ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W niedzielne poranki kto żyw w Innocence biegł do jednego z trzech kościołów. Kościół Odkupienia cieszył się największym powodzeniem. Był to mały szary budynek w centrum miasta, wzniesiony w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku, po tym jak powódź zmyła Pierwszy Kościół Metodystów, wielebnego Schottsdale'a i kościelnego, do spółki z którym pastor łamał kolejne przykazania.

Na południowym krańcu miasta wznosił się Kościół Biblii, gdzie modlili się czarni. Żadne prawo, ani boskie, ani ludzkie, nie doprowadziło do tej segregacji kościelnej. Ale tradycja bywa często silniejsza niż prawo.

Każdej niedzieli przez otwarte okna czarnego kościoła płynął chór głosów tak czystych, że metodyści nie próbowali nawet z nimi współzawodniczyć.

Naprzeciwko Odkupienia znajdował się Luterański Kościół Trójcy Świętej, znany ze swych kiermaszy ciast. Della Duncan, osoba odpowiedzialna za ich organizację, twierdziła z dumą, że za pieniądze uzyskane ze sprzedaży ciast budyniowych Święta Trójca zakupiła witraż. To zainspirowało Happy Fuller, która zorganizowała trzy kolacje rybne na rzecz Odkupienia, co pozwoliło nabyć większy witraż.

Wierni w Biblii byli zadowoleni ze swych zwykłych okien i czystości swych głosów.

Niedziela w Innocence był to czas modlitwy, zadumy i zażartego współzawodnictwa. Z trzech ambon płynęło słowo boże i piętnowano grzech, w twardych drewnianych ławkach drzemali starcy i dzieci, kobiety dzierżyły w dłoniach wachlarze. Organy grzmiały, niemowlęta zawodziły. Ciężko zarobione pieniądze padały na tace. Pot płynął obficie.

We wszystkich trzech świętych przybytkach kapłani pochylili głowy i zaintonowali modlitwę za Eddę Lou Hatinger, za Mavis Hatinger, jej męża (w żadnym z kościołów nie wymieniano imienia Austina) i jej pozostałe przy życiu dzieci.

W tylnej ławce Odkupienia, pobladła z rozpaczy i pomieszania Mavis szlochała cicho. W kościele znajdowała się trójka z jej pięciorga dzieci Vernon, który odziedziczył ponury wygląd ojca i jego przykre usposobienie siedział obok swojej żony, Loretty. Loretta robiła, co mogła, by uciszyć synka, używając w tym celu wysłużonej packi na muchy. Bawełniana sukienka opinała ciasno jej brzemienny brzuch.

Obok niej siedziała Ruthanne. Nie płakała. Miała osiemnaście lat i przed dziesięcioma dniami ukończyła liceum imienia Jeffersona Davisa. Było jej przykro z powodu śmierci siostry, choć nigdy jej nie kochała. Siedząc w dusznym kościele myślała tylko o tym, jak prędko zdoła zarobić dość pieniędzy, by wyrwać się z Innocence.

Najmłodsze dziecko, Cyr, był znudzony i marzył, żeby znaleźć się gdzie indziej. Jego stopy tkwiły w butach o numer za małych, szyję drapał mu zbyt mocno wykrochmalony kołnierzyk. Wstydził się swojej rodziny, ale jako czternastolatek był na nią skazany.

Złościło go, że pastor mówił o Hatingerach tak, jakby należało ich żałować i za nich się modlić. Kongregacja była wręcz usiana jego kolegami i Cyr oblewał się rumieńcem za każdym razem, gdy któryś z nich rzucał mu spojrzenie przez ramię. Odetchnął z ulgą, kiedy nabożeństwo się skończyło i wierni mogli powstać. Uperfumowane panie ruszyły ławą ku jego matce, by wyrazić jej swoje współczucie, a Cyr wyślizgnął się bocznymi drzwiami i pośpieszył w stronę drogerii Larssona, by wypalić papierosa na jej tyłach.

Sytuacja przedstawiała się jego zdaniem kiepsko. Siostra była martwa, ojciec i brat w więzieniu. Matka załamywała dłonie i gadała z facetem z doradztwa prawnego. Vernon mówił jedynie o wyrównywaniu z kimś rachunków. Loretta zgadzała się z każdym słowem, szybko nauczyła się potakiwać i unikać w ten sposób twardych pięści męża. Naprawdę szybko się uczy, ta Loretta.

