Vonny, a to Jerry – powiedział. – Są anarchistami – oznajmił wyłącznikowi światła w kuchni i uśmiechnął się tak szeroko, że mało mu nie wypadły zęby.

Ostatnia uwaga była skierowana do mnie. Kątem oka dostrzegłem, że obserwował moją reakcję. Chłopak wyglądał na zakłopotanego. Vonny przytaknęła, grzecznie podała mi rękę i zaproponowała drinka.

Zgodziłem się na puszkę zimnego piwa.

David pośpieszył Richardowi z pomocą przy hamburgerach i już po chwili obaj pogrążyli się w bajaniu na temat Okupowania Pustych Domów, Anarchizmu, Prawa Jednostki do Łamania Prawa i innych form robienia zamętu.

Hamburgery istotnie były niezłe. Richard bardzo się postarał, żeby moje nie zetknęły się z jakimkolwiek sprzętem w kuchni, za co byłem mu wdzięczny. Dostałem dwa.

– Całkiem niezłe, jak na domowej roboty – powiedziałem.

– Równie dobre jak u McDonalda? – dopytywał się.

– W smaku niezgorsze, ale rozpadają się w bułce, co obniża ocenę – odparłem.

– Przypuszczam, że to dlatego, iż McDonald do swoich używa mięsa – stwierdził z uśmiechem w kierunku sufitu.

– A ty czego użyłeś? – zażądałem wyjaśnień.

– Och, białka sojowego. Jestem wegetarianinem, nie wiedziałeś?

Był w siódmym niebie, ponieważ udało mu się zmusić mnie do zjedzenia tego świństwa. Z trudem hamował śmiech. Pewnie sądził, że po tym, jak zjadłem jego hamburgery, jestem na najlepszej drodze do anarchizmu. Nie mam nic przeciwko temu, ale nie widzę żadnych zalet w noszeniu kolczyków, a moja łysina wyklucza irokeza.

Nie miałem sumienia powiedzieć mu, że moja ślubna dość regularnie używa soi.


Nie wiem, jak to się stało, że poszedłem z nimi tamtej nocy. Richard cieszył się jak dziecko. Twierdził, że to z powodu doskonałego alibi, jakie dawała im moja osoba, ale oczywiście musiał sobie wyobrażać, że już stałem się jednym z nich.

Możesz zapytać, poniekąd nie bez racji, na co liczy taki jak ja konserwatysta, pomagając dzikim lokatorom? I to prawdziwy torys, a nie jakiś niezdecydowany mydłek. Gdyby to ode mnie zależało, to wszystkich czarnuchów odesłałbym do domu. Dlaczego? Oni mają swoją kulturę, a my swoją. Gdybyś tak jak ja znał ludzi, którzy nie opuszczając Bristolu nagle poczuli się, jakby byli na jakichś cholernych Karaibach, też byś mówił to samo. A ciecia w wydatkach socjalnych, a wszystko inne?

Zostawmy jednak politykę na boku. Przecież my wszyscy łamiemy prawo. Łamią je gliniarze, łamią sędziowie, łamią biznesmeni, łamiesz ty. I ja też je łamię. To, że jestem patriotą, nie oznacza, że mam być idiotą. Już słyszę twoje pytanie: w jaki sposób łamiesz prawo? Lepiej jest nie wiedzieć za dużo, przyjacielu. To znaczy, rozsądnie jest wiedzieć tyle, ile się da, ale jeszcze rozsądniej jest utrzymywać innych w niewiedzy co do własnej wiedzy.

Jeśli chodzi o dzikich lokatorów, to nie mogę się pogodzić z faktem, że działają legalnie. No bo przecież – uczciwie rzecz biorąc – powinien być na to jakiś przepis. Na wszystko inne istnieją przepisy. Jeśli zachciało się komuś łamać prawo, to niech przynajmniej wie, jaka jest stawka! Powinni chociaż ryzykować to, że ktoś ich przyłapie.

Był to bardzo ładny dom z werandą, położony zaledwie o dwie ulice od skrzyżowania St Paul's z Montpellier. Przyjemny, duży ogród. Pokoje wielkie jak cholera. Większe niż w moim domu. Nie pierwszy raz ktoś usiłował w nim zamieszkać. Widać było, którędy wchodziły miejscowe dzieciaki, rozwalając przy okazji parę okien i sprzętów.

W gruncie rzeczy czułem się jak stary wyga. Oni kręcili się w pobliżu, przyglądając się murom i rozstawiając czaty na ulicy, podczas gdy Richard próbował znaleźć jakieś wejście. Ja spacerowałem bez pośpiechu z rękami w kieszeni. David rozśmieszył mnie, próbując się ukryć za pojemnikiem na śmieci. Powiedzmy sobie od razu, że w ten sposób raczej przyciągał uwagę! Bo co można pomyśleć, widząc kogoś kryjącego się za śmietnikiem o dziewiątej wieczorem? Stanąłem tuż za nim.

– A ty co tutaj robisz? – powiedziałem. Musiał się poczuć jak prawdziwy dupek.

– Chyba będzie lepiej, jak się trochę schowasz, Skolly – syknął Richard.

