Wieść o zamordowaniu Eddy Lou Hatinger rozniosła się jak ogień w suchym lesie, obiegła rozlewiska, rynek i farmy, przetoczyła się przez Market Street, i dalej, aż do Hog Maw Road, gdzie Happy Fuller omawiała wydarzenie ze swoją drogą przyjaciółką i partnerką do gry w bingo, Birdie Shays.
– Henry nie chce o tym rozmawiać – powiedziała Birdie wachlując się papierowym wachlarzem z napisem „Kościół Odkupienia”. – Burke Truesdale zadzwonił po niego gdzieś koło drugiej, a wrócił dobrze po piątej. – Srogooki Jezus na wachlarzu migał coraz prędzej w jej dłoni. – Wrócił do domu blady i spocony, powiedział, że Edda Lou Hatinger nie żyje i żebym odwołała wszystkie wieczorne wizyty. Powiedział, że została zamordowana tak samo jak Arnette i Francie i że nie wyduszę z niego ani słowa więcej na ten temat.
– Bóg nas kocha. – Happy omiotła wzrokiem swoje schludne podwórko, wystawiając się na podmuchy wachlarza Birdie. – Ku czemu zmierza ten świat? Kobieta nie może już wyjść na ulicę.
– Zajrzałam do „Chew'N Chat”. – Bertie skinęła znacząco głową. Wylakierowane włosy, które Earleen Renfrew farbowała jej co sześć tygodni na sarni brąz, stały na jej głowie jak druty, a sztywne fale okalały skronie niby dwa znaki zapytania. – Mówią, że Burke zadzwonił nie tylko po FBI, ale i po Gwardię Narodową.
– Gadanie! – Happy prychnęła pogardliwie. Lubiła Birdie, bardzo lubiła, ale nie przymykała oczu na jej wady. Birdie wykazywała dużą naiwność, cechę, która zajmowała drugą pozycję, tuż za lenistwem, na Prywatnej liście Happy „dziesięciu grzechów głównych”. – Mamy tu mordercę maniaka, a nie zamieszki, Birdie. Nie sądzę, żebyśmy ujrzeli żołnierzy maszerujących Market Street. FBI nie wykluczam. Spodziewam się nawet, że zechcą porozmawiać z moim chłopcem. Znalazł przecież w lutym biedną Arnette.
Na jej przystojnej twarzy pojawił się wyraz głębokiej zadumy. Mogła wybaczyć Bobby'emu Lee urwanie się z lekcji oraz to, że o mały włos znowu nie zawalił roku, ale trudno jej było wyrzec się statusu matki człowieka, który znalazł pierwsze ciało.
– Bobby Lee nie otrząsnął się jeszcze – wtrąciła Birdie. – Widać to po jego oczach. Zaledwie dziś rano, kiedy tankował mi do pełna, pomyślałam sobie: „Bobby Le nigdy już nie będzie ten sam”.
– Koszmary dręczyły go przez wiele tygodni – powiedziała Happy z ledwo wyczuwalną nutką dumy w głosie.
– Zupełnie naturalne. Wiem, że Henry jest załamany. I coś ci powiem. Happy, to jest trochę niepokojące. Boże, przecież mogła to być moja słodka Carolanne – nie, żeby miała czas włóczyć się po chaszczach. Z mężem i dwójką dzieci na głowie! Ale doprawdy, trudno się nie martwić. Jest jeszcze twoja Darleen, bądź co bądź najlepsza przyjaciółka Eddy Lou. Mówię ci, nie mogę o tym myśleć spokojnie.
– Muszę chyba zadzwonić do Darleen, sprawdzić, jak ona to przyjęła. – Happy westchnęła ciężko. Kamień spadł jej z serca, kiedy Darleen poślubiła Juniora Talbota i zamieszkała w miasteczku z mężem i malutkim dzieckiem. Ale wiedziała, że nieokiełznana natura Darleen znów daje o sobie znać. – Musimy zwołać panie, Birdie, i wybrać się do Mavis Hatinger z kondolencjami.
Birdie zaczęła już bąkać jakieś wymówki, kiedy podchwyciła wzrok Jezusa na wachlarzu.
– Tak, tak, to prawdziwie chrześcijański uczynek. Myślisz, że zastaniemy Austina?
– O Austina możesz się nie martwić. – Happy stanowczym ruchem uniosła głowę. – Będziemy miały siłę macierzyństwa po naszej stronie.
Tej nocy w Innocence wszystkie drzwi były zaryglowane, strzelby naładowane, a sen nie przychodził łatwo.
