ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Junior Talbot wysiadł ze swojej półciężarówki holowniczej, wsunął palec pod czapkę z daszkiem i przebił się przez kołtun radych włosów, żeby podrapać się w głowę. Obszedł wolno rozbitego porsche'a, miażdżąc ciężkimi butami rozbite szkło. Jasno niebieskie oczy spoglądały ponuro z okrągłej, mocno piegowatej twarzy. Z namysłem skubał dolną wargę. Caroline pomyślała, że wygląda jak Howdy Doody na środkach uspokajających.

– Widzi mi się, że masz tu mały kłopot – powiedział przeciągając słowa.

– Aha – przytaknął Tucker. – Poczęstujesz mnie fajką. Junior?

– Rozumie się. – Junior wyciągnął paczkę winstonów z kieszeni koszuli poplamionej olejem. Wytrząsnął papierosa z paczki i kiedy Tucker się poczęstował, schował ją starannie do kieszeni. Potem przykucnął, żeby przyjrzeć się zgniecionemu błotnikowi. Zapadła kolejna długa cisza.

– Niezła z niej była gablota.

Tucker wiedział, że Junior nie chce rozdrapywać jego ran. Po prostu w jego naturze leżało stwierdzanie rzeczy oczywistych. Tucker wsunął rękę do samochodu i ze skrytki na rękawiczki wyjął pudełko zapałek.

– Chyba złożą mi ją do kupy w Jackson. Junior namyślał się nad tym przez chwilę.

– Chyba – zdecydował. – Chociaż mogłeś wygiąć kadłub. Mają teraz sposoby, żeby go naprostować. Kiedyś wygiąłeś kadłub i mogłeś się pożegnać z gablotą.

Tucker uśmiechnął się przez chmurę dymu.

– Nie ma jak postęp.

– Prawda. – Nie śpiesząc się, Junior wstał, obejrzał bruzdy na poboczu drogi, odłamki szkła, stwierdził brak śladów poślizgu. Po krótkim namyśle zdecydował, że on też zapali.

– Wiesz, Tucker, zawsze mówiłem, że jesteś najlepszym kierowcą, jakiego widziałem, od czasu, gdy pojechałem na pięćsetkę w Daytonie.

Caroline parsknęła niecierpliwie, co zostało zignorowane.

– Pamiętam, jak skasowałeś Bonnych na dwadzieścia dolców w wyścigu na szosie numer jeden. W lipcu siedemdziesiątego szóstego. Wystawił camaro przeciwko twojemu mustangowi. – Junior wziął zapałkę od Tucke i zapalił pocierając o paznokieć kciuka. – Nie mieli szans.

Tucker przypomniał sobie wyścig z przyjemnością.

– Mieliby większe, gdyby Billy T. pozwolił prowadzić Johnowi Thomasowi.

Junior skinął głową.

– Większe, może. Ale żaden z nich nie ma twojego talentu do kółka.

– Idioci – mruknęła Caroline pod nosem. Nawet jeżeli Junior ją usłyszał, udawał, że nie. Był żonaty od ponad roku i wiedział, kiedy mężczyzna, powinien udawać głuchego.

– Powiedz mi – ciągnął Junior tym samym powolnym, spokojnych głosem – jak to się stało, że wjechałeś w ten słup.

– No cóż… – Tucker zaciągnął się w zamyśleniu. – Można powiedzieć żeśmy się rozeszli, wóz w jedną, a ja w drugą. Układ sterowniczy.

Junior skinął głową i spokojnie palił dalej. Caroline miała wielką ochotę zapytać, czy nie przynieść im ogrodowych krzeseł, żeby mogli pogawędzić na siedząco.

– Coś mi się zdaje, że nawet nie zdążyłeś przydepnąć hamulca.

– Zdążyłem – odparł Tucker. – Hamulce nie działały.

W oczach Juniora błysnęło ożywienie. Ktoś inny na jego miejscu zlekceważyłby całą historię. Ale Junior znał i podziwiał umiejętności Tuckera jako kierowcy.

– Zagadkowa sprawa – powiedział. – Zły układ kierowniczy, złe hamulce. Wszystko naraz w takiej bryce? Miała coś ze sześć miesięcy, no nie?

