ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Caroline nie potrzebowała się nawet zastanawiać, komu jest winna lojalność. Ledwo opadł kurz za Burnsem, biegła już do samochodu z Nieprzydatnym pod pachą. Kluczyk tkwił w stacyjne, tam gdzie go zostawiła.

Odwróciła się, żeby spojrzeć na dom. Nie zamknęła drzwi. Nawet o tyra nie pomyślała. Bardzo nierozsądnie, biorąc pod uwagę przemoc, która nagle rozszalała się w Innocence. Ale zamknięcie drzwi bez zaryglowania okien było pozbawione sensu. Zaryglowanie zaś okiennic równało się zamienieniu domu w rozgrzany piec.

W niespełna miesiąc nabrała wiejskich zwyczajów.

– Nie będę się bała we własnym domu – powiedziała Nieprzydatnemu, wsadzając go do samochodu. Natychmiast oparł przednie łapy na tablicy rozdzielczej i z wywieszonym ozorem czekał na przejażdżkę.

– Mój dom – powtórzyła, przyglądając się niebieskim ścianom, wypucowanym oknom, odrapanemu fotelowi na werandzie. Z poczuciem satysfakcji i celowości życia wsiadła do samochodu.

– Jedziemy, Nieprzydatny, czas wziąć czynny udział w tej zabawie. Wyjechała tyłem z podjazdu, nie wiedząc, że ktoś ją obserwuje, ukryty w cieniu drzew.

Statler Brothers wydzierali się z metrowego głośnika na werandzie w Sweetwater. Towarzystwa dotrzymywali im Lulu i Dwayne. Lulu nadal miała we włosach orle pióro, a na nogach wojskowe buciory. Poplamiony fartuch malarski i rubinowe kolczyki z kamieniami wielkości przepiórczych jaj dopełniały jej stroju.

Stała przed sztalugami na rozstawionych nogach, pochylona lekko do przodu. Bardziej jak bokser rozpoczynający trzecią rundę niż artystka, pomyślała Caroline. Dwayne siedział rozwalony na fotelu, ze szklanką wild turkey i dobrodusznym uśmiechem, który oznaczał, że upija się na spokojnie.

– No to lu, Caroline – pozdrowił ją uniesieniem szklanki. – Co tam masz?

Caroline postawiła Nieprzydatnego na ziemi. Natychmiast zaczął obwąchiwać krzaki oznaczone przez Bustera.

– Mojego psa. Dobry wieczór, panno Lulu.

Lulu mruknęła coś pod nosem, nakładając odrobinę farby na płótno.

– Moja praprababcia przegoniła ze swojej plantacji dwóch jankeskich dezerterów w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim.

Caroline skinęła głową. Była przygotowana.

– Dziadek mojej babci stracił nogę w Antietam, spychając oddziały jenerała Buniside'a z kamiennego mostu.

Lulu zacisnęła usta i rozważała przez chwilę to, co usłyszała.

– A kiedy to było?

– Siedemnastego września, tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku. – Caroline uśmiechnęła się błogosławiąc rodzinną Biblię prowadzoną sumiennie przez babcię. – Nazywał się Silan Henry Sweeney.

– Sweeney, Sweeney… Zdaje się, że byli jacyś Sweeneyowie ze strony mojego męża, Maxwella Breezeporta. – Lulu rzuciła ukośne spojrzenie Caroline i stwierdziła, że podoba jej się to, co widzi. Dziewczyna była apetyczna jak świeżo ubita śmietana. W układzie twarzy i wyrazie oczu znać było upór. Kuzynka Lulu lubiła tę cechę u kobiet.

Jankeska krew uległa prawdopodobnie rozwodnieniu, zdecydowała, a poza tym najwyższy czas, by Tucker się ustatkował. – Przyszłaś zakręcić się wokół Tuckera, co?

– Z całą pewnością nie. – Caroline uświadomiła sobie, że nie potrafi się obrazić. – Choć chciałam z nim porozmawiać. Jeżeli jest w domu.

– Och. jest tu gdzieś. – Lulu przyjrzała się palecie, po czym zatopiła pędzel w jadowitej zieleni.

– Wejdź na werandę, dziewczyno, nie stój i nie gap się na mnie, kiedy pracuję. Dwayne, gdzie jest twój brat? Nie widzisz, że dziewczyna przyszła go uwieść?

– Nie przyszłam, żeby… – Caroline urwała i cofnęła się o krok, kiedy Lulu pochyliła się, żeby ją obwąchać.

– Nie uperfumowałaś się, niezły chwyt. – Lulu pogroziła jej ociekającym farbą pędzlem. – Mężczyzna, który przywykł do kobiet zlanych perfumami, zakocha się z miejsca w takiej, która pachnie mydłem i wodą.

Caroline uniosła brew.

– Czy rzeczywiście?