A rankiem myśli wielu mieszkańców Innocence znów pobiegły ku Eddzie Lou.
Darleen Fuller Talbot, trzecie dziecko Happy i jej wielkie rozczarowanie. wpadała na przemian w rozpacz i letarg. Przez wszystkie swoje dziewczęce lata Darleen trzymała się Eddy Lou, zafascynowana ryzykiem, które razem podejmowały' Jeździły autostopem do Greenville, kradły kosmetyki w sklepie Larssona, uciekały ze szkoły z młodymi Bonnymi, żeby kochać się w Spook Hollow.
Razem martwiły się, kiedy opóźniały im się miesiączki, omawiały szczegółowo swoje przygody miłosne i jeździły na podwójne randki do kina pod gołym niebem więcej razy, niż zdołałyby zliczyć. Edda Lou była druhna Darleen na ślubie z Juniorem. Darleen miała się odwzajemnić, kiedy Edda Lou usidli w końcu Tuckera Longstreeta.
a teraz umarła i oczy Darleen zapuchły od płaczu. Miała tyle tylko siły, by wsadzić małego Scootera do kojca, odprowadzić męża do frontowych drzwi, powlec się do kuchni i tylnymi wpuścić kochanka, Billy'ego T.
Bonny'ego.
– Och, moje ty kochanie! – Billy T., już spocony w sportowej koszulce wydartych dżinsach, wziął zapłakaną Darleen w swoje wytatuowane ramiona. – Nie powinnaś tak się przejmować, moja ty gołąbeczko. Nie chcę patrzeć, jak płaczesz.
– Nie mogę uwierzyć, że odeszła. – Darleen pociągnęła nosem, kryjąc twarz w zagłębieniu jego ramienia, i poprawiła sobie samopoczucie, lekko ugniatając krocze Billy'ego T. – Była moją najlepszą, najukochańszą przyjaciółką, Billy T.
– Wiem. – Przybliżył pełne, chętne wargi do jej ust i w geście współczucia obrysował ich kontur językiem. – Była wspaniałą dziewczyną i wszystkim nam będzie jej brakowało.
– Była dla mnie jak siostra. – Darleen odchyliła się, żeby mógł wsunąć rękę pod nylonową koszulkę nocną i dostać się do piersi. – Była mi bliższa niż Bella i Starita.
– Są zazdrosne, ponieważ ty jesteś najładniejsza. – Przygwoździł ją do lady kuchennej, pocierając stwardniałe już sutki.
– Wolałabym, żeby to była któraś z nich zamiast Eddy Lou. – Ze łzami w oczach rozpięła rozporek. – Co z tego, że są moimi rodzonymi siostrami, skoro porozmawiać mogłam tylko z Eddą Lou. O wszystkim. Nawet o nas. – Westchnęła, kiedy zsunął jej koszulkę z ramion i zaczął skubać wargami piersi. – Zawsze dobrze mi życzyła. Była trochę zazdrosna, kiedy poślubiłam Juniora i urodził się Scooter, ale to normalne, no nie?
– Mmm…
– Miałam być jej druhną na ślubie z Tuckerem Longstreetem. – Zsunęła mu spodnie z bioder. – Nie mogę myśleć o tym, jak zginęła.
– Nie myśl o tym, złotko. – Dyszał ciężko. – Pozwól, by Billy T. pomógł ci o tym wszystkim zapomnieć. – Jednym ruchem rozchylił jej nogi. – Edda Lou na pewno by sobie tego życzyła.
– Tak. – Westchnęła i objęła udami jego rękę. Wygięła plecy i strąciła z lady miskę płatków kukurydzianych. – Na zawsze pozostanie w moim sercu. – Objęła go ramionami i otworzyła oczy, rozjaśnione miłością. Miał już założony kondom. – Jesteś dla mnie taki miły, skarbie. – Nakierowała go ręką i Billy T. zabrał się do pracy. – Dajesz mi o tyle więcej radości niż Junior. Nie uwierzysz, ale odkąd się pobraliśmy, robimy to już tylko w łóżku.
Mile połechtany, Billy T, uniósł ją za biodra, waląc jej głową w szafkę kuchenną. Darleen nawet tego nie zauważyła.
Caroline nie mogła uwierzyć, że spała tak dobrze tej nocy. Może była to forma ucieczki, a może zasługa Susie Truesdale i jej córki, które spały w sąsiedniej sypialni. Czuła się bezpieczna w łóżku swoich dziadków. Obudził ją blask słońca i zapach przysmażanego bekonu.