– Zgadza się. Junior pokiwał głową.

– Trzeba jej się przyjrzeć.

– Byłbym wdzięczny, Juniorze.

Caroline milczała, dopóki Junior nie wrócił do swojej ciężarówki.

– Co ma wspólnego wyścig sprzed piętnastu lat z faktem, że wjechałeś w moją skrzynkę pocztową?

Tucker uśmiechnął się.

– Co to była za noc! Odsuń się od wozu, skarbie. Może się przechylić przy szarpnięciu. – Żeby utrwalić jej kiełkujące współczucie. Tucker zarzucił jej rękę na ramię i pozwolił się odprowadzić parę kroków w tył.

– Słabo ci?

Nie było mu słabo, ale w jej głosie usłyszał tyle troski!

– Odrobinę – powiedział zwolna, jakby nadrabiał miną. – To minie. – Stłumił uśmiech, kiedy opasała go w pasie ramieniem.

– Chodźmy do samochodu. Odwiozę cię do domu.

Do domu! Cholera! A już zaczynał robić postępy. – Wolałbym wyciągnąć się na kanapie, zanim odzyskam siły. Czuł, że ona się waha. Wtedy usłyszał klakson i zmełł w ustach przekleństwo. Dwayne zatrzymał swojego białego caddy na samym środku drogi i wyskoczył. Był nie ogolony, a włosy sterczały mu na wszystkie strony. – Jezu miłosierny, chłopie!

Obrzucił Tuckera szybkim spojrzeniem, stwierdził, że brat stoi na obu nogach i przeniósł całą uwagę na samochód, który Junior zdejmował ze słupa.

– Wybrałeś się na niedzielną przejażdżkę, Dwayne?

– Crystal dzwoniła. – Dwayne gwizdnął przez zęby, kiedy zobaczył przód porsche'a. – Singleton Fuller był na stacji, kiedy Junior odebrał telefon. Wpadł na Jeda Larssona, który opowiedział wszystko Crystal, która przyszła po skrzynkę coli. Dobrze, że to ja odebrałem telefon, a nie Josie. – Pod wpływem cudownych leków Josie jego kac ustąpił na tyle, że Dwayne był w stanie odczuwać coś poza własnym bólem głowy. – Kurczę blade, Tucker, załatwiłeś to cacuszko.

Tracąc cierpliwość, Caroline wciągnęła gwałtownie powietrze.

– Twój brat czuje się lepiej, niż można by się spodziewać w tych okolicznościach – wystrzeliła. – Mogło być gorzej, a tak, zadrapał sobie tylko czerep. To zrozumiałe, że niepokoi cię stan brata, ale proszę mi wierzyć, nic mu nie będzie.

Junior przerwał robotę i zamarł z papierosem zwisającym z kącika ust. Dwayne zamrugał bezradnie powiekami. Tucker robił co w jego mocy, by nie ryknąć śmiechem.

Ona za mną szaleje, zdecydował.

– Tak – powiedział Dwayne ze skrupulatną uprzejmością. – Widzę, że nic mu nie jest. Przyjechałem zabrać go do domu.

– Cóż za troskliwa rodzina.

– Faktycznie, trzymamy się razem. – Kiedy się uśmiechał, było w nim coś zniewalającego, mimo przekrwionych oczu i aury przepicia.

– Nigdy nie spotkałam podobnej rodziny – powiedziała Caroline szczerze.

– Załatwione, Tuck – zawołał Junior. – Sprawdzę, co i jak, i dam ci znać.

– Dzięki, Junior. – Tucker musiał się odwrócić. Po prostu nie mógł patrzeć, jak odholowują jego samochód. Było to niemal tak przykre, jak Widok kogoś bliskiego na noszach.

– Miło cię było znowu widzieć, Caroline – powiedział Dwayne, po Czym ruszył w stronę swojego samochodu. – Chodź, Tucker. Zaczynał się mecz, kiedy Crystal zadzwoniła. Straciłem już pierwszą połowę.