– Wiesz o tym doskonale. Nie na darmo dożyłam… Dwayne, ile ja mam właściwie lat do cholery? – Chyba osiemdziesiąt cztery, kuzynko Lulu.

– Osiemdziesiąt cztery? Osiemdziesiąt, cztery?! – Farba skapywała jej z pędzla na buty. – Jesteś pijany jak prosię, Dwayne. Żadna dama z Południa nie pozwoliłaby sobie na osiągnięcie potwornego wieku osiemdziesięciu czterech lat. To nie wypada.

Dwayne zajrzał do szklanki z whisky. Był zalany, ale nie głupi.

– Sześćdziesiąt osiem – zdecydował. – Chciałem powiedzieć sześćdziesiąt osiem.

– To już lepiej. – Lulu rozmazała sobie farbę na policzku. – Godny wiek. Idź, Jankesko, użyj swoich wdzięków na tym biednym, niewydarzonym chłopcu. Liczę na ciebie.

– Będę o tym pamiętać. – Uległa pokusie i zerknęła na obraz Przedstawiał Dwayne'a rozpartego w bujanym fotelu, dzierżącego szklanice whisky nadnaturalnych rozmiarów. Styl przypadał gdzieś pośrodku między Picassem a karykaturami w „Mad". Twarz Dwayne'a była zielona, białka oczu rozorane siecią czerwonych krech. Z głowy sterczały mu różowe uszy osła.

– Interesujący pomysł – skomentowała Caroline.

– Mój tata mawiał, że zawodowy pijak prędzej czy później wychodzi na bęcwała.

Caroline przeniosła wzrok z obrazu na malarkę. Zrozumiała, że kuzynka Luli wcale nie jest taką wariatką, za jaką chce uchodzić.

– Zastanawiam się, jaki powód może mieć ktoś, kto pije zawodowo?

– Dla niektórych powodem jest samo życie. Dwayne, gdzie jest twój brat? Ta dziewczyna czeka, a ja nie mogę malować, kiedy dyszy mi w kark.

– W bibliotece. – Dwayne pociągnął ze szklanki. – Wchodź, Caroline, nie krępuj się. Trzecie drzwi na prawo z holu.

Caroline weszła do domu. Był tak cichy, że stłumiła pragnienie głośnego zaanonsowania swojej osoby. Łagodne żółte światło skojarzyło jej się z muzeum, ale cisza przywodziła na myśl wytworny buduar południowej damy.

Zaczynała wątpić, czy ktoś w ogóle jest w domu. Złapała się na tym, że stąpa na palcach.

Drzwi do biblioteki były zamknięte. Położyła dłoń na klamce i wyobraziła sobie Tuckera. Rozciągnięty na jakiejś wypoduszkowanej płaszczyźnie, ręce pod głową, nogi skrzyżowane w kostkach. Ucina sobie wczesnowieczorną, późnopopłudniową, przedkolacyjną drzemkę.

Zapukała cicho, ale nikt nie odpowiedział. Wzruszyła ramionami, nacisnęła klamkę i uchyliła drzwi. Po prostu go obudzę, powiedziała sobie. Miała mu parę rzeczy do powiedzenia, on ze swej strony może zdobyć się na ten wysiłek i ocknąć się ze śpiączki na tak długo, by jej wysłuchać. Ponieważ w czasie gdy on przesypiał swoje życie, sprawy wymknęły się…

Ale nie było go na sofie w oknie wykuszowym. Nie było go również na fotelu przed kamiennym kominkiem. Caroline zmarszczyła brwi i obróciła się wokół własnej osi, obrzucając ciekawym spojrzeniem ściany książek, świetnego Georgia O'Keeffle'a i filigranowy stoliczek w stylu Ludwika XV.

Zobaczyła Tuckera za masywnym dębowym biurkiem, pochylonego nad stosem papierów. Jego palce przemykały niedbale… Nie! Wprawnie, po klawiaturze małego komputera biurowego.

– Tucker?! – W tym jednym słowie zawarła całe swoje zdumienie. uniknął coś w odpowiedzi, wpisał parę liczb, po czym podniósł wzrok. oprzytomniał w jednej chwili.

– Witaj. Caroline! Jesteś najmilszą niespodzianką, jaką przyniósł mi dzień.

– Co robisz?

– Coś tam obliczam. – Odsunął się od biurka i wstał, bardzo szczupły i bardzo niedbały w bawełnianej koszulce i dżinsach. – Co się odwlecze, to nie uciecze. Może wyjdziemy na werandę, posiedzimy, pooglądamy zachód słońca?

– Słońce nie zajdzie jeszcze przez dobre dwie godziny. Uśmiechnął się.

– Mamy czas.

Potrząsnęła głową, kiedy obszedł biurko, żeby ją objąć. Powstrzymując go jedną ręką, przysunęła się do biurka i zobaczyła wydruki z kolumnami cyfr, faktury, rachunki. Oczy jej się zwęziły. Przesunęła palcem wzdłuż katalogów na ekranie komputera.

