Radosne okrzyki, piski strachu i wybuchy śmiechu rozbrzmiewały echem na równinie. Kolorowe światła migotały, mrugały, wirowały, zmieniając martwe Pole Eustisa w krainę bajek.
W Innocence odbywał się wielki festyn.
Dorośli skwapliwie wyciągali zaskórniaki, by oddać je na pożarcie maszynom grającym, dzieci z palcami lepkimi od cukrowej waty i buziami wypchanymi hot dogami biegały zaaferowane, a ich piski i krzyki wznosiły się ponad muzykę płynącą z głośników. Nastolatki okupowały strzelnicę i popisywały się przed dziewczynami, strącając butelki.
Starsi woleli bingo, a najmniej odporni na gorączkę hazardową tracili miesięczne pensje, próbując przechytrzyć Koło Fortuny.
Podróżny przejeżdżający starym mostem Longstreet uznałby prawdopodobnie, że natrafił na zwyczajny festyn na obrzeżach zwykłego prowincjonalnego miasteczka. Wrzawa i muzyka obudziłby może echa dzieciństwa i wywołały nostalgię.
Caroline nie dała się oczarować.
– Nie rozumiem, dlaczego dałam się na to namówić. Tucker zarzucił jej rękę na ramię.
– Ponieważ nie możesz się oprzeć urokowi pewnego Południowca. Przez chwilę spoglądała na zapaleńców wrzucających monety do naczyń stołowych, które w każdym przyzwoitym sklepie kosztowały połowę ceny.
– Uważam, że to nie w porządku. Te ostatnie wydarzenia…
– Nie wiem, w jaki sposób wieczór spędzony na festynie może cokolwiek zmienić. Chyba że się uśmiechniesz.
– We wtorek odbędzie się pogrzeb Darleen.
– Darleen zostanie pochowana niezależnie od tego, czy tu będziesz, czy też nie.
– Wczorajsze wydarzenia…
– Billy T. i jego kumple są w więzieniu. Doktor mówi, że Toby i Winnie czują się świetnie. A spójrz tam – wskazał na Cyra i Jima, którzy wciśnięci w samolocik karuzeli wirowali kwicząc z uciechy. – Wiedzą, że należy się radować, kiedy nadarza się po temu okazja.
Tucker przycisnął usta do włosów Caroline i kontynuował spacer.
– Wiesz, dlaczego nazwaliśmy to miejsce Polem Eustisa?
– Nie. – Cień uśmiechu przemknął po jej wargach. – Ale jestem pewna, że zaraz się dowiem.
– Kuzyn Eustis – w rzeczywistości był wujkiem, ale tak bardzo „pra”, że nazywamy go kuzynem. Otóż, kuzyn Eustis był jednostką wybitną. Rządził Sweetwater od tysiąc osiemset czterdziestego drugiego do pięćdziesiątego szóstego i plantacja rozkwitała. Miał sześcioro dzieci ślubnych i około tuzina z nieprawego łoża. Chodziły słuchy, że lubił zabawiać się z niewolnicami, kiedy doszły do odpowiedniego wieku. Ten odpowiedni wiek to było trzynaście, czternaście lat.
– Oburzające. Nazwaliście jego imieniem pole?!
– Jeszcze nie skończyłem. – Stanął, by zapalić połówkę papierosa. – Otóż, Eustin był człowiekiem godnym podziwu. Bez mrugnięcia okiem sprzedawał swoje dzieci. Te ciemnoskóre. Jego żona była zagorzałą papistką, błagała go, by żałował za grzechy i ratował duszę od ogni piekielnych. Ale Eustis szedł za głosem swojej natury.
– Natury? – sarknęła.
– Swojej – podkreślił Tucker. – Pewnego dnia młoda niewolnica uciekła z dzieckiem, którego był ojcem. Eustis nie tolerował ucieczek. Co to, to nie! Wysłał za nią mężczyzn, psy i osobiście poprowadził pogoń. Jechał przez to pole, kiedy krzyknął, że ją widzi. Dziewczyna nie miała żadnych szans. Jechał za nią konno, z batem w ręce. Nagle jego koń stanął dęba. Nikt nie wie, dlaczego. Może przestraszył się węża albo królika. A może jeźdźca dosięgły te ognie piekielne. W każdym razie skręcił kark. Stało się to dokładnie tam, gdzie dzisiaj stoi młyńskie koło. Nie wydaje ci się to sprawiedliwe? Że wszyscy ci ludzie, czarni i biali, może z kroplą krwi Eustina Longstreeta w żyłach, bawią się w miejscu, gdzie Eustis spotkał się ze swym Stwórcą?
Oparła mu głowę na ramieniu.
– Co stało się z dziewczyną i dzieckiem?
– Dziwna sprawa. Nikt więcej ich nie widział. Ani tego dnia, ani żadnego innego.