Cyr zapalił jednego z trzech posiadanych pallmaili, które podprowadził Vernonowi, i szarpnięciem rozluźnił krawat.

Ruthanne ma najwięcej rozumu z nich wszystkich, uznał Cyr. Ale jest wiecznie zajęta liczeniem swoich pieniędzy. Cyr wiedział, że ukrywa gotówkę w pudełku z podpaskami – coś, czego jej ojciec nie wziąłby do ręki. Ze względu na silne poczucie lojalności, jak również na fakt, że pożegnałby Ruthanne z przyjemnością, zatrzymał jej sekret dla siebie.

Wiedział, że z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego on również zniknie z Innocence z prędkością światła. Nikt nie myślał wysyłać go na studia. Ponieważ miał chłonny, spragniony wiedzy umysł, świadomość ta bolała jak diabli. Ale był jednocześnie pragmatykiem i brał rzeczy takimi, jakie są.

Wytrwale zaciągał się papierosem, choć nie odkrył jeszcze prawdziwej przyjemności palenia.

– Hej! – Zza węgła wyłonił się Jim March, chudy wyrostek, o skórze koloru melasy. Podobnie jak Cyr miał na sobie niedzielne ubranie. – Co robisz?

Jako stary przyjaciel przysiadł bezceremonialnie obok Cyra.

– Popalam. Ty?

– Nic – - Pogrążyli się w przyjaznym milczeniu. – Dobrze, że szkoła skończyła – odezwał się Jim po chwili.

– Aha. – Cyr nie miał zamiaru się kompromitować, przyznając, że lubi szkołę. – Mamy całe lato.

Zdaniem Cyra lato ciągnęło się w nieskończoność.

– Poszukasz roboty?

Cyr wzruszył ramionami.

– Nie ma pracy.

Jim zwinął starannie jaskrawoczerwony krawat i włożył go do kieszeni.

– Mój tata robi coś dla tej panny Waverly. – Jim nie uznał za stosowne napomknąć, że jego ojciec wprawia szyby, które wybił ojciec Cyra. – Wymaluje cały dom. Będę mu pomagał.

– To będziesz bogaty.

– Gówno. – Jim uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął rysować wzory w piachu. – Ale mam trochę forsy. W tej chwili dwa dolary.

– To o dwa więcej niż ja.

Jim zacisnął wargi i zerknął spod oka na przyjaciela. Nie powinni być przyjaciółmi, jeżeli brać pod uwagę opinię ojca Cyra. Ale pozostali nimi zawsze, choć w tajemnicy.

– Gadają, że Longstreetowie zatrudniają do roboty w polu. Cyr zakrztusił się dymem i przekazał pallmaila Jimowi.

– Ojciec obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdybym zbliżył się do Sweetwater.

– Chyba tak.

Ale przecież ojciec jest w więzieniu, przypomniał sobie Cyr. Gdyby on, Cyr, znalazł pracę, mógłby założyć swoje własne, sekretne konto, tak jak Ruthanne.

– Jesteś pewien, że biorą robotników?

– Tak mówią. Panna Della jest teraz na kiermaszu ciast. Możesz się Spytać. – Uśmiechnął się do Cyra. – Mają tam ciasto cytrynowe. Za dwa dolce możemy jedno kupić. Fajnie by było zabrać ciasto cytrynowe nad Gooseneck Creek i złapać parę zębaczy.

– Jasne, że fajnie. – Cyr spojrzał na swego przyjaciela. Jego uśmiech był zaskakująco ciepły. – Powinienem chyba pomóc ci zjeść to ciasto, bo inaczej pożresz je całe i się pochorujesz.

Podczas gdy chłopcy negocjowali warunki nabycia ciasta, a kobiety paradowały w odświętnych sukienkach. Tuck drzemał rozkosznie we własnym łóżku.

Uwielbiał niedziele. Dom był cichy jak grobowiec; Della wychodziła na miasto, reszta rodziny przysypiała albo zaszywała się gdzieś z poranną gazetą.

Za życia matki wyglądało to zupełnie inaczej. Cały dom wypucowany a do bólu maszerował do kościoła, żeby zająć miejsca we frontowej ławce Matka pachniała lawendą, a na szyi miała perły prababci.