PRALNIA, CHAT'N CHEW, TOWARY ŻELAZNE, GOOSENECK, DOM NOCLEGOWY, PRZYCZEPY KAMPINGOWE.

Na biurku leżał stos raportów dotyczących bawełny, nasion, pestycydów, nawozów, cen, przedsiębiorstw przewozowych. Drugi stos składa} się z folderów, informatorów i sprawozdań giełdowych.

Caroline przesunęła ręką przez włosy.

– Pracujesz!

– W pewnym sensie. A teraz, pozwolisz mi się pocałować czy nie? Machnęła niecierpliwie dłonią, próbując się skupić.

– Rachunkowość. Prowadzisz księgę rachunkową! Uśmiechnął się szeroko.

– Złotko, to jest niezgodne z prawem tylko wtedy, gdy prowadzisz dwie równoległe. Co mój dziadek robił z powodzeniem przez dwadzieścia pięć lat. Więc może bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że jest to nielegalne tylko Wtedy, gdy dasz się złapać na prowadzeniu dwóch ksiąg równolegle, co mojemu dziadziusiowi się nigdy nie przytrafiło. Był aż do śmierci filarem tej społeczności. – Tucker przysiadł na krawędzi biurka. – Jeżeli nie chcesz usiąść ze mną na werandzie, to czym mogę ci służyć?

– Używasz komputera.

– No cóż, przyznaję, że z początku podchodziłem do nich z dużą rezerwą. Ale te małe diabełki oszczędzają mnóstwo czasu, kiedy już dadzą się ujarzmić.

– Robisz to wszystko sam?

– Co?

– To! – Sfrustrowana, chwyciła garść papierów i podsunęła mu je pod nos. – Prowadzisz wszystkie te przedsiębiorstwa? Te wszystkie księgi?

Potarł z namysłem podbródek, potem wcisnął parę guzików w komputer.

– Prowadzą się same. Ja tylko wpisuję liczby.

– Jesteś oszustem. – Pacnęła papierami o biurko. – Ta cała poza leniwego Południowca darmozjada. „Wolę leżeć niż siedzieć". To tylko fasada!

– Mylisz się, złotko – sprostował, ubawiony patrząc, jak biega po pokoju. – Wydaje mi się, że macie tam na północy inną definicję słowa „leniwy". U nas leniwy znaczy rozluźniony. – Spojrzał na nią z boleścią. – Słonko, naprawdę chciałbym, żebyś się tego nauczyła. Powodujesz okropne zawirowania.

– Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że znalazłam na ciebie sposób, wymykasz się. Jak wirus. – Zrobiła w tył zwrot. – Jesteś biznesmenen!

– Nie sądzę, żeby określenie to pasowało do mnie, Caro. Kiedy myślę o biznesmenie, widzę kogoś takiego jak Donald Trump albo Lee Iacocca. Eleganckie garniturki, paskudne rozwody, wrzody jak kurze jaja. No, jest jeszcze Jed Larsson. Z zasady nosi garnitur tylko w niedzielę i był mężem swojej Jolette, odkąd pamiętam. Ale cierpi na pieczenie w żołądku.

– Zmieniasz temat.

– Nie, cały czas krążę wokół niego. Można powiedzieć, że nadzoruję od czasu do czasu jakieś przedsięwzięcie. A ponieważ mam smykałkę do liczb, nie wymaga to specjalnego wysiłku.

Opadła na kanapkę i spojrzała na niego spode łba.

– Nie marnujesz życia.

– Zawsze odnosiłem wrażenie, że się nim cieszę. – Przysiadł obok niej. – Ale jeżeli to cię uszczęśliwi, spróbuję je zmarnować.

– Och, zamknij się na chwilę. Próbuję myśleć. – Skrzyżowała ramiona na piersiach. Niewydarzony? przypomniała sobie. Czy nie tak nazwała go Lulu? Ha, ha! Facet doskonale wie, co robi, i najwyraźniej robi to od lat, według własnego systemu. Czy nie dostrzegła tego sama? Sposób, w jaki uśmiechał się sennie w jednej chwili, przewiercał ci mózg spojrzeniem w drugiej?

– Tego dnia, przed tą historią z Bonnym, powiedziałeś, że pracowaliście z Dwayne'em w polu?

– Zdarzało się.

– I wspomniałeś kiedyś, że Dwayne ma dyplom, którego nie chce wykorzystać. Czy ty też go masz?

– Nie mam. Nigdy nie miałem umiejętności Dwayne'a prześlizgiwania się przez szkoły. Nie zrobiłem dyplomu. Ale studiowałem zarządzanie i księgowość. – Uśmiechnął się swobodnie. – Nie trzeba wielkiego rozumu, by wykombinować, że lepiej siedzieć za biurkiem, niż pocić się na polu bawełny.

Syknęła tylko.