– Za chwilę. – Tucker odwrócił się ku Caroline. – Dziękuję za opiekę. – Dotknął jej włosów. – I za to, że mnie wysłuchałaś. Nie cwałem sobie sprawy, jak bardzo chcę z kimś porozmawiać.

Potrzebowała chwili, by uświadomić sobie, że Tucker mówi poważnie. Nie dostrzegła kpiącego błysku w jego oczach.

– Zawsze do usług – powiedziała.

– Chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć. – Kiedy cofnęła głowę przed jego dotknięciem, Tucker ujął ją za podbródek. – Chciałbym zaprosić cię dzisiaj na kolację do Sweetwater.

– Naprawdę, Tucker, nie musisz tego…

– Nagle zapragnąłem, byś zobaczyła mnie w bardziej sprzyjających okolicznościach niż te, które udawało mi się stworzyć dotychczas. – Błądził palcami między jej uchem a podbródkiem. – Zapragnąłem cię zobaczyć, kropka.

– Nie chcę niczego zaczynać, z nikim – powiedziała spokojnie, choć puls walił jej w skroniach.

– Zapraszanie sąsiadów na niedzielną kolację jest starą tradycją w tych okolicach.

Musiała się uśmiechnąć.

– Nie będę łamała starych tradycji.

– Cholera, Tuck, pocałuj ją po prostu i chodźmy – zawołał Dwayne. Oddając uśmiech, Tucker przesunął kciukiem po jej wargach.

– Nie pozwoli mi. Na razie. Czekam o piątej, Caro. Oprowadzę cię po Sweetwater.

– Dobrze.

Patrzyła, jak idzie do cadillaka i sadowi się ostrożnie na przednim siedzeniu. Zdążył jeszcze posłać jej szybki uśmiech, zanim Dwayne wystrzelił w stronę Sweetwater, jadąc dokładnie środkiem drogi.

– Lecę jak głupia z kiermaszu, myśląc, że rozbiłeś sobie głowę albo co gorszego, a ty mi mówisz, że mamy gości na kolacji! – Della grzmotnęła wałkiem w bryłę ciasta. – Teraz nie wiem, ile pieniędzy zebrałyśmy. Musiałam zostawić wszystko w rękach Susie Truesdale, a ona tak się zna na handlu jak nie przymierzając ty.

Ponieważ refren ten rozbrzmiewał od dobrych trzech godzin, Tucker uznał, że czas działać. Wyciągnął z kieszeni dwadzieścia dolarów i położył jej na kuchennym blacie.

– Masz. To mój wkład w kiermasz ciast Świętej Trójcy.

– Hmmm. – Zwinne palce Delii chwyciły banknot i upchnęły go w czeluściach fartucha. Ale pieniądze nie mogły kupić jej milczenia.

– Myślałam, że dostanę zawału. Przylatuje Earleen i mówi, żeś rozbił samochód. A mówiłam ci, kiedyś go kupował, że zrobili go cudzoziemcy i nic dobrego z tego nie wyniknie. Podobnie jak ze ścigania się po drogach w dzień święty. – Włożyła rozwałkowane ciasto do formy. – A kiedy przybiegam do domu zobaczyć, czy jesteś żywy czy martwy, ty mi mówisz, że zaprosiło gościa na kolację.

Pofukując, przycinała odstające końce ciasta.

– Jakby szynka się miała upiec sama. Wnuczka Etidht! Miałam dużo sympatii dla Edith. Opowiadała mi, jak to jej wnuczka jeździ do Paryża i Włoch, że była w samym Pałacu Buckingham i jadła kolację z prezydentem w Białym Domu. – Rozwałkowała następną grudę ciasta. – I ona przychodzi na kolację, a je nie mam nawet czasu sprawdzić, czy nie trzeba wyczyścić sreber. Twoja mama przewróciłaby się w grobie, niech spoczywa w pokoju, gdybym nie użyła dobrych sreber. – Otarła wierzchem dłoni czoło, zadzwoniły ciężkie bransolety na jej przegubach. – A on myśli, że niedzielna kolacja zrobi się sama. Iście po męsku.

Tucker spojrzał wilkiem na ziemniaka, którego właśnie obierał.