Jej pierwszą reakcją było zażenowanie, że śpi, podczas gdy goście sam robią sobie śniadanie. To ona jest tu przecież gospodynią. Ale wobec grozy poprzedniego dnia argument wydał jej się tak słaby, że z trudem opanowała chęć odwrócenia się na drugi bok.
Zamiast zasnąć ponownie, wzięła zimny prysznic i ubrała się.
Kiedy zeszła na dół, Susie i Marvella siedziały już za stołem i rozmawiały przyciszonymi głosami nad talerzem z jajecznicą.
Podobieństwo między matką a córką było tak uderzające, że Caroline omal się nie roześmiała. Dwie śliczne kobiety z włosami koloru futra z norek i wielkimi niebieskimi oczami. Szeptały między sobą jak dwie dziewczynki w tylnych ławkach kościoła. Obie miały usta w kształcie serca i uśmiechnęły się serdecznie na jej widok.
Istniała między nimi bliskość, zrozumienie i szacunek, coś, czego Caroline nigdy nie zaznała. Kiedy tak patrzyła na zażyłość matki z córką, zalała ją nagła, nieoczekiwana fala zazdrości.
– Miałyśmy nadzieję, że pośpisz dłużej. – Susie zerwała się z krzesła i nalała kawę do filiżanki.
– Czuję się tak, jakbym przespała tydzień. Dziękuję. – Wzięła filiżankę z rąk Susie. – Jesteście takie miłe, że zostałyście ze mną…
– Od czego są sąsiedzi? Marvella, podaj Caroline śniadanie.
– Och, doprawdy, ja…
– Musisz coś zjeść. – Susie posadziła ją niemal siłą na krześle. – Po takim szoku człowiek potrzebuje paliwa.
– Mama robi wspaniałe jajka – wtrąciła Marvella. Podając Caroline talerz, próbowała na nią nie patrzeć. Miała ochotę zapytać, gdzie strzyże włosy. Bobby Lee dostałby chyba szału, gdyby zrobiła takie spustoszenie w swoich lokach. – Człowiek zawsze czuje się lepiej, kiedy sobie podje. Ostatnim razem, kiedy zerwałam z Bobby'em Lee, wsunęłyśmy z mamą olbrzymie porcje lodów z czekoladą.
– Trudno czuć się nieszczęśliwym, kiedy ma się w żołądku lody oblane czekoladą. – Susie uśmiechnęła się i postawiła na stole talerz grzanek. – Otworzyłam słoik dżemu malinowego z zapasów panny Edith. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
– Och, nie. – Zafascynowana Caroline wzięła do ręki ręcznie opisany słoiczek. – Nie wiedziałam nawet, że jest tu dżem malinowy.
– Panna Edith robiła go co roku. Nikt nie przyrządzał galaretek i dżemów lepiej od niej. Sześć razy z rzędu wygrywała niebieską wstążeczkę za przetwory owocowe. – Susie otworzyła dolną szafkę i ruchem dłoni objęła rzędy słoików. – Masz tu zapas na rok.
– Nie wiedziałam. – Tyle pięknych, kolorowych słoików, tak starannie opisanych, ustawionych z taką troską. Żal i poczucie winy chwyciło ją za gardło. – Nie mogłam widywać babci tak często, jak bym chciała.
– Była z ciebie bardzo dumna. Opowiadała o swojej małej Caro, że podróżuje po całym świecie i gra dla monarchów i prezydentów. Pokazywała wszystkim pocztówki, które jej przysyłałaś.
– Jedna przyszła z Francji, z Paryża – wtrąciła Marvella. – Z wieżą Eiffla. Panna Edith pozwoliła mi wykorzystać ją w pracy domowej.
– Marvella przez dwa lata uczyła się francuskiego – Susie spojrzała na córkę z satysfakcją. Ona sama musiała rzucić szkołę na cztery miesiące przed maturą, kiedy ciąża zaczęła być widoczna. Myśl, że jej córka zdobyła już świadectwo maturalne, była dla niej niewyczerpanym źródłem radości. Rzuciła okiem na zegarek. – Kochanie, na ciebie chyba już czas.
– Och, Boże! – Marvella zerwała się na równe nogi. – Zrobiło się późno.
– Marvella pracuje w Rosedale jako sekretarka do spraw prawnych. Powiedzieli, że może przyjechać później, zważywszy okoliczności. – Patrzyła, jak Marvella poprawia szminkę w lustrzanej powierzchni tostera. – Weź mój samochód. Zadzwonię do taty, żeby mnie odebrał. – Wstała i położyła dłonie na ramionach Marvelli. – Nie zatrzymuj się dla nikogo, nawet jeżeli będzie to ktoś znajomy.