Po nabożeństwie krytykowano kazanie, omawiano pogodę i zbiory Podziwiano noworodki. Dumni rodzice chwalili się dorosłymi dziećmi, a młodzież korzystała z okazji, by poflirtować.

Potem zasiadano do niedzielnego obiadu. Szynka w galarecie, słodkie ziemniaki, świeże suchary, zielony groszek w gęstym sosie, ciasto orzechowe. I kwiaty, na stole zawsze stały kwiaty. Matka już o to dbała.

Aby okazać jej szacunek, ojciec w niedzielę nie brał do ust alkoholu. Ani kropli od świtu do zmierzchu. Dzięki temu długie popołudnia płynęły w sennym rozmarzeniu, co było, być może, iluzją, ale za to iluzją bardzo krzepiącą.

Tucker tęsknił za tamtymi dniami. Ale obecne też miały swoje dobre strony. Cichy dom, odległy świergot ptaków, szum wiatraka na suficie i cudowna świadomość, że nie trzeba nigdzie iść, niczego robić.

Usłyszał samochód na podjeździe i przewrócił się na drugi bok. Ruch wywołał ból. Tucker jęknął, czekając, aż się uciszy i da mu spać.

Na pukanie do drzwi frontowych otworzył jedno oko. Poraziło go słońce i Tucker syknął przez zęby. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto symulować głuchoty i poczekać, aż sprawą zajmie się Josie albo Dwayne. Ale pokój Josie znajdował się po drugiej stronie domu, a Dwayne był prawdopodobnie w takim samym stanie, w jakim Burke znalazł go wczoraj nad jeziorkiem.

– Kimkolwiek jesteś, idź do diabła!

Wtulił głowę w poduszkę i postanowił spać niezależnie od okoliczności, kiedy nagle pukanie ustało. Zanim zdążył sobie pogratulować zwycięstwa, spod okna jego sypialni dobiegł głos Burke'a.

– Tucker, podnieś tyłek! Muszę z tobą porozmawiać. Cholera, Tucker, to ważne.

– Zawsze jest cholernie ważne – wymamrotał Tucker wyskakując z łóżka i krzywiąc się z bólu. Goły i zirytowany otworzył drzwi na taras.

– Jezu! – Burke cisnął na ziemię niedopałek papierosa i obrzucił ciało Tuckera uważnym spojrzeniem. Była to paleta barw. Czerń, zieleń, różne odmiany żółci. – Nieźle cię poturbował, co, synu?

– Przyjechałeś taki kawał drogi, żeby mnie obudzić i dokonać tej cennej obserwacji?

– Zejdź na dół, to powiem ci, dlaczego tu jestem. I włóż coś na siebie, zanim cię przymknę za obrazę moralności.

– Sam się przymknij, szeryfie.

Tucker wrócił do sypialni, spojrzał tęsknie na zmiętą pościel, po czym chwycił bawełniane spodnie i okulary przeciwsłoneczne. Uznał, że to wystarczy.

Ponieważ darzył Burke'a sympatią, zaszedł do łazienki, by opróżnić pęcherz i umyć zęby.

Cholera, nie piłem nawet kawy – mruknął, wchodząc na werandę. Burke siedział na bujanym fotelu. Sądząc po stopniu wypolerowania butów i sztywności kołnierzyka, wracał prosto z kościoła.

– Przepraszam, że budzę cię tak wcześnie. Zdaję sobie w pełni sprawę, że jest dopiero południe.

– Daj mi papierosa, ty draniu.

Burke spełnił jego żądanie i odczekał, aż Tucker dokona obrządku z obcinaniem koniuszka.

– Naprawdę myślisz, że skracając fajki oduczysz się palenia? – prędzej czy później. – Tucker zaciągnął się, skrzywił, wydmuchał dym. Spróbował jeszcze raz i poczuł się odrobinę lepiej. Usiadł. – A więc, Burke, co cię do mnie sprowadza?

Burke spojrzał na peonie, które Tucker próbował ratować, i zmarszczył brwi.

– Rozmawiałem przed chwilą z tym doktorem Rubensteinem. Jadł śniadanie w „Chat'N Chew”.

– Aha. – Tucker pobiegł myślą do własnego śniadania. Może uda mu się namówić Delię na zrobienie naleśników.