– Nie mogę uwierzyć, że przyszłam tu, aby cię bronić.

– Bronić mnie? – Objął ją przez plecy, żeby zanurzyć twarz w jej włosach. – Złotko, to strasznie miło z twojej strony. Boże, ślicznie pachniesz. Lepiej niż ciasto wiśniowe.

– To mydło – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – I woda.

– Doprowadza mnie do szaleństwa. – Zaczął całować jej szyję. – Do zupełnego szaleństwa. Zwłaszcza to miejsce tutaj.

Zadrżała, kiedy pocałował ją pod brodą.

– Przyszłam z tobą porozmawiać, Tucker, nie… Och! – jęknęła kiedy zaczął robić podstępne, uwodzicielskie rzeczy z jej uchem.

– Mów, mów – zachęcił ją. – Mnie to w ogóle nie przeszkadza.

– Gdybyś tylko przestał na chwilę.

– Okay. – Przerzucił się z ucha z powrotem na szyję. – No, słucham. Czuła, że myśl jej się mąci i odchyliła głowę, żeby ułatwić mu dostęp.

– Matthew Burns był dzisiaj u mnie. – Jego usta zatrzymały się, poczuła, jak cały sztywnieje, po czym powoli, powoli się rozluźnia.

– Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to dziwiło. Ma na ciebie oko. Ślepy na galopującym koniu by to zobaczył.

– To nie ma nic wspólnego z… To nie była wizyta towarzyska. – Do diabła z rozsądkiem, zdecydowała Caroline i poszukała ustami jego warg. Westchnęła cicho, kiedy dostarczał im obojgu przyjemności długimi powolnymi pocałunkami. – Mówił, żebym się od ciebie odczepiła.

– Hmm. Ku mojej głębokiej frustracji, nawet się jeszcze nie doczepiłaś.

– Nie, on mówił o sprawie. O morderstwie. – Światło rozbłysło jej w głowie i odskoczyła od Tuckera. – O morderstwie – powtórzyła. Spojrzała na swoją rozpiętą bluzkę i rozdziawiła usta. – Co ty robisz?

Odetchnął głęboko.

– Rozbieram cię. Już od dłuższego czasu. – Wyprostował się, patrząc na nią uważnie. – A teraz sprawa znów się odwlecze.

Drżącymi palcami zapinała guziki.

– Powiem ci, kiedy będę chciała, żeby mnie rozebrać.

– Caroline, mówiłaś mi to bardzo wyraźnie. Do momentu, kiedy zaczęłaś znowu myśleć. – Podszedł do barku przyrządzić sobie drinka w nadziei, że ugasi ogień w żyłach. – Napijesz się?

– Nie.

– A ja tak. – Nalał sobie whisky na dwa palce. Uniosła dumnie głowę.

– Możesz być tak zirytowany, jak ci się…

– Zirytowany? – Błysnął ku niej oczami i podniósł szklankę do ust. – Skarbie, to bardzo łagodne określenia na stan, w jakim się znajduję. Żadna kobieta nie podniecała mnie tak, w dodatku bez żadnego wysiłku ze swej strony.

– Przyszłam tu, żeby cię ostrzec, nie podniecać.

– Dokładnie o tym mówię. – Dopił drinka, przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie następnego, w końcu zdecydował się na połówkę papierosa. – Kto to jest Luis?

Dwukrotnie otworzyła i zamknęła usta, zanim udało jej się przemówić.

– Słucham?

– Słyszałaś doskonale. Po prostu nie chcesz mi odpowiedzieć. Susie napomknęła, że jest jakiś Luis, na którego jesteś skurwiona. – Spojrzał na ogryzek papierosa, który palił. – Idiotyczne imię.

– „Tucker" brzmi o tyle bardziej dystyngowanie. Odprężył się na tyle, by móc przywołać swój zwykły uśmiech.

– Zależy od punktu widzenia. Kim on jest, Caro?

– Ktoś, na kogo jestem wkurwiona – powiedziała lekko. – Może byś jednak wysłuchał, co mam…

– Zranił cię?

Patrzyli na siebie przez chwilę. W oczach Tuckera Caroline zobaczyła cierpliwość, współczucie i, ku swojemu zdumieniu, spokojną siłę.

– Tak.

– Chciałbym obiecać, że ja tego nie zrobię, ale chyba nie mogę.

Coś w niej drgnęło. Drzwi, które dokładnie za sobą zamknęła, uchylały się cichaczem.

– Nie chcę obietnic – zawołała prawie z rozpaczą.

– Nigdy ich nie dawałem. To niebezpieczne. – Spojrzał spode łba na papierosa i zdusił go w popielniczce. – Ale zależy mi na tobie. Można powiedzieć, zależy jak cholera.

