Mógł sobie wyobrazić każdego, tylko nie siebie zamieszanego w strzelaninę. Już po raz drugi przez Austina Tuck znajdował się w takiej nieprzyjemnej sytuacji, że musiał brać do ręki karabin.
Było to cholernie irytujące.
Ale nie mógł wrócić do domu i siedzieć na werandzie czekając, aż Burke i Carl załatwią sprawę. W oczach stała mu jeszcze przerażona twarz Cyra, strach dziecka zdawał się wisieć w samochodzie.
„On wyjmie mi oczy!”
Gdzie, na litość boską, usłyszał coś takiego?
Od tego szaleńca, swojego ojca, uznał Tucker.
Zatrzymał samochód. Wysiadł z wozu i używając go jako osłony, otworzył tylne drzwiczki. Jak niemal wszyscy w Innocence Della woziła na parapecie lornetkę.
Kiedy podniósł ją do oczu i nastawił ostrość, betonowa bryła przepustu wyskoczyła mu przed oczami. Nie dostrzegł niczego przy wejściu do przepustu, żadnego ruchu na brzegu Little Hope. Pusto na polu za strumieniem.
Uchwycił błysk z okna wozów mieszkalnych na parkingu, pięć kilometrów dalej. Obniżył lornetkę i wyraźnie zobaczył siostrę Earleen, Laurilee. Wyszła z przyczepy, uderzyła patelnią w puszkę Mountain Dew i krzyknęła donośnie.
Zwołuje dzieciarnię na kolację, pomyślał Tucker z roztargnieniem i wolno przesunął lornetkę. Zobaczył świnie ryjące w zagrodzie Marchesów i tabun kurzu posuwający się drogą w stronę miasta. Samochodu nie rozpoznał.
Cisza przerywana jedynie pochlupywaniem strumienia i głosem ptaków, które podśpiewywały bez zapału, wydawała się czymś namacalnym.
Jeżeli Austin czeka, to w jakimś ciemnym kącie przepustu. Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Tucker upchnął do kieszeni parę nabojów, nie tracąc nadziei, że nie będzie musiał ich użyć. Podchodził do przepustu przygięty, ze wzrokiem wlepionym w wąski otwór wejściowy. Kiedy znalazł się w odległości pięciu metrów, opadł na brzuch i wysunął karabin.
– Boże, zrób mi tę przysługę i spraw, żebym nie musiał zabić tego padalca.
Wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.
– Austin! Zakładam, że wiesz o mojej obecności – zawołał. Skórę miał wyschniętą na wiór, ręce zupełnie spokojne. – Zadałeś sobie mnóstwo trudu, żeby mnie tu zaprosić. Może wyjdziesz, żebyśmy mogli porozmawia – rozsądnie. Albo poczekamy na przyjazd Burke'a.
Ciszę przerwał jedynie krzyk kruka.
– Utrudniasz mi życie. Austin. Będę musiał tam wejść. Torturowałeś dziecko, tego nie zdzierżę. Będziemy musieli strzelać do siebie i jeden z nas na pewno umrze. – Westchnąwszy cicho, Tucker podniósł kamień. – Bardzo nie chcę, żebym to był ja.
Rzucił kamieniem w stronę wejścia i czekał na ostrą odpowiedź karabinu. Cisza.
– Dupa blada – mruknął Tucker i zsunął się w śmierdzące koryto Little Hope. W głowie szumiało mu z wściekłości i strachu. Chwycił karabin jak maczugę i runął ku otworowi przepustu, pewien, że lada chwila naszpikują go ołowiem.
Ale w przepuście nikogo nie było. Tucker stał z karabinem wzniesionym nad głowę, sercem dudniącym jak orkiestra dęta i czuł się odrobinę głupio. W betonowej jamie słyszał wyraźnie swój chrapliwy oddech.