– Przecież ci pomagam, prawda? Parsknęła pogardliwie.

– Wielka mi pomoc. Za grubo obierasz ziemniaki i rozrzucasz łupiny na mojej czystej podłodze.

– Jezu Chryste!

Oczy Delii błysnęły gniewem. Tucker skulił się w sobie.

– Nie używaj imienia Pańskiego nadaremnie, nie w mojej kuchni w niedzielę.

– Zmyję podłogę, Della.

– Pewnie, że zmyjesz. Tylko nie waż się brać najlepszego ręcznika, jak ostatnim razem.

– Tak jest. – Czas wytoczyć największą armatę, uznał Tucker. Wstawił miskę z ziemniakami do zlewu i otoczył ramionami pokaźną talię Delii.

– Chciałem tylko zrobić coś miłego dla Caroline po tym, jak opatrzyła mi głowę.

Della chrząknęła znacząco.

– Widziałam ją i mogę sobie wyobrazić, co to jest, to coś miłego. Uśmiechnął się zanurzając twarz w jej czerwonych lokach.

– Nie mogę zaprzeczyć. Taka myśl zaświtała mi w głowie.

– Chyba w rozporku. – Ale usta jej drżały od hamowanego śmiechu. – Trochę za chuda jak na twój gust.

– Cóż, liczę na to, że się podtuczy na twoim wikcie. Wiesz, że nikt nie serwuje takich frykasów jak ty. Prawdę mówiąc, chciałem jej trochę zaimponować. Najpewniejszy sposób to kazać jej spróbować twojej marynowanej szynki.

Della parskała, prychała i rumieniła się z dumy.

– Myślę, że nie zaszkodzi nakarmić dziewuszyny przyzwoitą kolacją.

– Przyzwoitą?! – Uścisnął Delię. – Złotko, nie jadła lepszej w Białym Domu. Masz to jak w banku.

Della zachichotała i odepchnęła jego ręce.

– Dostanie figę z makiem, jeżeli nie skończę. Wrzuć ziemniaki do wrzątku i zmiataj stąd. Skończę prędzej, jeżeli nie będziesz mi pomagał.

– Sie robi! – Tucker wycisnął na jej policzku pocałunek. Wymruczała coś z zadowoleniem. Wychodząc parę minut później z kuchni, Tucker natknął się na Dwayne'a rozciągniętego na podłodze w salonie. Oglądał kolejny mecz baseballowy.

– Mógłbyś się ogolić.

Dwayne przekręcił się na bok i sięgnął po butelkę coca – coli.

– Jest niedziela. Nigdy nie golę się w niedzielę.

– Mamy gościa na kolacji.

Dwayne pociągnął tęgi łyk i zaklął, kiedy baseballista puścił piłkę.

– Jeżeli się ogolę, ona zobaczy, że jestem przystojniejszy od ciebie. I jak będziesz wtedy wyglądał?

– Zaryzykuję.

Dwayne parsknął pogardliwie.

– Przycisną tego miotacza jeszcze w tej części gry, jeżeli mają trochę oleju w głowie. Dobra, ogolę się.

Zadowolony z takiego obrotu spraw, Tucker ruszył w górę po schodach. Zanim dotarł do swojego pokoju, wezwała go Josie.

– Tucker? Czy to ty, skarbie?

– Idę wziąć prysznic.

– Chodź tu na chwilę i pomóż mi.

Zerknął na zegarek dziadka, stwierdził, że do przyjścia Caroline zostało jeszcze pół godziny, i wszedł do pokoju Josie.

Wyglądał jak dom towarowy po wyprzedaży. Bluzki, sukienki, halki, buty leżały rozrzucone na krzesłach, łóżku, parapecie okiennym. Pajacyk z czarnej koronki zwisał bardzo sugestywnie z trąby różowego słonia, którego jakiś zapomniany adorator Josie wygrał na stanowym festynie.

Wciąż miała na sobie czerwony szlafrok, a głowę trzymała w szafie. między resztą odzieży.