– Ja… Chyba nie jestem jeszcze gotowa… – Stała przed nim nie wiedząc, co zrobić z rękami. – Mnie też na tobie zależy, Tucker. I na tym musimy poprzestać. Przyszłam, ponieważ zależy mi na tobie i chcę, żebyś wiedział, że Matthew Burns szuka sposobu, by udowodnić, że zabiłeś Eddę Lou Hatinger.

– Będzie musiał długo szukać. – Nie spuszczając z niej wzroku, Tucker wcisnął ręce w kieszenie spodni. – Nie zabiłem Eddy Lou.

– Wiem. Może nie rozumiem ciebie, ale wiem, że jej nie zabiłeś. Matthew szuka powiązania między Arnette, Francie i Eddą Lou. Jesteś jego faworytem. Rzucił również parę uwag wskazujących na Toby'ego, i to mnie martwi. Wiem, że mamy lata dziewięćdziesiąte, ale to jest wiejskie Missisipi i konflikty rasowe… – wzruszyła ramionami.

– Większość tutejszych ludzi darzy Toby'ego i Winnie dużym szacunkiem. Nie ma to wielu takich jak Hatingerowie i Bonny'owie.

– Wystarczy paru. Nie chcę, żeby coś się stało Toby'emu lub jego rodzinie. – Postąpiła krok naprzód. – I nie chcę, żeby coś stało się tobie.

– Więc będę musiał zadbać o to, by nic nam się nie stało. – Ujął jej twarz w dłonie i spojrzał prosto w oczy. – Boli cię głowa. – Łagodnie rozmasował poprzeczną zmarszczkę na jej czole. – Nie podoba mi się myśli że się do tego przyczyniłem.

– To nie ty. – Jak zawsze poczuła zawstydzenie słabością, która idzie w parze z bólem. – To sytuacja.

– Wiec przez chwile nie będziemy myśleć o tej sytuacji. Posiedzimy na werandzie i pooglądamy zachód słońca. – Przycisnął wargi do jej czoła. – i nie musisz się nawet ze mną całować. Chyba że będziesz bardzo chciała.

Udało mu się wywołać uśmiech na jej twarzy.

– A co z twoją pracą?

Opasał ją w talii ramieniem i poprowadził do drzwi.

– Złotko, jedno jest pewne. Praca nie zając, nie ucieknie.

Siedzieli więc na werandzie, rozmawiali o pogodzie, o ślubie Marvelli, o postępach Jima w grze na skrzypcach. Patrzyli, jak słońce zniża się ku zachodowi, jak rozbrykany szczeniak próbuje namówić sędziwego Buslera na zabawę, słuchali Oak Ridge Boys, i żadne z nich nie zauważyło błysku światła odbijającego się od szkieł lornetki.

Austin obserwował ich, a jego usta poruszały się w bezgłośnej, żarliwej modlitwie. Jego umysł pogrążał się coraz głębiej i głębiej w szaleństwo, a za pasem niedzielnych spodni tkwiły dwie trzydziestkiósemki.

Kiedy Cyr zjawił się w przepuście następnego ranka, jego ojciec czekał. Chwycił chłopca za przód koszuli, mrużąc oczy przed ostrym światłem.

– Nie powiedziałeś nikomu? Poznam się na kłamstwie.

– Nie, tato. – Co rano padały te same pytania i te same odpowiedzi. – Przysięgam, że nie. Przyniosłem ci kurczaka i suchary.

Austin chwycił papierową torbę.

– Resztę masz?

– Tak, tato. – Cyr podał mu plastikowy pojemnik z wodą, mając nadzieję, że ojciec tym się zadowoli. Wiedział jednak, że to niemożliwe.

Austin odkręcił pojemnik i wziął trzy długie łyki, po czym otarł usta wierzchem dłoni. – No, dawaj!

Dłonie Cyra drżały. Strach dławił go w gardle. Odpiął skórzaną pochwę od paska i podał ją ojcu.

– Tato, policja jest ciągle koło domu, ale znieśli blokady na szosie numer jeden. Mógłbyś przedostać się do Arkansas.

– Nie możesz się już doczekać, żeby się mnie pozbyć, co? – Austin odsłonił zęby w uśmiechu. Wyjął nóż z pochwy. Ostrze pochwyciło promień światła i rozbłysło.

– Nie, tato, ja tylko…

– Chciałbyś, żebym uciekł, co? – Odwrócił nóż w dłoni. Cyr nie odrywał przerażonych oczu od ostrza. – Chcesz się mnie pozbyć, żeby mieć wolną drogę do grzechu i rozpusty. Żeby bratać się z czarnuchami i włazić w różowy tyłek wielmożnemu Tockerowi Longstreetowi.

– Nie, tato. Ja tylko… ja tylko… – Cyr gapił się na nóż. Jedno cięcie, jedno szybkie, niedbałe cięcie i jest martwy. – Tylko oni ciągle cię szukają. Nie tak jak przedtem, ale szukają.