– W porządku – powiedział spokojnie. – Nikt nie widział, jak robiłeś z siebie idiotę. – Odwrócił się i szedł już w stronę wyjścia, kiedy coś go powstrzymało.
Czy Austin mógł się gdzieś schować? Znaleźć jakimś cudem dziurę, która mogłaby go pomieścić? Czy czeka, aż Tucker wyjdzie na otwartą przestrzeń, żeby go ustrzelić jak kaczkę?
To głupie, uznał Tucker, zrobił kolejny krok, zatrzymał się i zaklął.
Lepiej być głupim niż martwym, zdecydował, nie wiedział tylko, co wobec tego powinien zrobić.
Przypomniał sobie korkową scenę z „Batch Cassidy and the Sundance Kid", kiedy Newman i Redford zostali uwięzieni w ostatniej, beznadziejnej klatce filmu.
Sprytne, ale nie dość sprytne dla syna Beau Longstreeta, Tuckera. Nie, proszę pana! On wiedział, co się wydarzyło dalej. Gruchnęły strzały i Butch. i Kid powędrowali w chwale ku wieczności.
Stał w wąskim przepuście, myśląc, że nie jest ani bohaterem, ani człowiekiem wyjętym pod sprawa, a jednak jego duma cierpi na tym, że się kuli i czeka.
Zanim został zmuszony do podjęcia decyzji, usłyszał warkot samochodu, pisk opon i szybkie, gwałtowne trzaskanie drzwiami.
– Tuck! Nic ci nie jest?!
– Tutaj, Burke! – Tucker oparł karabin o ścianę. – Nie ma go.
Usłyszał jak Burke wydaje Carlowi rozkaz, by się rozejrzał, potem światło w otworze zostało odcięte przez szerokie bary szeryfa. – Co się tu, do kurwy nędzy, dzieje? – No, cóż, stary, powiem ci.
– Nie mogłem zrozumieć połowy z tego, co mówił ten chłopak. – Burke wyciągnął zapalniczkę w stronę połówki papierosa Tuckera. – Ale był cholernie pewny, że ty i jego tata się tu pozabijacie.
– Nie wiem, czy jestem rozczarowany, czy zachwycony tym, że nie mieliśmy okazji spróbować. Cyr to dobry chłopiec, Burke. Austin cholernie go nastraszył, ale Cyr zrobił to, co słuszne. – Wydmuchał wolno dym. – myślę, że będzie najlepiej, jeżeli zatrzymam go w Sweetwater na jakiś czas. Własny dom nie jest dla niego bezpiecznym miejscem. Nawet jeżeli Austinowi nie uda się go dopaść, zrobi to Vernon. Przysięgam na Boga, nie rozumiem, jakim cudem ten dzieciak jest krewnym ich obu.
– Przy odrobinie szczęścia Vernon dowie się o wszystkim dopiero za parę dni. Teraz skoncentrujmy się na odnalezieniu jego ojca. – Kiwnął głową w stronę Tuckera. – Wygląda na to, że się mianowałeś.
– Chwilowa niepoczytalność. – Tucker sięgnął po karabin. Wtedy zauważył napis na ścianie. – A to co? – Podszedł bliżej. – Daj mi latarkę. Burke – powiedział, a potem zaklął brzydko, kiedy odczytał litery.
OKO ZA OKO
– Boże Wszechmogący! – szepnął Burke, potarłszy palcem pierwsze "O". – Zdaje się, że napisał to krwią. Zwołam chłopaków. Przeszukamy każdy dom, każdą pędź ziemi, ale znajdziemy sukinsyna dzisiaj.
„On wyjmie moje oczy!”
Tucker przycisnął palce do własnych powiek. W uszach dźwięczał mu przerażony głos Cyra.
– Idę z wami. Dostanę tę kiczowatą gwiazdkę?