– Chciał poinformować mnie o paru sprawach, głównie po to, żeby napsuć krwi Burnsowi. Ma bzika na punkcie regulaminu, to znaczy Burns. I lada chwila przejmie moją robotę. Nie żebym się martwił.

– Masz moje pełne współczucie. Czy teraz mogę wróci do łóżka?

– Tucker, tu chodzi o Eddę Lou. – Burke bawił się bezwiednie odznaką szeryfa. Wiedział, że nie powinien przekazywać żadnych informacji Tuckerowi, zwłaszcza w sytuacji, gdy FBI uważała go za podejrzanego. Ale lojalność bierze czasem górę nad przepisami. – Nie było dziecka, Tucker.

– Słucham? Burke westchnął.

– Nie była w ciąży. Wyszło podczas sekcji. Nie było dziecka. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.

Tucker patrzył na czubek swojego papierosa. W głowie narastał mu szum.

– Nie była w ciąży – powtórzył wolno, z namysłem.

– Nie.

– Jesteś pewien?

– Rubenstein zna się na swojej robocie. Twierdzi, że nie była. Tucker odchylił się na oparcie i zamknąwszy oczy, bujał się w fotelu.

Uświadomił sobie, że ból i żal, który odczuwał w związku ze śmiercią Eddy Lou, brał się w dużej mierze z myśli o dziecku. Ale to dziecko nie istniało i żal Tuckera w jednej chwili zmienił się we wściekłość.

– Okłamała mnie!

– Nie da się ukryć, synu.

– Stała tam, przed tymi wszystkimi ludźmi i kłamała w żywe oczy. Burke poczuł, że nic tu po nim, i wstał.

– Uznałem, że masz prawo wiedzieć. To by było nie w porządku, gdybyś… To znaczy, pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.

Ponieważ słowo „dziękuję” wydawało się zupełnie nie na miejscu, Tucker skinął tylko głową. Z zamkniętymi oczami słuchał, jak Burke zapuszcza silnik terenowego wozu i odjeżdża długą, krętą aleją.

Czuł w sobie zimną, ślepą furię, która wyrastała gdzieś z żołądka i wędrowała ku górze. Rozpoznał symptomy i w innych okolicznościach pewnie by się przeraził.

Chciał coś zniszczyć, zmiażdżyć, rozerwać na strzępy i zmienić w pył.

Poderwał się z fotela i ruszył pędem w stronę domu. W paru susach pokonał schody. W swoim pokoju chwycił kluczyki do wozu i sprawił sobie tę satysfakcję, że stłukł lampę. Porwał koszulę z krzesła i, wypadając na korytarz, naciągnął ją na siebie.

– Tuck? – Zaspana, otulona czerwonym jedwabnym szlafrokiem Josie stała w holu. – Tuck, chcę ci coś powiedzieć.

Dzikie spojrzenie, jakim ją obrzucił, zanim runął w dół schodów, wypłoszyło z niej resztki snu. Pobiegła za nim.

– Tuck! Poczekaj! – Dogoniła go, kiedy otwierał samochód, i chwyciła za ramię. – Tucker, co się stało?

Wyrwał się jej, całą siłą woli próbując utrzymać w ryzach zwierzę, które się w nim ocknęło.

– Trzymaj się ode mnie z daleka.

– Kochanie, ja chcę ci pomóc. Jesteśmy rodziną. – Spróbowała odebrać mu kluczyki i jęknęła z bólu, kiedy ścisnął ją za nadgarstek.

– Mówię ci, odejdź! Łzy przyćmiły jej wzrok.

– Gdybyś tylko chciał mnie wysłuchać. Tucker, Tucker, widziałam się wczoraj wieczorem z tym doktorem. Tym z FBI. – Podniosła głos do krzyku, kiedy porsche zawył silnikiem. – Edda Lou nie była w ciąży. Nie było dziecka, Tucker. To była pułapka, tak jak ci mówiłam.

Josie syknęła i złapała się za goleń, gdzie uderzył ją kamień. Wściekła, nabrała garść żwiru i cisnęła za samochodem.

– Jezu Chryste! O co ten cały raban?

Josie odwróciła się. Na werandzie stał Dwayne. Dłonią zakrywał oczy i chwiał się na nogach, ubrany tylko w bokserskie spodenki.