– Pan jest moim pasterzem, synu. On mnie chroni. – Nie przestając się uśmiechać, Austin przesunął kciukiem po ostrzu. Na skórze ukazała się cienka czerwona linia. – Ostry jak Jego miecz. A teraz powiem ci, co zrobisz.

Austin zwrócił ostrze ku swojemu synowi. Przez jedną straszną chwilę. kiedy wnętrzności ściął mu lód, Cyr był pewien, że ostrze zatopi się w jego gardle. Ale zatrzymało się o milimetr od skóry.

– Czy słuchasz mnie, synu? Słuchasz mnie?

Cyr zamrugał oczami w odpowiedzi. Bał się odetchnąć. Bał się, że jeżeli to zrobi, nóż przetnie mu jabłko Adama.

– I zrobisz dokładnie to, co ci powiem, prawda? Cyr spojrzał ponad ostrzem w oczy swojego ojca.

– Tak, tato.

Cyr pracował jak oszalały, próbując zabić strach. Rozwoził po ogrodzie taczki mierzwy, kopał doły pod nowe krzewy peonii. Zdrapywał starą farbę i nakładał nową. Wyrywał chwasty, aż zdrętwiały mu palce, ale strach ciążył mu jak nieświeże jedzenie w żołądku.

Nie zjadł nawet połowy lunchu, który wystawiła mu Della. Zapakował grube sandwicze z wieprzowiną i duży kawał cytrynowego ciasta do płóciennej torby.

Nie mógł nawet patrzeć na jedzenie, ale podejrzewał, że ojciec będzie miał apetyt wieczorem, kiedy już rozprawi się z Tuckerem.

Cyr otarł pot zalewający mu oczy i próbował nie myśleć o tym, co słuszne i niesłuszne, dobre i złe. Musiał myśleć o tym, jak przeżyć. Przetrwać do zachodu słońca, przez noc, do następnego rana, aż dobrnie do końca tych czterech lat.

Objął wzrokiem Sweetwater, zielone pola pełne bawełny, ciemne, nieruchome wody, kolorowe plamy kwietników. Może to prawda, co mówił ojciec. Może tylko ludzie tacy jak Longstreetowie mogą sadzić kwiaty zamiast ziemniaków i kapusty, i kukurydzy. Może to prawda, że nie zasługują na śliczny, wielki dom, i całą tę ziemię, i łatwe życie. Może to ich wina, że jego własna rodzina klepie biedę i ledwo wiąże koniec z końcem.

A Edda Lou była jego rodzoną siostrą. Rodzina troszczy się o siebie. Tato powiedział, że śmierć Eddy Lou to robota Tuckera.

Gdyby uwierzył ojcu, gdyby mógł mu uwierzyć, wtedy to, co miał zrobić, nie wydawałoby się takie trudne.

Nieważne, czy jest trudne, czy łatwe, powiedział sobie Cyr podchodząc do bocznej ściany domu, żeby wężem ogrodowym obmyć twarz i ręce. Jest to coś, co musi zrobić, ponieważ jeżeli tego nie zrobi, ojciec przyjdzie po niego. Znajdzie go, choćby nie wiem jak dobrze się ukrył. Przyjdzie po niego już nie z pasem czy pięściami. Z czymś gorszym.

– „Jeżeli oko cię zgorszy, wykol je" – powiedział jego ojciec. – Jesteś moim okiem, synu. Moimi oczami.

I przysunął ostrze noże tak blisko, tak blisko jego lewego oka, że Cyr bał się mrugnąć.

– Nie zawiedź mnie, synu. Przyprowadź go tutaj, ja będę czekał.

– Skończyłeś na dzisiaj?

Cyr podskoczył na głos Tuckera i oblał sobie wodą buty. Tucker uśmiechnął się i przytknął zapałkę do połówki papierosa.

– Della mówiła mi, że jesteś dzisiaj jakiś nerwowy. Lepiej zakręć tego węża, zanim się utopisz.

– Tak, proszę pana. Skończyłem. – Cyr gapił się na swoją rękę. Widział, jak palce zaciskają się na metalowym kurku i przekręcają go.

– Całe szczęście, bo już patrząc na ciebie czuję się przepracowany. Chcesz coli albo cytrynowego ciasta?

– Nie. proszę pana. – Z opuszczoną głową zwijał węża. W gardle czuł coś bardzo zbliżonego do łez. Może się nie uda, pomyślał z rozpaczą. Może Tucker każe mu po prostu zmiatać do domu. Z zaciśniętymi wargami Cyr pokuśtykał w stronę roweru.

– Co ci się stało w nogę?

Cyr stanął tyłem do domu i patrzył niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. „Niech cię pożałuje, chłopcze. Niech cię wsadzi w któryś z tych swoich eleganckich samochodów. I sprowadź go tu do mnie".

– To nic, panie Tucker. Chyba coś sobie naciągnąłem. – Kuśtykał dalej, modląc się, żeby Tucker zbył go wzruszeniem ramion.