– Nie jestem głupia.
Susie uszczypnęła ją w policzek.
– Nie, ale jesteś moją jedyną córką. I chcę, żebyś do mnie zadzwoniła, jeżeli będziesz w domu później niż o piątej trzydzieści.
– Zadzwonię.
– I powiedz temu Bobby'emu Lee, że koniec z parkowaniem na Dog Street Road. Jeżeli już musicie się migdalić, róbcie to u nas w salonie.
– Mamo! – Rumieniec zalał szyję Marvelli i wspiął się wolno na policzki.
– Jeżeli mu sama nie powiesz, ja to zrobię. – Ucałowała nadęte usta Marvelli. – No, biegnij.
Marvella uśmiechnęła się do Caroline.
– Niech pani nie pozwoli się sterroryzować, panno Waverly. Kiedy już raz zacznie, trudno ją powstrzymać.
– Impertynentka – zachichotała Susie, kiedy drzwi zamknęły się za jej córką. – Trudno mi uwierzyć, że jest już dorosła.
– To urocza dziewczyna.
– Przyznaję. Przy tym jest uparta jak muł i doskonale wie, czego chce. Chce Bobby'ego Lee Fullera od dobrych dwóch lat, więc przypuszczam, że go w końcu dostanie. – Uśmiechnęła się łobuzersko i podniosła filiżankę z wystygłą kawą. – Kiedy już namierzyłam sobie Burke'a, biedak nie miał żadnych szans. Ona jest taka sama. Mimo to martwimy się, bo dzieci zawsze wydają się młodsze, niż my byliśmy w ich wieku. – Spojrzała niechętni talerz Caroline. – Niewiele zjadłaś.
– Przepraszam – Caroline przełknęła z trudem następny kęs. – Ale to wszystko jest takie dziwne. Nawet nie znałam tej dziewczyny, a przeraża mnie sama myśl o niej. – Zrezygnowana, odsunęła talerz. – Susie, nie chciałam pytać przez Marvelli, ale chyba nie wszystko zrozumiałam. Ta dziewczyna w stawie jest trzecią ofiarą?
– Od lutego – potwierdziła Susie. – Wszystkie trzy zadźgane nożem.
– Boże!
– Burke niewiele mówi, ale wiem, że to paskudna sprawa, naprawdę paskudna. Okaleczenie czy coś w tym rodzaju. – Wstała, żeby posprzątać ze stołu. – Przeraża mnie to jako matkę, jako kobietę. 1 martwię się o Burke'a. Odbiera to wszystko zbyt osobiście, jakby ponosił tu jakąś winę. Bóg jeden wie, że nikt nie był przygotowany na coś takiego, ale Burke uważa, że powinien temu zapobiec.
Uważał również, że jego obowiązkiem było powstrzymać ojca przed założeniem sobie pętli na szyję, przypomniała sobie.
Caroline napełniła zlew wodą i dolała płynu do mycia naczyń.
– Ma jakiś podejrzanych?
– Nawet jeżeli ma, nic na ten temat nie mówi. Z Arnette wyglądało to na robotę jakiegoś włóczęgi. No wiesz, kiedy miasteczko liczy osiemset. dziewięćset osób, znasz mniej więcej wszystkich. Wydawało się niemożliwe, żeby zrobił to ktoś z nas. Potem, kiedy Francie została zamordowana w ten sam sposób, ludzie zaczęli się sobie nawzajem przyglądać. Ale nawet wtedy nikt nie wierzył, żeby to mógł być sąsiad albo znajomy. Teraz…
– Teraz musicie szukać między sobą.
– I robimy to. – Susie wzięła ręcznik do naczyń, a Caroline zaczęła zmywać. – Choć ja osobiście uważam, że to jakiś maniak ukrywający się na bagnach.
Caroline wyjrzała przez okno w stronę drzew. Drzew, które dziś rosły jakby bliżej domu.
– Ładna mi pociecha.
– Nie chcę cię straszyć, ale ponieważ mieszkasz tu sama, powinnaś zachować ostrożność.
Caroline zacisnęła usta.
– Słyszałam, że Tucker Longstreet i Edda Lou pokłócili się. Że ona naciskała go o ślub.
– Przynajmniej próbowała. – Susie wytarła talerz do sucha, potem roześmiała się. – Boże, nie znasz Tuckera, inaczej nie miałabyś takiej miny. Śmiać mi się chce na samą myśl, że Tucker mógłby kogoś zabić. Przede wszystkim wymagałoby to zbyt dużo wysiłku i nakładu emocji. Nie trwoni swoich sił, a co do uczuć, prawie jest ich pozbawiony.