– Wszystko w porządku – powiedziała Josie z westchnieniem, wracając na werandę. Nic już nie mogła zrobić dla Tuckera, ale mogła zająć się Dwayne'em. – Chodź, zrobimy sobie kawy.

Kierownica wibrowała pod ręką Tuckera, kiedy skręcał na drogę do miasta. Był za bardzo wściekły, by przejmować się tym, że tyłem wozu zarzuciło, a opony zapiszczały żałośnie.

Nie ujdzie jej to na sucho. Myśl zataczała kręgi w jego umyśle. Do cholery, nie ujdzie jej to na sucho. Zgrzytając zębami dociskał pedał gazu, dopóki strzałka nie sięgnęła stu trzydziestu.

Mimo licznych zakrętów, widział drogę na wiele kilometrów przed sobą. Fale rozprażonego powietrza drgające nad szosą zdawały się rozmywać odległość. Nie wiedział, dokąd jedzie ani co ma zamiar zrobić. Ale wiedział, że zrobi to natychmiast. Natychmiast!

Zacisnął dłoń na gałce, szykując się do zmiany biegów przed zakrętem, przy drodze do McNairów. Ale choć skręcił kierownicą, samochód pomknął prosto. Tucker miał jeszcze tylko tyle czasu, by zakląć i nacisnąć zupełnie bezużyteczny hamulec.

Ubrana w jeden z babcinych kapeluszy z wielkim rondem ocieniającym twarz, Caroline trzebiła chaszcze przy swojej drodze. Mimo upału i obolałych ramion bawiła się jak nigdy w życiu. Nożyce były ostre jak brzytwa, a ich drewniane rączki wypolerowane latami używania. Krótkie ogrodowe rękawice chroniły jej ręce przed zadrapaniami. Wyobrażała sobie, że są to te same rękawice, które wkładała babcia do tej samej ciężkiej pracy. Właściwie mogłaby poczekać i zlecić robotę Toby'emu. Ale cieszył ją wysiłek. Cieszyło słońce, kurz i upał, zapach świeżej zieleni. Cieszyło ją, że troszczy się sama o siebie. Wokół niej był tylko śpiew ptaków, przytłumione odgłosy letniego popołudnia, samotność. Dokładnie to, czego potrzebowała. Roztarta więc bolące ramiona i ścięła winorośl grubą jak jej kciuk.

Usłyszała ryk silnika. Zanim jeszcze przysłoniła dłonią oczy i spojrzała na skrawek drogi widoczny z alei, wiedziała, że to Tucker. Samochód jechał z nadmierną szybkością, poza tym rozpoznała potężny pomruk porsche'a.

Któregoś dnia, pomyślała, biorąc się pod boki, któregoś dnia ten facet zmieni samochód w harmonijkę, a sam wyląduje w szpitalu. Jeżeli przypadkiem zmierza w tę stronę, powie mu, co o tym myśli. Dlaczego mężczyzna…

Rozległ się wizg opon na asfalcie i krzyk i choć więcej w nim było złości niż strachu, zaczęła biec, zanim jeszcze usłyszała zgrzyt miażdżonego metalu i dźwięk tłuczonego szkła.

Nożyce wypadły jej z ręki. Poprzez łomot swojego serca słyszała głos młodego Carla Perkinsa wyśpiewującego historię niebieskich zamszowych butów.

– O mój Boże!

Zobaczyła koleiny wyżłobione w murawie, a w sekundę potem samego porsche'a wbitego w słup, na którym przed chwilą wisiała jej skrzynka na listy. Okruchy szkła połyskiwały jak brylanty na asfalcie. Ujrzała Tuckera z głową na kierownicy i, wykrzykując jego imię, podbiegła do samochodu.

– Och, Boże, mój Boże! Tucker!

Bojąc się go ruszyć, bojąc się go zostawić, dotykała lekko jego twarzy. Pisnęła, kiedy podniósł głowę.

– Kurwa! Dech jej zaparło.

– Ty idioto! Myślałam, że nie żyjesz! Ten, kto tak jeździ, powinien już nie żyć! Dorosły mężczyzna, grzejący drogą jak nawalony, nieodpowiedzialna nastolatek. Nie rozumiem, jak możesz…

– Zamknij się, Caro. – Przyłożył dłoń do pulsującej głowy i stwierdził, że krwawi. Nic nowego. Sięgnął niepewnie do klamki, ale Carolina go uprzedziła.