Jak zwykle w pokoju unosił się zapach będący kombinacją perfum. pudrów i rozmaitych płynów kosmetycznych. W rezultacie pachniało trochę jak w sklepie perfumeryjnym, trochę jak w luksusowym burdelu.

Tucker obrzucił wnętrze szybkim spojrzeniem i doszedł do oczywistego wniosku.

– Masz randkę?

– Teddy zawozi mnie na przedstawienie do Greenville. Powiedziałam żeby wpadł na kolację, skoro i tak mamy gościa. Co powiesz na to? – Odwróciła się, trzymając na wysokości bioder skórzaną minispódniczkę.

– Za gorąco na skórę.

Ubolewała nad tym przez chwilę, ponieważ spódnica odsłaniała pięknie jej nogi, po czym odrzuciła ciuch na łóżko.

– Masz rację. Wiem, czego mi potrzeba, tej skąpej różowej kiecki. Miałam ją na sobie na przyjęciu w Jackson w zeszłym tygodniu i otrzymałam jedną. ofertę małżeńską i trzy niemoralne propozycje. Gdzie ona jest, do cholery.

Tucker patrzył, jak przetrząsa ubrania już odrzucone.

– Myślałem, że wypróbowujesz doktora dla Crystal.

– Prawda. – Podniosła głowę i uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Ale uznałam, że on wcale nie jest w typie Crystal. Zresztą wraca za parę dni na Północ i rozstanie złamałoby jej serce. Nie może pozwolić sobie na podróże do Waszyngtonu, a ja, owszem. Głowa boli cię jeszcze?

– Nie bardzo.

– Spójrz tutaj. – Pokazała na niewielki siniak na łydce. – Wyrwałeś stąd tak prędko, że poleciał żwir. Teraz będę musiała zapudrować nogę albo włożyć spodnie.

– Przepraszam.

Wzruszyła ramionami i podjęła poszukiwania różowej sukienki.

– Nie ma sprawy. Byłeś zdenerwowany. Wszyscy się dowiedzą, że ona kłamała, Tucker. Dowiedzą się, zanim pogrzebią ją we wtorek.

– Chyba tak. – Dostrzegł rąbek czegoś różowego i wyciągnął spod stosu sukienkę. – Już się uspokoiłem. W pierwszym momencie faktycznie trochę mnie poniosło.

Dotknęła bandażu na jego czole i przez chwilę stali przy sobie, w obłoku perfum Josie. Łączyło ich coś więcej niż twarz matki, więcej niż nazwisko ojca. Istniała między nimi więź mocniejsza niż wspólnota krwi. Kochali się.

– Przykro mi, że ona cię zraniła, Tucker.

– Pokiereszowała trochę moją męską dumę, to wszystko. – Pocałował Josie leciutko w usta. – Już się zabliźnia.

– Jesteś za dobry dla kobiet, Tucker. Zakochują się w tobie. Masz z tego tylko kłopoty. Gdybyś był dla nich trochę twardszy, nie wzbudzałbyś takich nadziei.

– Będę o tym pamiętał, Josie. Następnym razem, kiedy umówię się z kobietą, powiem jej, że jest brzydka.

Josie roześmiała się i przyłożywszy do siebie sukienkę, zaczęła się okręcać przed kryształowym lustrem.

– I nie mów wierszy.

– Kto twierdzi, że mówię?

– Caroline. Mówiłeś wierszem, kiedy zabrałeś ją nad Lake Village, żeby Podziwiała gwiazdy.

Tucker wepchnął ręce w kieszenie spodni.

– To niebywałe! Żeby kobiety opowiadały sobie najbardziej intymne szczegóły życia, robiąc trwałą albo manikiur!

– A co sądzisz o mężczyznach omawiających przy piwie wielkość kobiecych cycków?

Patrzył na nią spode łba.

– Już nigdy w życiu nie powiem kobiecie komplementu. Josie skwitowała to śmiechem.

Sweetwater wywarło na Caroline takie wrażenie, że zatrzymała samochód w połowie alei i patrzyła. W południowym słońcu wydawało się, że dom jest perłowobiały i składa się wyłącznie z delikatnych żelaznych barierek, wiotkich kolumn i połyskliwych okien. Nietrudno było sobie wyobrazić kobiety w krynolinach spacerujące na trawnikach i dżentelmenów we frakach dyskutujących na werandzie o możliwości secesji, podczas gdy czarna służba roznosiła bezszelestnie zimne napoje.