– Wróć do domu i pokaż tę nogę Delii.

Cyr zacisnął dłonie na rączkach kierownicy i rzucił spłoszone spojrzenie w stronę werandy.

– Nie, proszę pana, wolę wrócić do domu.

Tucker dostrzegł łzy w jego oczach i zmarszczył brwi. Duma nastolatka to bardzo drażliwa sprawa.

– Muszę pojechać do miasta załatwić parę sprawunków – improwizował schodząc z werandy. – Ta kobieta gania mnie w tę i z powrotem, kup to, załatw tamto. Jak to się dzieje, że kobieta nie potrafi od razu powiedzieć, czego jej trzeba?

Cyr wpatrywał się w plamy rdzy na kierownicy.

– Nie wiem, proszę pana.

– Jedna z tajemnic wszechświata. – Położył chłopcu rękę na ramieniu i poczuł, że Cyr sztywnieje. Z poczuciem winy uświadomił sobie, jaki chłopiec jest chudy i jak ciężko pracuje. – Zapakuj rower do oldsa, Cyr. Podwiozę cię do domu.

Kłykcie Cyra zbielały.

– Nie chcę sprawiać kłopotu, panie Tucker.

– I tak muszę przejechać koło zjazdu do twego domu. Chodź, znikamy stąd, zanim ta kobieta przypomni sobie o czymś jeszcze.

– Tak, proszę pana. – Z opuszczoną głową, Cyr doprowadził rower do samochodu. W głowie mu łomotało, kiedy Tucker wyjął kluczyki ze stacyjki i otworzył bagażnik.

– Bóg jeden wie, dlaczego ona jeździ tą łodzią – mruknął Tucker. – Można by tu załadować trzech truposzy. – Odsunął na bok pudło odzieży dla ubogich, trzy pary butów, które należało oddać do szewca przy następnym pobycie w Greenville, karton słojów z kamionki i winchester.

Cyr spojrzał na broń i szybko odwrócił wzrok. Tucker zauważył to spojrzenie.

– Wozi to z sobą od paru miesięcy – powiedział. – Mówi, że będzie jak znalazł, kiedy samochód jej się zepsuje i napatoczy się jakiś zboczeniec. – Tucker przeciągnął starannie linę i przymocował ją do zderzaka. – Wprawdzie nie mogę sobie jakoś wyobrazić Delii siedzącej na masce z winchesterem na kolanach i wypatrującej zboczeńca, ale kto wie.

Cyr nie odpowiedział. Wsiadł do samochodu. Ze schowka przy kierownicy Tucker wyjął parę kaset.

– Chowam je w schowku – powiedział. – Kobieta nigdy nie zagląda do schowka. Co powiesz na Presleya?

– Okay. – Cyr splótł Zesztywniałe dłonie na kolanach.

– Chłopie, Presley nie jest okay, Presley jest super. – Tucker włożył kasetę do odtwarzacza i cofnął taśmę do „Heartbreak Hotel". – Śpiewał wraz z Królem, jadąc aleją. – W domu wszystko w porządku?

– W domu?

– Twoja mama dobrze się czuje?

– Ona… Jako tako.

– Jeżeli czegoś potrzebujesz, pieniędzy albo czegokolwiek, wystarczy mi o tym powiedzieć. I nie musisz mówić mamie, skąd to masz.

Cyr odwrócił głowę. Nie mógł znieść troski, zwykłej serdeczności.

– Radzimy sobie. – Mignęła mu ciężarówka Toby'ego u wylotu drogi prowadzącej do domu Caroline i zapragnął zapłakać. Nigdy już nie będzie mógł zagwizdać na Jima. Po dzisiejszym dniu, kiedy stał się mordercą.

– Nie powiesz mi, co się dręczy, Cyr? Serce podeszło mu do gardła.

– Nic, panie Tucker. Nic mnie nie dręczy.

– Skończyłem czternaście lat już jakiś czas temu – powiedział Tucker swobodnie. – Ale pamiętam, jak to jest. I pamiętam jak to jest, kiedy ojciec ma ciężką rękę i krótki lont. – Tucker popatrzył na niego z takim zrozumieniem, że Cyr musiał znowu odwrócić głowę. – Nie kulałeś, wsiadając do samochodu, Cyr.

Gula strachu zaczęła rosnąć. – Chyba… chyba mnie już nie boli ta noga. Tucker milczał przez chwilę, potem wzruszył ramionami. – Skoro tak…

Jechali teraz wzdłuż wąskiego pasemka Little Hope. Cyr wiedział, że za chwil? znajdą się nad przepustem.

– Trzy… trzymam rower w przepuście.

– Dobrze. Wysadzę cię tam, jeżeli chcesz.

– Może mógłby pan…

„Znieść rower na dół. Pomóc mi sprowadzić rower do przepustu, gdzie czeka na pana mój ojciec. Pomoże mi pan, ponieważ zawsze pan pomaga, kiedy pana o to proszą".