– Gdybyś nie był ranny, dałabym ci w nos. – Pomogła mu jednak wydostać się zza kierownicy.

– Jestem w takim nastroju, że mógłbym ci oddać. – Zrobiło mu się ciemno przed oczyma i oparł się o tylny, nienaruszony zderzak. – Wyłącz radio, dobrze? Wyjmij kluczyki.

Mamrocząc pod nosem, wyszarpnęła je ze stacyjki.

– Zniszczyłeś moją skrzynkę na listy. Chyba powinniśmy być wdzięczni, że nie był to jakiś samochód.

– Jutro przywiozę ci nową.

– Łatwo przychodzi ci wymiana rzeczy, prawda? – Strach nadał jej głosowi ostre brzmienie. Otoczyła Tuckera ramieniem, przyjmując na siebie ciężar jego ciała.

– Większość rzeczy.

Odleci mi ta pieprzona głowa, pomyślał. Jej nie uda mi się wymienić.

Caroline na wpół niosła go, na wpół ciągnęła ścieżką ku domowi. Żwir ranił mu stopy i dopiero teraz uświadomił sobie, że wypadając ze Sweetwater, zapomniał włożyć butów. Czuł, jak strużka krwi spływa mu po skroni do ucha.

– Puść mnie, Caroline.

Coś w jego głosie, nie gniew, lecz rozpacz, kazały jej się cofnąć.

– Pozwól sobie pomóc – szepnęła. – Jestem silniejsza niż wyglądam.

– Wyglądasz jakby pierwszy podmuch wiatru mógł cię zdmuchnąć. – Dom tańczył mu przed oczami i Tucker przestraszył się, że zemdleje. Potrząsnął głową i ból w oku przywrócił mu przytomność. – Masz w sobie coś kruchego. Nigdy przedtem nie podobały mi się takie delikatne kobiety.

– Przypuszczam, że to komplement.

– Ale ty nie jesteś krucha. Jesteś twardzielem, Caro, i jesteś na mnie nieźle wkurzona. Po prostu chwilowo przestałaś wrzeszczeć.

– Dlaczego miałabym wrzeszczeć? – Głuche brzmienie jego głosu powiedziało jej, że Tucker jest bliski omdlenia.

Rozgniewaj go, niech się wkurzy, pomyślała. Jeżeli upadnie, nie będę w stanie go podnieść.

– Jest mi to całkowicie obojętne, czy rozwalisz samochód i skończysz jako mokra plama na asfalcie. Ale przyznaję, wolałabym, żebyś wybrał inne miejsce, niekoniecznie moją prywatną drogą.

– Zrobię, co w mojej mocy. Kochanie, muszę usiąść.

– Jesteśmy już prawie na werandzie. – Niemal wciągnęła go na stopnie. – Możesz usiąść tutaj. – Nigdy nie lubiłem apodyktycznych kobiet. – Więc jestem ocalona.

Kiedy znaleźli się na werandzie, a on dalej trzymał się na nogach, wepchnęła go do domu. – Mówiłaś, że mogę usiąść… – Kłamałam. Zaśmiał się ponuro.

– Kobiety zawsze kłamią.

– Teraz już możesz usiąść. – Ułożyła go na tapczanie z przestrzeloną poduszką, drugą podłożyła mu pod głowę. – Zadzwonię po doktora Shaysa, a potem trochę cię opatrzę.

Zrobił ruch, jakby chciał chwycić ją za rękę. Zatrzymała się.

– Nie dzwoń do niego. To zwykły guz, mam ich więcej.

– To może być wstrząs mózgu.

– I wiele innych rzeczy. On da mi zastrzyk. Nienawidzę igieł, rozumiesz? Ponieważ rozumiała i podzielała jego obawy, zawahała się. Guz nie wyglądał groźnie, a Tucker był przytomny.

– Umyję cię, a potem zobaczymy.

– Dobrze. Co powiesz na kubeł lodu podlany piwem?

– Lód dostaniesz. O piwie zapomnij. A w ogóle to leż spokojnie.

– Kobieta nigdy nie da mi piwa – mruknął pod nosem. – Leżę i wykrwawiam się na śmierć, a ona się piekli.

– Słyszałam! – zawołała Caroline z kuchni.