Wciągnęła w nozdrza powietrze nasycone zapachem słodyczy.
– Przejadę się chyba na młyńskim kole.
– Też się kuszę. Chciałabyś, żeby wygrał dla ciebie taki obraz Elvisa? Śmiejąc się, otoczyła go w pasie ramieniem.
– Będę zachwycona.
– Może zagrałabyś w bingo, kuzynko Lulu? – zapytał Dwayne pełen nadziei i przycisnął rękę do żołądka.
– A po jaką cholerę mam siedzieć i zakrywać numerki?! – Lulu podeszła do kasy biletowej. – Byliśmy na młyńskim kole tylko raz, a na karuzeli w ogóle. Warto się jeszcze pokręcić. – Wsadziła bilety do kieszeni spodni z demobilu. – Jesteś zupełnie zielony. Niestrawność?
Dwayne przełknął ślinę.
– Można to tak nazwać.
– Nie powinieneś objadać się frytkami. Musisz oczyścić żołądek. No, rundka na karuzeli powinna to załatwić.
Właśnie tego się obawiał.
– Kuzynko Lulu, może pochodzimy po budach, wygramy coś.
– Dobre dla naiwniaków.
– Kto jest naiwniakiem? – Josie stanęła przy nich z wielkim czerwonym słoniem w ramionach. – Zestrzeliłam dwanaście kaczek, dziesięć królików, cztery łosie i jednego grizzly, żeby wygrać główną nagrodę.
– Nie wiem, co dorosła kobieta może robić z wypchanym słoniem – mruknęła kuzynka Lulu.
– To prezent – powiedziała Josie i wepchnęła słonia w ramiona Teddy'ego Rubensteina, żeby zapalić papierosa. – Co się dzieje, Dwayne. Wyglądasz nieciekawie.
– Słaby żołądek – obwieściła Lulu, dziabiąc Dwayne'a palcem w brzuch. – Hot dogi i fura frytek. Cały ten tłuszcz przewala mu się w środku. – Zwężonymi oczami przyjrzała się Tobby'emu. – Znam cię. Jesteś tym jankeskim doktorem, który zarabia na życie, krojąc umarłych. Trzymasz wnętrzności w butelkach?
Dwayne wydał zduszony jęk i odbiegł na bok zakrywając dłonią usta.
– To mu dobrze zrobi – uznała Lulu.
– Potrzymam mu głowę. – Z westchnieniem Josie zwróciła się do Teddy'ego. – Złotko, może weźmiesz kuzynkę Lulu na przejażdżkę? Dołączę do was za chwilę.
– Z przyjemnością. – Teddy podał jej ramię. – Gdzie się wybierzemy, szanowna pani?
Zadowolona, ujęła go pod rękę.
– Myślałam o karuzeli.
– Pozwoli pani, że będę jej towarzyszył.
– Jakie imię dali ci na chrzcie świętym? – zapytała, kiedy przedzierali się przez tłum. – Mogę cię chyba nazywać po imieniu, skoro sypiasz z moją krewną.
Odchrząknął.
– Teodor, proszę pani. Przyjaciele mówią mi Teddy.
– W porządku, Teddy. Urządzimy sobie przejażdżkę, a ty opowiesz mi o tych morderstwach. – Łaskawie wręczyła mu bilety.
– Ta panna Lulu, to dopiero numer – powiedział Jim z podziwem, pociągając colę przez słomkę.
Cyr otarł usta umazane sokiem malinowym i patrzył, jak Lulu siada dostojnie na podskakującym siodełku.
– Widziałem, jak stała na głowie w swojej sypialni.
– Po co to robiła?
– Nie wiem. Mówiła coś o fali krwi do mózgu, żeby nie zgrzybieć. A kiedyś znalazłem ją, jak leżała na trawniku. Myślałem, że umarła albo co. A ona powiedziała, że dzisiaj udaje kota i ochrzaniła mnie, że przerwałem jej drzemkę.
Jim uśmiechnął się i zgryzł kostkę lodu.
– Moja babcia siedzi w fotelu i robi na drutach.
Szli noga za nogą, zatrzymując się przy budach i patrząc, jak toczą się kule, śmigają lotki, kręcą koła. Wydali każdy po ćwierć dolara przy Kaczym Stawie, gdzie Jim wygrał gumowego pająka, a Cyr plastikowy gwizdek.
Zastanawiali się przez chwilę, czy nie skorzystać z usług jasnowidzącej Madame Mystique, i zrezygnowali na rzecz Zadziwiającej Voltury, która wchłaniała w siebie tysiące woltów, podczas gdy miniaturowe lampki migotały na jej kształtnym ciele.
– Niezły numer – przyznał Cyr i dmuchnął w gwizdek.
– Aha, założę się, że używają baterii albo co. Cyr wywiercał czubkiem buta dziurę w piachu.