Caroline przypomniała sobie wyraz twarzy Tuckera, kiedy spotkali się nad stawem. Trudno byłoby powiedzieć, że nie zdradzał dużego wzburzenia.
Sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto ma kłopoty z nadmiarem doznań.
– A jednak…
– Przypuszczam, że Burkę będzie musiał z nim porozmawiać – przyznała Susie. – Nie przyjdzie mu to łatwo. Są sobie bliscy jak bracia. Wszyscy chodziliśmy razem do szkoły – ciągnęła pucując talerze. – Tucker i Dwayne, brat Tuckera, Burke i ja. Byli synami plantatorów, choć farma Truesdale'ów już zaczynała podupadać, więc o szkole prywatnej dla Burke'a nie mogło być mowy. Dwayne wyjechał do szkoły z internatem, jako najstarszy syn i w ogóle, ale narozrabiał i go wyrzucili. Mówiło się o wysłaniu Tuckera, ale stary Beau był tak wściekły na Dwayne'a, że. zatrzymał Tuckera w domu. – Uśmiechnęła się i sprawdziła, czy na szklance nie została najmniejsza choćby plamka. – Tuck zawsze powtarza, jak bardzo jest Dwayne'owi za to wdzięczny. Pewnie dlatego tak się o niego troszczy. Jest dobrym człowiekiem. Gdybyś znała Tucka lak długo jak ja, wiedziałabyś, że podejrzewać go o morderstwo to mniej więcej to samo, co przypisywać mu umiejętność latania. Nie twierdzę wcale, że nie ma wad. Ale zabić kobietę nożem? – Próbowała to sobie wyobrazić. Mimo całej grozy obrazu, musiała się roześmiać. – Byłby zbyt zajęty dostawaniem się pod jej spódnicę, by myśleć o czymkolwiek innym.
Caroline rozciągnęła wargi w uśmiechu.
– Znam ten typ.
– Uwierz mi, kochana, nie znasz nikogo takiego. Gdybym nie była szczęśliwą mężatką z czworgiem dzieci, kto wie, czy sama nie zastawiłabym na niego sideł. Ma coś w sobie, ten nasz Tuck. – Zerknęła na Caroline spod oka. – Założę się, że bardzo niedługo weźmie się do ciebie.
– I połamie sobie zęby. Susie wybuchnęła śmiechem.
– Dużo bym dała, żeby przy tym być. – Odłożyła ostatni talerz. – A teraz, dość mielenia językiem. Mamy mnóstwo roboty.
– Roboty?
– Nie mogę cię tu zostawić, nie będąc pewna, że jesteś bezpieczna. – Wytarła dłonie w ręcznik do naczyń i ze słomkowej torby wyjęła śmiercionośną trzydziestkęósemkę.
– Jezu! – Tylko tyle zdołała wykrztusić Caroline.
– To jest smith i wesson. Wolę rewolwery od automatów.
– Czy to… jest naładowane?
– No pewnie, kochanieńka. – Susie zamrugała wielkimi niebieskimi oczami. – Na wiele by mi się przydał pusty.' Trzy łata z rzędu wygrywałam konkurs strzelania do celu. Burke nie może. się zdecydować, czy ma być ze mnie dumny, czy zażenowany faktem, że strzelam lepiej od niego.
– W torebce… – powiedziała Caroline słabo. – Nosisz go w torebce.
– Aha, od lutego. Strzelasz z czegoś?
– Nie. – Odruchowo Caroline schowała ręce za siebie. – Nie – powtórzyła.
– I zdaje ci się, że nie potrafisz – powiedziała Susie żywo. – Coś ci powiem, kochana. Gdyby ktoś groził tobie albo twojej rodzinie, strzelałabyś aż miło. Wiem, że twój dziadek miał całą kolekcję. Chodźmy wybrać coś ładnego.
Susie odłożyła trzydziestkęósemkę na kuchenny stół i ruszyła w stronę drzwi.
– Susie! – Zaintrygowana Caroline pospieszyła za nią. – Nie mogę wybrać strzelby jak nowej sukienki!
– Zapewnisz cię, że to jest równie pasjonujące. – Susie wkroczyć do gabinetu, stanęła przed szafką i przejrzała jej zawartość, stukając palcem w dolna wargę. – Zacznijmy od pistoletów, ale chcę, żebyś się nauczyła ładować ten karabin. Ma moc!
– Nie wątpię.