– Zawsze słyszą. – Tucker zamknął oczy i nie otworzył ich, kiedy Caroline przyłożyła zimny kompres do rozcięcia na jego czole. – Dlaczego nosisz ten okropny kapelusz? – Wcale nie jest okropny. – Z ulgą stwierdziła, że ranka jest płytka.

– Złotko, ty masz go na głowie, ja na niego patrzę i mówię ci, że jest okropny.

– W porządku. – Zirytowana zerwała go z głowy, potem z szuflady stolika wyjęła buteleczkę jodyny.

Tucker zerknął na nią niespokojnie.

– Nie rób tego! – Chwycił ją za nadgarstek.

– Nie bądź dzieckiem. – Spokojnie przełożyła buteleczkę do drugiej ręki. Tucker podskoczył na kanapie, kiedy przycisnęła wacik do ranki. – Tucker, weź się w garść! – Mogłabyś przynajmniej podmuchać.

Podmuchała. Jego dłoń ześlizgnęła się z jej dłoni na udo. Caroline dmuchnęła po raz ostatni i strąciła jego rękę.

– Jezu! Trochę szacunku dla rannego!

– Opatrzę ci głowę, a ty leż spokojnie. – Wyjęła gazę i plaster. – A jeżeli nie będziesz mógł zapanować nad rękoma, zafasuję ci guza dwa razy większego niż ten.

– Tak, proszę pani. – Jej dłonie były kojące i Tucker poczuł się o wiele lepiej, jeżeli nie liczyć łupania w mózgu.

– Nie masz innych obrażeń?

Dotyk jej rąk przypominał muśnięcia chłodnych kropel deszczu.

– Nie wiem. Może sprawdzisz?

Zignorowała zaczepną nutę w jego głosie i rozpięła mu koszulę.

– Mam nadzieję, że to cię nauczy… O, Boże! Tucker! Natychmiast otworzył oczy.

– Co? Co?

– Jesteś sinofioletowy.

Przez dobrą chwilę cieszył się myślą, że nie ma na wierzchu żebra.

– To stare. Austin.

– Oburzające! – W jej głosie brzmiała zgroza, oczy zrobiły się zielone jak szmaragdy. – Powinno się go zamknąć.

– Złotko, zamknęli go. W okręgowym mamrze. Carl odtransportował go tam wczoraj.

Caroline położyła delikatnie rękę na jego sinej klatce piersiowej.

– On cię naprawdę pobił.

– Nie wyszło mu to na zdrowie – powiedział z dumą.

– I to, oczywiście, załatwia sprawę. – Caroline cofnęła rękę i otworzyła fiolkę proszków przeciwbólowych, którymi doktor Palamo leczył jej migreny. – Mężczyźni to idioci.

Tucker uniósł ostrożnie głowę i wsparł się na łokciach.

– Nie ja zacząłem. To on na mnie napadł.

– Zamknij się i łyknij to.

– Co to jest?

– Coś, co zlikwiduje twój ból głowy. Przypuszczam, że go masz. Wziął tabletkę z wdzięcznością, obrzuciwszy wzrokiem etykietkę na fiolce. Jeżeli zadziała, poprosi doktora Shaysa, żeby przepisał mu tego więcej. Bolało go kompletnie wszystko.

– Czy dostanę piwo, jeżeli uda mi się wstać?

– Nie.

Oparł głowę z powrotem na poduszce.

– Trudno. Złotko, czy wyświadczysz mi przysługę i zadzwonisz do Juniora Talbota? Będzie musiał tu przyjechać i odholować samochód.

– Zajmę się tym. – Wstała, rzucając mu groźne spojrzenie. – Nie zasypiaj. Człowiek ze wstrząsem mózgu nie powinien spać.

– Dlaczego?

– Nie wiem – zawołała z irytacją. – Nie jestem lekarzem. Ale ciągle się o tym słyszy.

– Nie zasnę, jeżeli obiecasz, że zaraz wrócisz i potrzymasz mnie za rękę.

Caroline uniosła brew.

– Jeżeli zaśniesz, zadzwonię po doktora Shaysa i każę mu przywieźć najdłuższą igłę, jaką posiada.

– Chryste, ale z ciebie babsztyl. – Mimo to uśmiechnął się, kiedy wyszła.

Pała mu trzy minuty na ewentualne zaśnięcie, po czym zjawiła się z woreczkiem lodu.