Kwiaty rosły wszędzie, oplatały kratki, wylewały się z terakotowych donic. Zapach gardenii, magnolii i róż wypełniał powietrze.

Z białego masztu na środku frontowego trawnika zwisała flaga Kon. federacji, wyblakła i nadgryzioną przez czas.

Za domem Caroline dostrzegła rzędy kamiennych budynków, gdzie, jak się domyślała, mieściły się kiedyś kwatery niewolników, wędzarnie i letnie kuchnie. Trawnik z tyłu domu przechodził w płaskie, ciągnące się w nieskończoność pola bawełny. Na środku jednego z nich stało samotne drzewo, potężny cyprys, pozostawiony tym przez niedopatrzenie, a może sentyment.

Z jakiegoś powodu widok tego drzewa, jego surowy majestat wzruszył ją niemal do łez. Z pewnością tkwił tam od ponad stu lat, przetrwał upadek Południa, widział walkę o zachowanie stylu życia i ostateczną klęskę.

Przeniosła wzrok z powrotem na dom. On również symbolizował ciągłość i zmianę, majestatyczną elegancję starego Południa, która ludziom z Północy wydawała się gnuśnością. Dzieci rodziły się w tym domu, dorastały i umierały, a życie tego cichego zakątka delty toczyło się dalej. Przetrwała kultura i tradycja.

A dowód tego miała przed oczami. Dowodem był również dom jej babki i wszystkie te domy i farmy, i pola wokół Innocence. I samo Innocence.

Właśnie zaczynała to rozumieć.

Kiedy zobaczyła Tuckera, który ukazał się na frontowej werandzie, pomyślała, że może i jego zacznie rozumieć. Uruchomiła silnik i objechała powoli gazon peonii.

– Stałaś tam tak długo. Już zacząłem się bać, że się rozmyśliłaś.

– Nie. – Wysiadła z samochodu. – Po prostu patrzyłam.

On również dokonał pewnych obserwacji i uznał, że będzie lepiej, jeżeli poczeka z mówieniem, aż obręcz, która ściskała jego serce, zostanie trochę rozluźniona. Caroline ubrana była w cienką białą sukienkę, rozkloszowaną ku dołowi. Wyobraził sobie, jak powiewa na wietrze; trzymała się na dwóch ramiączkach szerokości palca. Szyję Caroline otaczał naszyjnik z jakichś wypolerowanych kamieni. Zaczesane w tył włosy odsłaniały kolczyk harmonizujące z naszyjnikiem. Zrobiła coś tajemniczego i bardzo kobiecego z twarzą, pogłębiając oczy i podkreślając usta.

Kiedy szła ku niemu po schodach, poczuł pierwsze tchnienie jej zapachu. Prawą ręką ujął jej lewą dłoń i obrócił ją w koło pod łukiem swojego ramienia, niby w tańcu. Roześmiała się. Kiedy ujrzał głębokie wycięci sukienki na plecach, przełknął głośno ślinę.

– Muszę ci coś wyznać, Caroline.

– Słucham.

– Jesteś brzydka. – Potrząsnął głową, zanim zdołała coś powiedzieć. – Musiałem wyrzucić to z siebie.

– Interesujące podejście.

– Pomysł mojej siostry. To powinno powstrzymać kobiety przed zakochiwaniem się we mnie.

Dlaczego zawsze pobudzał ją do śmiechu?

– Metoda może okazać się skuteczna. Masz zamiar zaprosić mnie do środka?

– Wydaje mi się, że czekałem na to bardzo długo. – Poprowadził ją do drzwi, otworzył je. Zatrzymał się na chwilę, żeby zobaczyć, jak wygląda w progu – w jego progu – na tle krzewów magnolii. Musiał stwierdzić, że wyglądała świetnie.

– Witaj w Sweetwater.

W chwili gdy znalazła się w holu, usłyszała donośne pokrzykiwania Delii.