Susie otoczyła Caroline ramieniem.
– Posłuchaj, jeżeli ktoś przyjdzie tutaj i zacznie cię niepokoić, wyjdziesz z tą armatą, wycelujesz mu w pępek i powiesz sukinsynowi, że nie masz bladego pojęcia o strzelaniu. Jeżeli nie zniknie z horyzontu, wart będzie kulki.
Z cichym śmiechem Caroline przysiadła na poręczy fotela.
– Ty wcale nie żartujesz.
– Cenimy tu sobie własne bezpieczeństwo. O, to jest dopiero cacko. – Susie otworzyła szafę i wyjęła pistolet. – Colt czterdzieści pięć, seria wojskowa. Założę się, że używał go na wojnie. – Otworzyła pistolet z wprawą, która wzbudziła szczery podziw Caroline, i obróciła pusty bębenek. – Wypucowany aż miło. – Zatrzasnęła bębenek, wycelowała w ścianę i nacisnęła spust. – W porządku. – Otworzywszy szufladę cmoknęła z zadowoleniem na widok amunicji. Wepchnęła pudełko do torebki i uśmiechnęła się szeroko do Caroline.
– Rozwalmy parę puszek!
Agent specjalny Matthew Burns nie tańczył z radości na myśl, że jedzie do małego miasteczka w delcie Missisipi. Burns był urodzonym mieszczuchem. lubił wieczory w operze, dobre Chateauneuf i ciche leniwe popołudnia w Galerii Narodowej.
Widział dość okropieństw w czasie dziesięcioletniej pracy w Biurze i przywykł zmywać brudy z duszy z pomocą Mozarta i Bacha. Cieszył się na starannie zaplanowany weekend: balet, przyzwoita kolacja u Jean – Louisa w Watergate, a potem wysublimowane i romantyczne spotkanie z aktualna towarzyszką życia.
Zamiast tego wylądował w Innocence ze swoim zestawem do pracy w terenie, upchniętym w bagażniku wynajętego wozu, który miał zepsutą klimatyzację.
Burns wiedział, że sprawa wywoła burzę w prasie i nie wątpił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Specjalizował się w masowych mordercach. I z całym spokojem mógł stwierdzić, że jest w tym cholernie dobry.
A jednak irytował go fakt, że jego doskonale zaplanowany weekend diabli wzięli. Na dodatek patolog Biura, przypisany do sprawy, utknął w Atlancie z powodu burzy. Burns nie wierzył, żeby jakiś prowincjonalny koroner przeprowadził przyzwoitą sekcję.
Jego irytacja wzrosła, gdy jechał przez miasto w nagrzanej puszce, w jaką zamienił się samochód. Wygląd Innocence potwierdził jego najgorsze obawy: nieliczni zapoceni przechodnie, parę bezdomnych psów, zakurzone witryny sklepików. Nie było nawet kina. Wzruszył ramionami na widok wypłowiałego, odręcznego napisu „Chat'N Chew” na szybie jedynej restauracji w polu widzenia. Dzięki Bogu zapakował swój ekspres do kawy.
Praca jak praca, pomyślał z rezygnacją, parkując przed biurem szeryfa. Czasem pogoń za sprawiedliwością wymagała ofiar. Wyjął z bagażnika aktówkę i, próbując się nie udusić z gorąca, starannie zamknął wóz.
Kiedy suka Jeda Larssona, Maruda, przywlokła się, żeby obsikać przednią oponę. Burns pokiwał tylko głową. Nie wątpił, że dwunożni mieszkańcy tego miasta wykażą równy brak dobrych manier.
– Ładny samochód – odezwał się Claude Bonny ze swego stanowiska pod markizą. I splunął.
Burns uniósł czarną brew.
– Jeździ.
– Sprzedajesz coś, synu?
– Nie.
Bonny wymienił spojrzenia z Charlie O'Hara i Petem Koonsem. Przez dobrą chwilę O'Hara świszczał tylko przez nos. – A więc musisz być tym facetem z FBI – wydał z siebie pisk.
– Tak. – Burns czuł. jak po plecach spływa mu strużka potu. Modlił się, by w tym mieście była pralnia chemiczna.
– Oglądałem kiedyś taki program z Efremem Zimbalistem. – Koons łyknął lemoniady. – Cholernie dobry program.
– „Dragnet” był lepszy – stwierdził Bonny. – Nie rozumiem, dlaczego go zdjęli. Nie robią już dzisiaj takich programów.
– Panowie wybaczą – powiedział Burns.