– Mogę cię o coś zapytać?
– Jasne.
– Zastanawiałem się… No więc, jak się czułeś, kiedy wsadziłeś nóż w Johna Thomasa Bonny'ego?
Marszcząc brwi, Jim huśtał pająka na gumce. Liczył na to, że przy jego pomocy wydobędzie z Lucy przynajmniej jeden porządny pisk.
– Chyba nic nie czułem. Byłem cały ogłupiały i w uszach mi dzwoniło. Schowałem Lucy w szafie, tak jak kazała mi mama, ale pomyślałem, że on ją znajdzie. I bałem się, co oni zrobią z moją mamą i tatą.
– Czy oni… – Cyr zwilżył wargi językiem. – Naprawdę chcieli go powiesić?
– Mieli sznur. I karabiny. – Jim nie wspomniał o płonącym krzyżu. Krzyż był w tym wszystkim najgorszy. – Cały czas powtarzali, że tata zabił ich kobiety. Ale on tego nie zrobił.
– To samo mówili o moim. – Cyr schylił się po coś błyszczącego, ale była to tylko folia z papierosów. – On chyba też tego nie zrobił.
– Ktoś zrobił – powiedział Jim i oboje spojrzeli na tłum. – Może ktoś, kogo znamy.
– Nawet na pewno, jeśli się nad tym zastanowić.
– Cyr? – No?
– Kiedy wsadziłem ten nóż w Johna Thomasa Bonny'ego? Zrobiło mi się trochę niedobrze. Nie rozumiem, jak można tak dźgać kogoś i dźgać. Chyba że jakiś wariat.
– Więc musi to być wariat. – Cyr przypomniał sobie oczy swojego ojca. Chcąc o nich zapomnieć, sięgnął do kieszeni. – Mam jeszcze trzy bilety.
Jim pogrzebał w spodniach.
– Młyńskie Koło.
Z okrzykiem bojowym chłopcy wystartowali w stronę migoczących świateł młyńskiego koła. Niewinna rozrywka została przerwana nagle, kiedy wyrósł przed nimi Vernon.
– Dobrze się bawicie, co, chłopaki?
Cyr patrzył na swojego brata, w twarz będącą odbiciem twarzy ojca, w oczy, które płonęły gniewem, twarde i zimne jak lód na stawie. Nie widział Vernona od pogrzebu Austina. Wtedy brat nawet do niego nie przemówił, tylko wpatrywał się w niego ponad dołem w ziemi, w którym ich ojciec spędzi wieczność.
Wydawało mu się, że światła głównej alei nagle pojaśniały zalewając rumieńcem jego twarz, podczas gdy reszta Innocence pogrążyła się w mroku.
– Nic złego nie robię.
– Zawsze robisz coś złego. – Vernon postąpił krok w stronę brata. Za jego plecami Loretta chwyciła dziecko i krzyknęła cicho, na co nikt nie zwrócił uwagi. – Załatwiłeś sobie cichaczem pracę w Sweetwater. Zadajesz się z czarnuchami – wskazał na Jima. – Nie obchodzi cię, że kolorowi spiskują przeciwko białym chrześcijanom, zabijają białe kobiety, twoją rodzoną siostrę. Ty masz własne interesy.
– Jim jest moim przyjacielem. – Cyr nie spuszczał oczu z twarzy brata, ale wiedział, że wielkie ręce zaciska w pięści, wiedział, że wbije go w ziemię. A ponieważ Vernon był jego bratem, wszyscy się odwrócą, zostawią go z nim sam na sam. – Nic złego nie robimy.
– Masz kolorowych przyjaciół. – Vernon uśmiechał się, chwytając Cyra za kołnierz. – Może pomogłeś im zwabić Eddę Lou na bagna, żeby mogli ją zgwałcić i zabić. Może sam trzymałeś nóż i zamordowałeś ją tak, jak zamordowałeś tatę.
– Nikogo nie zabiłem. – Cyr szarpał się, mimo że dotykał już ziemi tylko koniuszkami palców. – Nie zabiłem. Tata chciał zrobić krzywdę pannie Caroline i ona musiała go zastrzelić.
– Parszywe kłamstwo! – Vernon uderzył Cyra wolną ręką w głowę i gwiazdy rozbłysły przed oczami chłopca. – Wysłałeś go na śmierć, żeby tropili go jak psa. Myślisz, że nie wiem, jak to było? Myślisz, że nie wiem. że tak wszystko załatwiłeś, by mieszkać w tym wielkim domu, przehandlować ojca na miękkie łóżko i życie w grzechu. – Oczy płonęły mu zupełnie jak u węża. – Masz w środku diabła, chłopcze. Teraz, kiedy zabrakło taty, ja muszę go zmiażdżyć.