– Jeśli nie będę umiał się wyłgać, to lepiej od razu strzelić sobie w łeb – odparłem.

Tego wieczoru trochę stracił w moich oczach. Nie był profesjonalistą. Kiedy ja zabierałem się do takich spraw, przede wszystkim dbałem o to, żeby aż do ostatniej chwili moja obecność w danym miejscu była usprawiedliwiona. Ale ci anarchiści musieli się wystroić niczym wariaci. Ja wyglądałem jak kioskarz, a więc miałem szansę na wykaraskanie się w razie czego.

Właściwie to się denerwowałem. Od lat nie robiłem podobnych rzeczy. Bóg raczy wiedzieć, co by powiedziała moja ślubna, gdyby mnie przyłapano.

Richard tyle czasu męczył się z otwarciem okna, że w końcu podszedłem, by mu pomóc, ale on spanikował.

– Przez ciebie nas przyłapią, Skolly – syczał poirytowany. – Schowaj głowę!

– Chciałem ci tylko udzielić paru wskazówek…

Nie miał zamiaru słuchać. Zawołał tę dziewczynę, Vonny, żeby przyszła i zajęła się mną. Próbowała mnie zmusić do kucnięcia za żywopłotem, ale tym razem ja nie miałem takiego zamiaru. Nie przyszło im do głowy, że włamywałem się w życiu częściej niż oni wszyscy razem wzięci.

Wreszcie Richardowi udało się otworzyć okno. Przez moment zapanowała panika, kiedy ktoś przeszedł ulicą. Nawet ja musiałem się ukryć za budką telefoniczną. Ktokolwiek to był, przeszedł pośpiesznie, nie zauważając otwartego okna i zdjętych desek albo nie chcąc nic zauważyć. Wdrapaliśmy się jeden po drugim. Zabrakło mi tchu i o mały włos przygniótłbym Richarda, kiedy ściągał mnie z parapetu. Potem przytwierdził deski, tak że okno znów wyglądało jak zabite, i znaleźliśmy się w środku.

Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Nikt nie odzywał się inaczej niż szeptem. Richard zaczął rozdawać latarki.

– Róbcie tak, żeby nikt z ulicy nie zauważył światła – syknął.

Zaczął przydzielać zadania – ktoś miał pomóc przy elektryczności, ktoś inny sprawdzić, czy okna są zabezpieczone, zobaczyć, co z gazem, spróbować, czy da się otworzyć tylne drzwi. Zapaliłem szluga i wyjrzałem zza desek na ulicę.

– Czy zechciałbyś nie palić przy oknie? – zapytał szorstko Richard.

– O co chodzi? Już tu jesteśmy, no nie?

– Lepiej siedzieć cicho przez parę dni, dopóki się nie urządzimy – wyjaśnił. – Im dłużej będziemy tu, zanim nas znajdą, tym większa szansa na pozostanie.

Poszedł wkręcić korki. Udałem się na górę, żeby dokończyć papierosa na półpiętrze.

Kto by pomyślał? Włamałem się do jakiegoś domu, w którym nie było nic do zabrania. Połaziłem tu i ówdzie, ale naprawdę niczego tam nie było. W ten sposób objawiło się nowe oblicze przestępczości. Nikt dotąd nie przewidział, że można kraść budynki w całości… i to nawet bez ruszania ich z miejsca.

Jerry kręcił się, rozstawiając butelki ze świecami na schodach i we wszystkich pokojach. Richard wkrótce uporał się z bezpiecznikami, ale nie wolno nam było zapalać światła, żeby ktoś nas nie zobaczył. Razem z Jerrym zaczęli wnosić tylnymi drzwiami kartony, walizki i torby. Chodziło o to, żeby jak najszybciej się zainstalować. Trudniej będzie ich wyrzucić, jeśli wypełnią dom swoimi rzeczami.

Czas się zwijać – pomyślałem.

Poszedłem spojrzeć, jak radzi sobie David, i powiedzieć do widzenia. Zastałem go w kuchni na parterze w towarzystwie Vonny. Ktoś przytargał tekturowe pudło pełne sprzętu kuchennego: patelni, talerzy, sztućców, mąki, oleju i innych rzeczy. Włączyli gaz i czekali na herbatę.

W blasku świecy pomieszczenie wyglądało zupełnie przyjemnie. Pomyślałem, że są tu dopiero od pół godziny, a już to miejsce stało się w połowie domem.

Przy blacie dostrzegłem stare krzesło. Usiadłem.

– No i co, Davidzie?

– To jest fantastyczne, panie Skolly – wykonał gest w stronę siedzących na podłodze i uśmiechnął się z zażenowaniem.

– Weź – podałem mu paczkę fajek. – Możesz robić z nich skręty razem z nowymi kumplami. – Zauważyłem, że on też palił. Chyba mu smakowało.

Wziął fajki i przyglądał się im nieufnie. Cały czas zastanawiał się, jak ma postąpić, kiedy pojawił się Richard.