– Junior powiedział, że przyjedzie, jak tylko będzie mógł się wyrwać. – jęknął w odpowiedzi, więc przyłożyła mu do czoła woreczek, a wtedy jęk przerodził się w długie westchnienie ulgi. – Nie wiem, czy mam powiadomić twoją rodzinę.

– Na razie nie. Della jest jeszcze w mieście. Zapomniałem, że prowadzi dzisiaj sprzedaż ciast. Josie nie ruszy się z domu, zwłaszcza że Dwayne ma jak zwykle w niedzielę kaca. – Boże, ależ się czuł zmęczony. Nie było to przyjemne, senne zmęczenie, jakie odczuwa się pod koniec leniwego popołudnia, ale prawdziwe wyczerpanie. – Rozbijanie samochodów to rodzinne hobby Longstreetów.

Spojrzała na niego ponuro. Kolory wracały mu na twarz, uznała więc, że ma prawo zażądać wyjaśnień.

– Może powinniście zacząć grać w krokieta albo dziergać koronki. Dokąd się tak spieszyłeś?

– Nie wiem. Przed siebie.

– Trochę głupio gnać przed siebie boso i z prędkością stu sześćdziesięciu na godzinę.

– Raczej stu dwudziestu. Masz skłonności do przesady.

– Mogłeś się zabić!

– Miałem chęć zabić kogoś innego, nie byłoby więc to takie głupie rozwiązanie. – Otworzył oczy. Nie było już w nich cierpienia, specyfik doktora Palamo działał cuda, lecz coś o wiele bardziej dojmującego niż ból fizyczny.

– Co się stało?

– Nie było dziecka – usłyszał swój głos.

– Słucham?

– Ona nie była w ciąży. Okłamała mnie. Stała tam, patrzyła mi prosto w oczy i powiedziała, że ma w sobie moje dziecko. To było kłamstwo.

Caroline potrzebowała chwili, by zrozumieć, że on mówi o Eddzie Lou, Eddzie Lou, którą znalazła pływającą w stawie.

– Przykro mi. – Splotła ręce na kolanach, niepewna, co powiedzieć i jak to powiedzieć.

Tucker nie wiedział, dlaczego jej to wszystko mówi, ale kiedy już raz zaczął, nie był w stanie przestać.

– Te ostatnie dni… Gryzłem się tym. Myśl, że umarła w ten sposób. Kiedyś coś dla mnie znaczyła. Prawie coś dla mnie znaczyła. Myśl o tym i świadomość, że wraz z nią umarła jakaś cząstka mnie… Ale Edda Lou kłamała.

– Może się pomyliła. Mogła myśleć, że jest w ciąży. Zaśmiał się krótko.

– Nie spałem z nią od dwóch miesięcy. Kobieta pokroju Eddy Lou ma bardzo dobre rozeznanie w tym kobiecym interesie. Wiedziała. – Przymknął na chwilę oczy, a kiedy je znowu otworzył, płonął w nich gniew. – Dlaczego jestem taki zły, że nie było dziecka? Skłamała, i to oznacza, że dziecko nie umarło i nie muszę się dręczyć myślą o nim.

Caroline wzięła go za rękę, podniosła ją nawet do policzka. Nie zdawała sobie sprawy, że Tucker w ogóle się czymś przejmuje, w dodatku tak głęboko. W jej uczuciach coś się zmieniło. Nigdy już nie będzie potrafiła oceniać Tuckera z dawną surowością.

– Czasem to, co mogło być, boli bardziej niż to, co się faktycznie zdarzyło – powiedziała cicho.

Odwrócił dłoń splatając ich palce. Miała najpiękniejsze, najsmutniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział.

– Zdaje się, że wiesz coś o tym.

Uśmiechnęła się i nie zaprotestowała, kiedy pocałował jej rękę.

– Wiem. – Jak zwykle czujna, uwolniła dłoń. – Może pójdę i sprawdzę, czy przyjechał Junior?

Nie chciał się z nią rozstawać, jeszcze nie. Podniósł się z trudem.

– Może pójdziemy oboje? – Pokój zakołysał się i wrócił do normalnej pozycji. – Podasz mi rękę?

Spojrzała na jego wyciągniętą dłoń. Pomyślała, że to niemądrze z jej strony podejrzewać, że on prosi o coś więcej. Podała mu rękę.

Загрузка...