– Jeżeli zapraszasz kogoś do mojego stołu, mogłabyś przynajmniej go nakryć! – Della stała u podnóża kręconych schodów, z jedną ręką na mahoniowym słupku, drugą na potężnym biodrze.

– Powiedziałam, że nakryję, no nie? – dobiegł z góry głos Josie. – Nie wiem, o co ten cały rwetes. Skończę robić twarz i zajmę się stołem.

– Tydzień zejdzie, zanim skończy z tymi farbami. – Della odwróciła się. Święte oburzenie na jej twarzy ustąpiło miejsca ciekawości, kiedy dostrzegła Caroline. – Proszę, proszę, to ty jesteś wnuczką Edith.

– Tak.

– Ucięłyśmy sobie z Edith niejedną miłą pogawędkę na jej frontowej werandzie. Przypominasz ją trochę. Koło oczu.

– Dziękuję.

– To jest Della – obwieścił Tucker. – Opiekuje się nami.

– Próbuję od trzydziestu lat, ale rezultaty są mizerne. Zabierz ją do gościnnego salonu i daj dobrej sherry, Tucker. Kolacja będzie niedługo. – Po raz ostatni łypnęła okiem w stronę schodów i podniosła głos. – Dobrze by było, gdyby ktoś przestał się pacykować i nakrył stół.

– Chętnie to zrobię – zaczęła Caroline, ale Della już popychała ją w stronę salonu.

– Nawet mowy nie ma. Tucker obrał ziemniaki, a ta dziewczyna nakryje do stołu. Tyle przynajmniej może zrobić, skoro zaprosiła tego doktora od umarlaków. – Poklepała Caroline po ramieniu i popędziła do kuchni.

– Doktor od umarlaków?

Tucker uśmiechnął się i podszedł do antycznej orzechowej komody, gdzie trzymano alkohol.

– Patolog.

– A, Teddy. To… interesujący człowiek, z pewnością. – Przesunęła wzrokiem po wysokich oknach, koronkowych firankach, tureckich dywanach. Dwie bliźniacze kanapy utrzymane były w tonacji pastelowej. Ściany pokryte były tapetą w chłodnych barwach harmonizujących ze starymi meblami, podobne kolory miały ręcznie wyszywane poduszki leżące na otomanie. Na obramowaniu marmurowego kominka stała waza Waterforda wypełniona płatkami róż.

– Uroczy dom. – Wzięła z jego rąk kieliszek. – Dziękuję.

– Oprowadzę cię kiedyś. Opowiem całą historię.

– Chciałabym ją usłyszeć. – Podeszła do okna, skąd mogła widzieć ogród, a dalej pola i stary cyprys. – Nie wiedziałam, że jesteście farmerami.

– Plantatorami – sprostował Tucker stając za jej plecami. – Lorgstreetowie są plantatorami od osiemnastego wieku, od dnia kiedy Beauregard Longstreet wyłudził od Henry'ego Van Havena w dwudniowej partii pokera sześćset akrów najlepszej ziemi w delcie. Było to w Natchez w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym szóstym roku, w domu rozpusty o nazwie „Czerwona Gwiazda”.

Caroline odwróciła się od okna.

– Zmyślasz.

– Nie, droga pani, mój ojciec powtórzył mi to, co usłyszał od swojego ojca, który usłyszał to od swojego ojca, i tak dalej, aż do owego pamiętnego dnia w dziewięćdziesiątym szóstym, oczywiście, fragment o szachrowaniu opiera się na spekulacjach. Jest autorstwa Larssonów. Nawiasem mówiąc, są kuzynami Van Havenów.

– To brzydko z ich strony.

Lubił kiedy tak na niego patrzyła, z leciutko wydętymi wargami, z delikatną kpiną w oczach.

– W każdym razie Henry tak się zdenerwował utratą ziemi, że próbował zgładzić starego Beau, kiedy ten skończył świętowanie wygranej z jedną z najlepszych dziewczynek w „Czerwonej Gwieździe”. Nazywała się Millie Jones.

Caroline cmoknęła wargami i potrząsnęła głową.