– Zaklepuję sobie klienta – odezwałem się do Richarda, który roześmiał się, tak jak wypadało, chociaż nie wyglądał na uszczęśliwionego. Nie dba o to, że gniją im mózgi od trawy, ale zdecydowanie potępia palenie tytoniu.

Po raz kolejny spróbowałem się oddalić. Richard odprowadził mnie do schodów.

– Możesz być pierwszym człowiekiem, który wychodzi nowymi frontowymi drzwiami – powiedział.

Jeszcze zataczałem się od marychy. Świeże powietrze dobrze mi zrobiło. Prawie stamtąd wybiegłem. Zauważyłem przechodzącą znajomą, Mary Dollery. Uśmiechnąłem się do niej.

– Dobry wieczór, Mary.

Widziałem, że patrzy to mnie, to na Richarda. Oddaliła się z nerwowym pośpiechem, jak krab na dwóch nogach.

– Jeśli będziesz miał jeszcze jakichś kandydatów, daj mi znać – przypomniał mi Richard.

– Jakoś nie widzę takich, którzy by na to zasługiwali – odparłem.

– Pełno ich na ulicach – stwierdził ze smutkiem. Jego zdaniem, jeśli czegoś nie masz, to na to zasługujesz, a jeśli masz, to okradasz kogoś innego.

– Ten cholerny skręt mało mnie nie zabił – powiedziałem z przyganą.

– Och – przestraszył się. – Nie chciałem tego.

– Zdawało mi się, że stoi nade mną moja ślubna. To był koszmar.

Richard wybuchnął śmiechem.

– Okazały się dość mocne. Dostałem je dziś wieczorem. – Spojrzał rozpromieniony na dom po drugiej stronie ulicy, a potem zmarszczył brwi, jakby sobie przypomniał, że dla mnie to nie była przyjemność. – Przepraszam.

– Nie ma sprawy. Mam nauczkę. – Powiedziałem to tak, żeby zrozumiał, jak skutecznie wyleczył mnie z chęci zostania anarchistą. Wydawał się rozżalony. Kolejny krok wstecz na drodze do Nowego Lepszego Świata.

Wręczyłem mu twiksa i pożegnałem się.

– Och, nie, nie mogę… w tym jest tłuszcz zwierzęcy – stwierdził.

– No więc sobie to zapal – odparłem. – Będziesz miał odlot.

Śmiał się do rozpuku.


Nie widziałem Davida po tym zdarzeniu. W każdym razie dość długo. Zniknął z ulicy, chyba zaopiekowali się nim. Myślę, że to bystry gość mimo wszelkich pozorów. Czuło się, że zawsze znajdzie kogoś, kto będzie miał dla niego czas.

Niby mogłem przejść się tam i rzucić okiem, ale wkrótce po tamtych zdarzeniach moje stosunki z Richardem się popsuły. Paru kumpli, którym winien byłem przysługę, musiało usłyszeć coś o tym towarze w sklepie George’a Dole’a. Wieże, telewizory, wideo – słowem, towar wart parę funtów. W zasadzie to ja im o tym wspomniałem. Jestem pewien, że Richard zrobił, co mógł, żeby przekonać swoje straszne dzieciaki do pozostawienia tych rzeczy w spokoju, ale – spójrzmy prawdzie w oczy – trzeba być Richardem, żeby nie skorzystać z takiej okazji.

Tak czy inaczej, ci moi kumple postanowili coś z tego mieć. Nadszedł któryś z tych gówniarzy, zastał ich w trakcie, no i oberwał. Niby nic poważnego, ale stracił ze dwa zęby. Richard był nieprawdopodobnie wściekły. Spotkaliśmy się na ulicy i opowiedział mi o wszystkim. Był bliski łez. Pewnie zrobiłem głupio, bo napomknąłem, że wiem to i owo.

Przecież to nie był napad na niewinną staruszkę, czy coś w tym stylu. Ten dzieciak znalazł się na terenie cudzej posiadłości. Po co ta świętoszkowatość, gdy ktoś inny robi to samo? Nie znoszę hipokryzji. Zresztą obie strony nie są od niej wolne. Znam wielu łobuzów, którzy potrafiliby cały wieczór ujadać na dzikich lokatorów. Co do mnie, to jestem zdania, że chłopak zaliczył pożyteczną lekcję. Oni żyją w krainie Nigdy-Nigdy, przynajmniej połowa z nich. Trochę kontaktu z prawdziwym życiem może im wyjść tylko na dobre.

A jednak, jak się rzekło, Richard był potwornie wściekły. Nie wiem, co według niego powinienem był zrobić. Zadzwonić na policję? Uprzedzić go, której nocy ci faceci będą się tam kręcić? Te rzeczy i tak by wyparowały, nie ma co gadać. Miałem zakapować starych kumpli, bo dali po łbie jakiemuś gnojkowi? Bzdura! Ale on po tym incydencie zaczął ode mnie stronić. Jego uprzedzenia nie działały na moją korzyść. Rozumiesz? Dla takich ludzi być przyjacielem to nie wszystko. Trzeba jeszcze być po właściwej stronie…

Po tej aferze zostało mi przyzwoite nowe wideo.

Загрузка...