– Idź, idź, synu. – Bonny machnięciem ręki przynaglił go do pośpiechu. – Szeryf jest w środku. Siedzi tam od rana. Złap tego psychopatę, który morduje nasze dziewczęta, a my już go sobie powiesimy.
– Doprawdy, ja nie…
– Czy ten facet z „Dragnet” nie grał potem doktora w tym programie „Mash”? – zastanawiał się O'Hara. – Zdaje się, że coś takiego pamiętam.
– Jack Webb nigdy nie zagrałby doktora! – powiedział Bonny, uznając to za osobistą zniewagę.
– Nie, ten drugi. Taki malutki. Moja stara omal nie wyskoczyła z kiecki, oglądając ten show.
– Dobry Boże! – powiedział Burns i popchnął drzwi biura szeryfa. Burke siedział za biurkiem, przytrzymując ramieniem słuchawkę i pisząc coś szybko w notatniku.
– Tak, sir, jak tylko się tu zjawi. Ja… – Podniósł wzrok i zidentyfikowali Burnsa z taką samą łatwością, z jaką odróżniał przepiórkę od bażanta. – Jedną chwileczkę. Agent specjalny Burns?
– Zgadza się. – Zgodnie z obowiązującymi regułami wyciągnął legitymację i machnął nią szeryfowi przed nosem.
– Właśnie wszedł – powiedział Burke do telefonu i podał gościowi słuchawkę. – Pański szef.
Burns odstawił torbę i ujął słuchawkę.
– Tu Burns. Tak, sir, lekkie opóźnienie. Kłopoty z samochodem w Greenville. Tak, doktor Rubenstein powinien dotrzeć tu o trzeciej. Dopilnuję. Już teraz widzę, że będzie nam potrzebny telefon, to zdaje się pojedyncza linia. I… – Zakrył dłonią membranę. – Macie tu faks?
Burke oblizał wargi.
– Nie, sir. Nie mamy.
– I faks – mówił dalej Burns do słuchawki. – Zadzwonię, jak tylko rozpatrzę się w sytuacji. Tak, sir. – Oddał słuchawkę Burke'owi i sprawdził siedzenie obrotowego krzesła, zanim na nim usiadł. – Szeryf…?
– Truesdale. Burke Truesdale. – Wymienili uścisk dłoni, krótki i oficjalny. Burke'owi zdawało się, że czuje zapach talku dla niemowląt. – Mamy tu niezły pasztet, panie Burns.
– Słyszałem. Trzy brzydkie morderstwa w cztery i pół miesiąca. Żadnych podejrzanych.
– Żadnych. – Burke w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby go za to nie przeprosić. – Uznaliśmy, że to robota jakiegoś włóczęgi, ale wobec ostatniego… No i jest ten przypadek w Nashville.
Burns złożył dłonie, tak by stykały się opuszkami palców.
– Ma pan zapewne jakąś dokumentację?
– Mam. – Burke zrobił ruch, jakby chciał się podnieść.
– Nie teraz. Może mnie pan zapoznać ze sprawą ustnie, w drodze. Chce zobaczyć ciało.
– Zabraliśmy ją do zakładu pogrzebowego.
– Bardzo słusznie – powiedział Burns sucho. – Obejrzę ją, a potem pojedziemy na miejsce zbrodni. Zabezpieczył je pan?
Burke poczuł jak wzbiera w nim gniew.
.
– Dość trudno zabezpieczyć bagno. Burns westchnął ciężko i wstał. – Wierzę panu na słowo.
A na tyłach domu Edith McNail i Caroline wstrzymała oddech, zacisnęła zęby i pociągnęła cyngiel. Wstrząs poderwał jej ramię, w uszach zadzwoniło. Trafiła puszkę, choć nie tę, do której mierzyła.
– No, coraz lepiej – powiedziała Susie. – Ale musisz mieć przez cały czas otwarte oczy. – Dała mały popis, strącając błyskawicznie trzy puszki z pnia.
– Czy mogłabym rzucać w nie kamieniami? – krzyknęła Caroline, kiedy Susie poszła ustawić cel.
– Czy zagrałabyś symfonię w dniu, w którym wzięłaś pierwszy raz do ręki skrzypce?
Caroline westchnęła i rozmasowała sobie ramię.
– Czy w ten sposób skłaniasz swoje dzieci do robienia tego, czego sobie życzysz?
– Żebyś wiedziała! – Susie stanęła znów przy niej. – A teraz odpręż się i nie śpiesz. Jakie to uczucie trzymać broń w ręku?
– Prawdę mówiąc… – Roześmiała się krótko i zerknęła w dół na pistolet.