W ciągu godziny Burke zebrał piętnastu krzepkich, chętnych mężczyzn. Zaniepokoił się trochę, widząc Billy'ego T. Bonny'ego i Juniora Talbota uzbrojonych po zęby. Mógł mieć tylko nadzieję, że podniecenie wywołane pościgiem zepchnie na dalszy plan animozje osobiste. Dla bezpieczeństwa rozdzielił ich jednak, wysyłając Juniora z grupą Carla, Billy'ego T. zatrzymał przy sobie. Na czele trzeciej grupy postawił powolnego, ale rozsądnego Jeda Larssona.
Podzielił mapę okręgu na trzy terytoria.
– To nie są zawody strzeleckie. Austin ma dwa pistolety, i jeżeli nie strzelał do królików, zmarnował tylko jeden nabój. Bardzo nie chciałbym zakończyć tego dnia kondolencyjną wizytą u czyjejś żony czy dziewczyny.
– Mamy więcej oleju w głowie niż te wypucowane dupki z policji stanowej. – Billy T. był podniecony perspektywą zestrzelenia czegoś.
Rozległy się chóralne okrzyki dla rozładowania atmosfery. Burke poczekał aż ucichną.
– Ostatni raz widziano Austina w przepuście. Ma nad nami co najmniej godzinna przewagę, jest pozbawiony środka lokomocji. 5ednak człowiek znający okolicę może bez trudu znaleźć sobie kryjówkę. Chcemy go tu żywego, w jednym kawałku. Jeżeli go wyśledzicie, dacie mi znać przez krótkofalówkę. Broni możecie użyć tylko w samoobronie.
Mężczyźni popatrzyli na siebie spod oka. Austin nie był lubiany.
– Jeżeli go zastrzelicie, trzeba będzie odpowiadać na mnóstwo niewygodnych pytań. – Przenosił wzrok z twarzy na twarz. – Nie idziecie, chłopaki na polowanie. Od tej chwili jesteście w służbie publicznej. No, ruszajcie, i żadnej strzelaniny. – Odwrócił się do własnej grupy. – 1 niech nam Bóg pomoże.
Burke, Tucker, Billy T., Singleton Fuller i Bucky Koons wsiedli do terenowca. Singleton natychmiast zapalił cygaro, czego nie wolno mu było robić w domu.
– Nie zawiadomiłeś chłopaków z okręgowej – zauważył mimochodem. Palce Burke'a zacisnęły się na kierownicy.
– To nasze miasto.
W chmurze dymu rozległ się pochwalny pomruk.
Na skrzyżowaniu Old Cypress i Longstreet, które obrał na Bazę A, Burke /jechał na pobocze. Miejsce miało szczególne znaczenie dla Tuckera i Billy'ego T. Ich oczy spotkały się we wstecznym lusterku.
Rozdzielili się; trzyosobowa grupa, z ostrożnym Singletonem na czele, poszła na wschód, Burke i Tucker na zachód.
– Może powiesz mi, co się szykuje między tobą a Billym T.? – zapylał Burke, kiedy zaczęli zataczać wielkie koło, które miało doprowadzić ich z powrotem nad staw McNairów.
– Och, to już historia. – Tucker spojrzał z niepokojem w stronę domu Caroline. – Naprawdę uważasz, że mógł zajść aż tutaj?
– Nic nie uważam. Mógł pójść w każdym kierunku i może popełniłem błąd, nie zawiadamiając policji okręgowej.
– Pomogli nam ostatnim razem jak cholera! Burke pozostawił to bez komentarza.
– Może ruszył w stronę domu. – Martwił się przez chwilę o Carla i jego grupę. – Wprawdzie okręgowi ciągle obserwują dom, i on o tym wie, ale zdaje się, że facet nie myśli logicznie.
Tucker napawał się przez chwilę myślą o kilometrach dzielących siedzibę Hatingerów od domu Caroline.