– Co takiego?

Są już prawie na miejscu. Prawie na… Cyr przesunął dłonią po suchych ustach. Nie czul już w sobie lodowatego strachu, tylko mdlącą grozę. „Muszę go tylko poprosić, i on to zrobi". Ujrzał błysk – odbicie światła od szkieł lornetki. A może noża.

– Stać! Stać! – W panice chwycił za kierownicę. Samochód zatańczył na drodze, omal nie wpadając do strumienia.

– Co u diabła?! – Tucker odkręcił kierownicę i nacisnął na hamulec. Olds stanął w poprzek drogi. – Straciłeś rozum?

– Niech pan zawróci, panie Tucker, niech pan zawróci, na miłosierdzie boskie, trzeba zawrócić! – Szlochając Cyr uczepił się kierownicy. – Proszę Boże, odwróć samochód, zanim on przyjdzie nas zabić. Teraz zabije nas obu.

– Cyr, uspokój się!

Oldsmobile obrócił się dostojnie jak okręt wypływający z portu i pomknął z powrotem ku Sweetwater. Skulony na siedzeniu Cyr szlochał z rękoma przy ustach. Wpatrywał się we wsteczne lusterko, podczas gdy Król śpiewał o palącej miłości.

– On przyjdzie. Wiem, że przyjdzie. Moje oczy, wyjmie mi moje oczy! – Chwycił się za żołądek. Tucker zjechał na pobocze. Wyciągnął Cyra z wozu i trzymał go za głowę, kiedy wymiotował. Potem wyciągnął chusteczkę i otarł chłopcu twarz.

– Oddychaj wolno. Myślisz, że już?

Cyr skinął głową i zaczął płakać. Cicho, beznadziejnie. Tuckerowi ścisnęło się serce. Siedział osłupiały w otwartych drzwiach samochodu i klepał Cyra po ręce.

– Wypłacz się. Poczujesz się lepiej.

– Nie mogłem tego zrobić. Po prostu nie mogłem. On mnie zabije.

– Kto cię zabije?

Cyr zwrócił ku niemu pocętkowaną, zrozpaczoną twarz. Tucker pomyślał, że wygląda jak zakatowany pies, który czeka na ostatni cios.

– Mój tata. Kazał mi tu pana przyprowadzić. Powiedział, że to za Eddę Lou i że jeżeli oko cię zgorszy, musisz je wyjąć. Przynosiłem mu codziennie jedzenie. I przyniosłem mu pas i czystą koszulę. I lornetkę. Musiałem. A dzisiaj przyniosłem mu nóż.

Tucker podniósł Cyra za front koszuli i potrząsnął nim mocno.

– Twój tata jest tutaj, w tym przepuście?

– Czeka na pana. Miałem pana przyprowadzić. Ale nie mogłem. – Cyr wywrócił oczami. – Może już idzie. Może już idzie. I ma te pistolety.

– Wskakuj do wozu.

Cyr zrozumiał z tego, że jedzie prosto do więzienia. Pomagał zbiegowi i stawał się tym samym współsprawcą czy coś takiego. Ale więzienie było lepsze niż wyjęcie oczu nożem.

– Co pan chce zrobić, panie Tucker?

– Odwiozę cię z powrotem do Sweetwater.

– Do Sweetwater? Ale., ale…

– Wejdziesz do domu, zadzwonisz do szeryfa Truesdale'a i wszystko mu opowiesz. – Spojrzał ostro na Cyra. – Opowiesz?

– Tak, proszę pana. – Cyr otarł łzy z policzków. – Przysięgam. Powiem mu, gdzie jest tata. Opowiem mu wszystko.

– I powiedz mu, żeby przyjechał do przepustu. Szybko. Bez zwłoki. Natychmiast. – Wjechał w bramę Sweetwater.

– Powiem mu. Przykro mi, panie Tucker. Tak się bałem.

– Porozmawiamy o tym później. – Zatrzymał samochód wzbijając żwir w powietrze. – Biegnij do domu. Jeżeli nie złapiesz szeryfa w biurze, zadzwoń do niego do domu. Della ma numer. Jeżeli nie będzie Burke'a. szukaj Carla.

– Tak, proszę pana. Co pan chce zrobić? – Szeroko otwartymi oczami patrzył, jak Tucker otwiera bagażnik, wyrzuca rower i sięga po karabin. – Jedzie pan za nim? Będzie pan go ścigał, panie Tucker?

Tucker otworzył karabin, sprawdził magazynek. Podniósł wzrok i utkwił spojrzenie w twarzy Cyra.

– Tak, to właśnie mam zamiar zrobić. Najlepiej powiedz Burke'owi, że mianowałem się jego zastępcą.

Cyr odwrócił się i pędem pobiegł do domu.

Загрузка...