– Seksowny przedmiot, prawda? – Susie poklepała Caroline po plecach. – W porządku. Jesteś wśród przyjaciół. Rzecz w tym, że kojarzy się z władzą, panowaniem nad sytuacją, z odpowiedzialnością. Tak samo jak seks. Tego nie mówię swoim dzieciom. No, strzelaj, mierz do pierwszej od lewej. Masz eks – męża?
– Nie, piękne dzięki! Susie zachichotała.
– Byłego narzeczonego? Jakiegoś faceta, który cię naprawdę wkurwił?
– Luis – syknęła Caroline przez zęby.
– To jakiś Hiszpan, czy co?
– Raczej „co”. Wielki, meksykański szczur. – Caroline pociągnęła za cyngiel. Rozdziawiła usta, kiedy puszka podskoczyła. – Trafiłam.
– Po prostu potrzebowałaś dopingu. Spróbuj następną.
– Drogie panie, czy zamiast strzelać, nie mogłybyście, na przykład, naftować obrusów? – zawołał Burke.
Susie opuściła rewolwer i uśmiechnęła się.
Szykuje ci się nowy przeciwnik na Czwartego Lipca, kochanie. – obrzuciła przelotnym spojrzeniem Burnsa, następnie wspięła się na palce pocałowała męża. – Wyglądasz na zmęczonego.
– Jestem zmęczony. – Ścisnął ją za rękę. – Panie Burns, to moja żona, Susie, i Caroline Waverly. Panna Waverly znalazła wczoraj ciało.
– Caroline Waverly! – Burns wymówił to nazwisko niemal z czcią. – Nie do wiary! – Ujął jej rękę i podniósł do ust, podczas gdy Susie wywracała oczami. – Zaledwie przed paroma miesiącami słuchałem pani koncertu w Nowym Jorku. A w zeszłym roku w Centrum Kennedy'ego. Mam kilkanaście pani płyt.
Przez dobrą chwilę Caroline gapiła się na niego bezmyślnie. To, o czym mówił, wydawało jej się tak odległe, że niemal nierzeczywiste. Przez głowę przemknęła jej myśl, że facet bierze ją za kogoś innego.
– Dziękuję.
– Nie, to ja pani dziękuję. – Pomyślał, że ta sprawa może mieć interesujący aspekt. – Nie potrafię nawet zliczyć, ile razy uratowała pani moje zdrowe zmysły, pozwalając mi słuchać swojej gry. – Jego gładkie policzki były zaróżowione z emocji, dłoń ciągle zaciśnięta na jej dłoni. – To cudowne spotkanie mimo przykrych okoliczności. Muszę przyznać, że jest to ostatnie miejsce, gdzie spodziewałbym się znaleźć księżniczkę sal koncertowych.
Caroline poczuła się mocno niepewnie.
– To dom mojej babki, panie Burns. Mieszkam tu zaledwie od paru dni. W jego bladoniebieskich oczach pojawiła się troska.
– To musi być dla pani bardzo stresujące. Zapewniam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zakończyć tę sprawę szybko.
Caroline uśmiechnęła się słabo, starannie unikając wzroku Susie.
– To bardzo pocieszające.
– Zrobię wszystko, absolutnie wszystko! – Podniósł walizeczkę, którą przedtem ustawił sobie przy nodze. – Teraz rzucę okiem na miejsce zbrodni, szeryfie.
Burke wskazał mu kępę drzew, po czym zerknąwszy na błyszczące włoskie pantofle Burnsa, mrugnął do żony.
– Nawet niezły – uznała Susie, patrząc, jak mężczyźni idą w stronę drzew. – Jeżeli pociąga cię typ eleganta.
– Tak się szczęśliwie składa, że chwilowo nie pociąga mnie żaden typ.
– Nigdy nic nie wiadomo. – Susie powachlowała się skrajem bluzki. – Pokażę ci teraz, jak się czyści broń, a potem zrobimy panom coś zimnego do picia. – Spojrzała na Caroline ciekawie. – Nie wiedziałam, że jesteś taka sławna. Myślałam, że to tylko takie przechwałki panny Edith.
– Sława to rzecz względna.
– Chyba masz rację. – Susie odwróciła się w stronę domu. Ponieważ polubiła Caroline i ponieważ odniosła wrażenie, że Caroline przydałaby się odrobina śmiechu, otoczyła ją ramieniem i zapytała: – Umiesz zagrać „Orange Blossom Special”?
Caroline roześmiała się po raz pierwszy od wielu dni.
– Pewnie tak.