– Mam nadzieję, że tam właśnie poszedł. Schwytają go i zdejmą nam kłopot z głowy. – Tucker obejrzał się i uchwycił błysk słońca w oknie sypialni Caroline. – Burke, on nie tylko nie myśli logicznie, ale chyba zbzikował. Tego dnia, kiedy wzięliśmy się za łby, myślał, że ma do czynienia z moim starym. Nie chciał zabić mnie ani w połowie tak bardzo jak starego Beau.
Opanował chęć sięgnięcia po papierosa.
– Powiem ci, co myślę. Wcale nie mnie chciał zwabić do tego przepustu.
Burke zmarszczył czoło. Wiedział cholernie mało o psychologii, jeżeli założyć, że odbiega ona od ludzkiej natury. Ale rozumiał, że mężczyzna może dokonać czynów rozpaczliwych, jeżeli popchnie go do tego kobieta. Może nawet powiesić się na belce we własnej stodole.
– Tyle lat żywiłby urazę o kobietę?
– No wiesz, tu w Innocence cierpimy na nadmiar czasu. Moja mama opuszczała pokój za każdym razem, gdy padło nazwisko Hatinger. Robiła to do końca życia. – Tucker zatrzymał się, czekając na Burke'a, który przeszukiwał teren na pomocą lornetki. – To mnie zawsze dziwiło. Zapytałem kiedyś Eddę Lou, czy Austin nie zachowuje się dziwnie wobec niej. Roześmiała się. – Sięgnął jednak po papierosa. – Powiedziała, że czasami, kiedy ją bije, nazywa ją imieniem mojej mamy. – Dreszcz przeleciał mu po plecach. – Widzisz coś?
– Cholera, nic!
Znowu poczuł chłód. Zaciągnął się dymem i pomyślał, że to naturalne odczuwać zdenerwowanie, kiedy człowiek ściga zbiega. A mimo to nie oglądał się już przez ramię ani nie zerkał ukradkiem. Stał na wprost okna sypialni Caroline i gapił się na połyskującą w słońcu szybę.
Coś było nie w porządku. Czuł to tak wyraźnie, jak zapach ozonu w sekundę po uderzeniu piorunu. Coś było cholernie nie w porządku.
– Burke, chcę zajrzeć do Caroline.
– Mówiłem ci już. Susie zaprosiła ją do nas. Siedzą teraz pewnie przy kuchennym stole i gadają o kwiatach i ślubnych tortach.
– Aha. – Tucker poruszył barkami, jakby chciał rozluźnić mięśnie. – Ale chcę tam zajrzeć.
Szedł już w tamtą stronę, kiedy rozległy się strzały.
Caroline piekła kukurydziany chleb według rodzinnego przepisu Happy Fuller. Kończyła rozrabianie ciasta, kiedy zadzwoniła Susie. Najpierw z zaproszeniem na obiad, potem z żądaniem, by przyszła i przemówiła Marvelli do rozumu w kwestii chryzantem, ale Caroline nie dała się zwieść. Austin Hatinger kręcił się w odległości piętnastu kilometrów od domu McNairów i Susie nie chciała, żeby Caroline siedziała sama.
Caroline była jej wdzięczna. A ponieważ od chwili telefonu każde skrzypnięcie podłogi i każdy cień przyprawiały ją o łomotanie serca, cieszyła się szczerze z zaproszenia. Nie przypuszczała, żeby Austin zawitał w jej progi. Z pewnością tego nie zrobi. Ale kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, myślała z przyjemnością o spędzeniu wieczoru w bezpiecznej, hałaśliwej kuchni Susie.
Wciągnęła w nozdrza powietrze i uśmiechnęła się. Kukurydziany chleb był prawie gotowy. Zapakuje bochenek. Nieprzydatnego i pojedzie do miasta.
Spojrzała na zegar. Jeszcze pięć minut. Pchnęła siatkowe drzwi i zawołała psa.
– Nieprzydatny, chodź, mały. – Zaklaskała w dłonie i spróbowała zagwizdać. – Nieprzydatny, chodź! Jedziemy na spacer! – Słysząc popiskiwanie pod nogami, przykucnęła, żeby spojrzeć przez szpary w deskach. Pies tulił się do ściany domu i drżał.