– Powinieneś zostać literatem.

– Mówię ci tylko, jak było. A więc Millie była zadowolona z Beau – wspominałem ci może, że Longstreetowie cieszyli się zawsze opinią znakomitych kochanków?

– Nie wydaje mi się.

– Udokumentowane, poprzez wieki – zapewnił ją Tucker. Lubił patrzeć, jak uśmiech rozjaśnia jej oczy, łagodzi wyraz ust. Gdyby nie znał tej historii, wymyśliłby ją na poczekaniu. – I Millie, wdzięczna Beau za jego starania, jak również za pięć dolarów w złocie, które pozostawił na nocnym stoliku, podeszła do okna, żeby pomachać mu na pożegnanie. To właśnie ona dostrzegła Henry'ego, który czaił się w krzakach z naładowaną flintą Krzyknęła ostrzegawczo. Henry wystrzelił. Kula przeszyła rękaw surduta Beau, ale nie ucierpiał na tym jego refleks. Wyciągnął nóż i cisnął nim w krzak, z którego padł strzał. Trafił Henry'ego prosto w bebechy, jak mawiał mój dziadunio.

– Był, oczywiście, ekspertem w rzucaniu nożem, tak jak był znawcą sztuki miłosnej.

– Bardzo utalentowany człowiek – przytaknął Tucker. – A ponieważ był również niezwykle roztropny, uznał, że lepiej opuścić Natchez i nie odpowiadać niewygodne pytania o karciany zakład, nieboszczyka w krzakach i arkansaski burdel. Będąc romantykiem, zabrał Mollie z tego domku i przywiózł ją tutaj. – I zaczął sadzić bawełnę.

– Sadzić bawełnę, bogacić się i płodzić dzieci. To właśnie ich syn zaczął budowę tego domu w tysiąc osiemset dwudziestym piątym. Caroline nie odezwała się. Można było dać się łatwo porwać rytmowi, melodii jego głosu. Nieważne, co w tej historii jest prawdą, pomyślała, a co Tucker zmyślił na poczekaniu. Chodzi o sposób, w jaki opowiadał.

Odsunęła się od okna, czując, że on zaraz jej dotknie. Nie była już wcale taka pewna, że sobie tego nie życzy.

– Wiem bardzo niewiele o historii mojej rodziny – powiedziała. – A już z pewnością nic o wydarzeniach sprzed dwustu lat.

– Tutaj, w delcie, częściej oglądamy się za siebie, niż patrzymy w przyszłość. Historia to największa plotkara. A jutro… Cóż, jutro samo zadba o siebie, prawda?

Wydało mu się, że słyszy jej westchnienie, ale dźwięk był tak cichy, że mógł się pomylić.

– Przez całe życie myślałam wyłącznie o przyszłości, planowałam następny miesiąc, następny sezon. To pewnie tutejszy klimat tak na mnie wpłynął. – Tym razem westchnęła i było w tym coś tęsknego. – Od chwili, gdy weszłam do domu babci, nie pomyślałam nawet o przyszłości. Zresztą, nie chciałam myśleć – powiedziała, przypomniawszy sobie telefony od menedżera. Twierdził, że jej wyjazd do Missisipi jest ucieczką.

Tucker miał wielką ochotę objąć ją, choćby po to, by ofiarować jej schronienie ze swych ramion. Ale bał się, że taki gest zepsuje to, co się między nimi poczynało.

– Dlaczego jesteś nieszczęśliwa, Caro? Spojrzała na niego zaskoczona.

– Nie jestem nieszczęśliwa. – Ale wiedziała, że to tylko część prawdy. Kłamstwo było częścią prawdy.

– Słucham niemal tak dobrze, jak mówię. – Dotknął delikatnie jej twarzy. – Może spróbujesz któregoś dnia.

– Może. – Ale odsunęła się od niego. – Ktoś idzie. Wiedział, że ta właściwa chwila jeszcze nie nadeszła. Spojrzał w okno.

– Doktor od umarlaków – powiedział i uśmiechnął się szeroko, – Chodźmy zobaczyć, czy Josie nakryła do stołu.

Загрузка...