– Głupi psiak. Wychodź zaraz. Co cię tak przestraszyło? Szczeknął dwa razy i przytulił się jeszcze mocniej do muru. Zirytowana Caroline przysiadła na piętach.
– Zobaczył pewnie zaskrońca – mruknęła. Postanowiła, że wywabi go spod werandy za pomocą kości z firmy Milky, Nieprzydatny udowodnił wielokrotnie, że jego siła woli nie wytrzymuje konfrontacji z kością mleczną. Caroline zaczęła się podnosić. Wtedy zobaczyła Austina Hatingera.
Przez chwilę myślała, że ma halucynacje. Przecież to niemożliwe, żeby mężczyzna szedł przez jej trawnik z dwoma pistoletami za pasem i nożem w dłoni. Żeby deptał jej świeżo posadzone bratki i uśmiechał się, uśmiechał się sztywnymi wargami, oczami, w których czai się szaleństwo.
Była jeszcze na kolanach, kiedy się odezwał.
– Bóg mnie do ciebie zaprowadził. – Uśmiech zdawał się rozcinać mu twarz. – Rozumiem Jego wolę. Byłaś z nim. Widziałem cię z nim, zostaniesz złożona w ofierze. – Podchodząc do werandy, obrócił nóż w dłoniach. – Jak Edda Lou. To musi być tak jak z Eddą Lou.
Caroline poderwała się na nogi i rzuciła w tylne drzwi. Zatrzasnęła je za sobą, szarpnęła zasuwą. Zegar w piecyku zaczął brzęczeć i Caroline wrzasnęła dziko. Usłyszała głuche uderzenie w drzwi i dźwięk ten wyrwał ją z bezruchu.
Nie myślała. Kierując się wyłącznie instynktem, porwała colta dziadka. Musi dostać się do samochodu. Biegnąc przez dom, usłyszała trzask starego drewna. Drzwi poddały się pod naporem ciała Austina.
I przypomniała sobie, że colt, który trzyma w spoconej dłoni, jest nie nabity.
Łkając, wybiegła przez frontowe drzwi. Sięgnęła do kieszeni. Naboje wyślizgnęły się jej z palców, potknęła się i omal nie zleciała ze schodów. Odzyskała równowagę i zobaczyła, że wszystkie cztery koła samochodu są przebite.
Austin trzepnął siatkowymi drzwiami o ścianę.
– Nie możesz uciec przed wyrokiem boskim. Jesteś jego narzędziem. Oko za oko, mówi Pan.
Ale Caroline biegła już w stronę bagien. Jeszcze jeden nabój wyślizgnął jej się z rąk i zniknął w trawie. Jej krzyk był tylko chrapliwym oddechem.
– Przestańcie, przestańcie – rozkazała swoim rozlatanym dłoniom, kiedy udało jej się włożyć jeden, potem drugi nabój do magazynku. – Och, Boże, poroszę – Jeszcze parę kroków i znajdzie się wśród drzew. Były schronieniem pułapką. Jedno rozpaczliwe spojrzenie za siebie. Austin był o wyciągnięcie ramienia. Łzy przyćmiewały jej wzrok, kiedy odwróciła się i wystrzeliła.
Rozległ się suchy trzask iglicy. Austin uśmiechnął się.
– Dziś jesteś owieczką Bożą. – Nóż zatoczył łuk ku górze połyskując srebrem. Caroline ujrzała w oczach Austina coś więcej niż szaleństwo. Ujrzała triumf.
W tym momencie Nieprzydatny wystrzelił jak żółty pocisk i wbił ząbki w łydkę Austina. Austin zawył, bardziej z wściekłości niż z bólu. Wystarczył jeden kopniak, by pies zatoczył łuk w powietrzu i wylądował bezwładnie w trawie.
– Dobry Boże! – pomodliła się Caroline i wypaliła ponownie, trzymając broń w obu rękach. Tym razem wstrząs powalił ją na ziemię. Siedziała w trawie osłupiała, patrząc jak na brudnej koszuli Austina wykwita straszna czerwona plama.
A on uśmiechał się ciągle, z nożem wzniesionym ponad głową.
– Proszę, proszę, proszę – zaskomlała Caroline. Broń ponownie podskoczyła jej w dłoni. Zobaczyła, że twarz Hatingera po prostu zniknęła. Austin zgiął się wpół. Zdawało jej się, że wciąż ku niej idzie. Cofała się, ryjąc obcasami bruzdy w trawie.
Nóż upadł u jej nóg, wkrótce po nim upadł i Austin.
Tucker dopadł podjazdu i stanął jak wryty. Z dziko walącym sercem parzył, jak Caroline idzie chwiejnie przez trawnik z psem w ramionach. Za nią leżał Austin, a jego krew barwiła trawę. – Kopnął mojego psa – powiedziała, mijając Tuckera. – Jezu Chryste, Burke! – Ja się tym zajmę. – Burke schował pistolet i wyjął krótkofalówkę. – Idź za nią. Dopilnuj, żeby nie wyszła, zanim skończymy. Tucker znalazł Caroline w salonie. Siedziała na bujanym fotelu z oszołomionym psem na kolanach.
– Kochanie! – Przykucnął, głaszcząc ją po twarzy, po włosach. – Kochanie, czy on cię skrzywdził?
– Chciał mnie zabić. – Dalej bujała się w fotelu. Bała się, że oszaleje, jeżeli przestanie. – Nożem. Mógł mnie zastrzelić, ale musiał to zrobić nożem. Jak Eddzie Lou, powiedział. – Pies zaczął popiskiwać na jej kolanach. Caroline przytuliła go do piersi jak dziecko. – Już dobrze, już wszystko dobrze.
– Caroline, spójrz na mnie, kochana. – Czekał, aż odwróci głowę. Źrenice miała tak rozszerzone, że tęczówki stanowiły tylko wąską zieloną obwódkę. – Zabiorę cię teraz na górę. Zaniosę cię i wezwę lekarza.
– Nie. – Odetchnęła głęboko. Nieprzydatny polizał ją w brodę. – Nie wpadnę w histerię. Nie załamię się. Załamałam się w Toronto. Zupełna dętka. Dość tego. – Przełknęła z trudem ślinę, tuląc twarz do psiego futra. – Piekłam kukurydziany chleb. Nigdy przedtem nie piekłam chleba. Happy dała mi przepis, chciałam zanieść bochenek Susie. Tak dobrze przynależeć do tego miejsca. – Nieprzydatny zlizał łzę z jej policzka. – Widzisz, myślałam, że przyjechałam tu, żeby być sama, a nie wiedziałam, jak bardzo potrzebuję stad się częścią czegoś.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział Tucker bezradnie. – Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze.
– Piekłam chleb w piecu mojej babci i zastrzeliłam Austina Hatingera z pistoletu dziadka. Czy nie wydaje ci się to dziwne?
– Caroline… – Ujął jej twarz w dłonie. Ujrzała w jego oczach gniew, który tak starannie odcedził ze swego głosu. – Przytulę cię na chwilę, dobrze?
– Dobrze.
Oparła mu głowę na ramieniu, kiedy przenosił ją wraz z psem na kanapę. Zadzwonił telefon, ale oboje go zignorowali.
– Zostanę tutaj na noc – powiedział Tucker. – Będę spał na kanapie.
– Nie załamię się. Tucker.
– Wiem, kochana. Odetchnęła głęboko.
– Zegar w piecyku ciągle buczy. – Zagryzła wargę, próbując opanować głos. – Chyba spaliłam chleb.
Ukryła twarz na jego ramieniu i rozpłakała się.