Odchylił ramię. W chwili, gdy Cyr uniósł rękę, by osłonić głowę, Jim rzucił się naprzód. Chwycił ramię Vernona i wisiał na nim kopiąc. Nawet we dwójkę chłopcy byli lżejsi od Vernona o jakieś dwadzieścia kilogramów, ale strach i poczucie lojalności dodały im sił. Vernon musiał puścić Cyra, żeby strząsnąć z siebie Jima. W chwili gdy znów pochwycił Cyra, Jim wskoczył mu na plecy, czepliwy jak łasica. Chwycił przeciwnika od tyłu za grubą szyję.
– Uciekaj, Cyr! – Jim przylgnął do Vernona niby pijawka. – Uciekaj! Mam go!
Ale Cyr nie zamierzał uciekać. Otrząsnął się z' zamroczenia i wstał z ziemi. Nos mu krwawił po ostatnim upadku. Zrozumiał teraz, co miał na myśli Jim, mówiąc o ogłuszeniu. Cyr był ogłuszony. I dzwoniło mu w uszach od uderzenia albo nadmiaru adrenaliny. Serce tłukło mu się o żebra jak warząchew o pokrywkę.
Miał wrażenie, że zalewa go światło. Poza kręgiem jasności, w którym poruszał się jego brat i Jim, panowała ciemność. Muzyka z głośników zwolniła do tempa marsza pogrzebowego.
Otarł krew z twarzy i zacisnął poplamione ręce.
– Nie będę uciekał.
Uciekał przed ojcem. Uciekał przez całe życie. Tym razem nie ruszy się z miejsca. Resztki niewinności dziecka zniknęły i Cyr stał się mężczyzną.
– Nie będę uciekał – powtórzył i uniósł zakrwawione pięści. Vernon strząsnął z siebie Jima i spojrzał na brata.
– Myślisz, że możesz mi się stawiać, gówniarzu?
– Nie uciekam – powiedział Cyr spokojnie. – A ty nie będziesz się na mnie dłużej wyżywał.
Vernon rozłożył szeroko ramiona. Uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Pokaż, co potrafisz, smarku.
Pięść Cyra skoczyła do przodu. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że nie miał nad nią żadnej władzy. Jego ramię, zaciśnięta dłoń i ogień w żyłach, wszystko to było jakby poza nim. Istniał tylko cel.
Krew trysnęła Vernonowi z nosa. Tłum, który zdążył się już zgromadzić poza pierścieniem światła, zawył. Było to żądne krwi wycie, którego istota ludzka nie jest w stanie zdławić, kiedy widzi walczących. W uszach Cyra dźwięk ten zabrzmiał jak muzyka, mimo że ból przeszył mu ramię.
– Proszę, proszę. – Tucker wyłonił się z cienia i wszedł między braci. – Dajecie darmowe przedstawienie? Jaka cena biletu?
Krew spłynęła Vernonowi aż na zęby.
– Wynoś się do diabła, Longstreet, albo przejdę po tobie.
– Będziesz musiał, żeby się dostać do chłopaka. – Głód krwi płonął i w jego oczach, światła nadały im złoty, koci kolor. – Próbujesz naśladować tatusia, Vernon? Bijąc mniejszego od siebie?
– To mój brat.
– Co zawsze było dla mnie niewyjaśnioną zagadką. – Tucker wyciągnął ramię, kiedy Cyr ruszył z miejsca. – Ty zostań tam, gdzie jesteś, synu. Nie będę powtarzał tego dwa razy. – Czuł drżenie powietrza między sobą a Cyrem. Nie był to strach, strach miał inny rytm. To była energia. Chłopak oddałby parę ładnych ciosów, pomyślał. Zanim Vernon rozdarłby go na strzępy. – Nie waż się go tknąć, Vernon.
– A kto mi zabroni?
Na myśl, że znowu obiją mu twarz, Tucker ciężko westchnął. Ostatnie siniaki dopiero co przybladły.
– Zdaje się, że ja.
– I ja. – Zlany potem i nadal zielony Dwayne stanął obok brata. Jeden po drugim mężczyźni występowali z tłumu i ustawiali się za Longstreetami. Cyr się pomylił. Było wielu, którzy wystąpią w jego obronie, robili to teraz. Czarni i biali tworzyli żywą ścianę odgradzającą go od niesprawiedliwości.
– Nie może wiecznie się chować. – Vernon otarł dłonie w spodnie.
– Nie chowa się nawet teraz – odparł Tucker. – Chyba już to udowodnił. Może jest o połowę mniejszy od ciebie, ale jako mężczyzna nie dorastasz mu do pięt, Vernon. Cyr znajduje się pod moją opieką. Twoja matka podpisała dokumenty. Najlepiej zostaw go w spokoju.
– Nie wiem, ile jej zapłaciłeś, ale to nie zmieni faktu, że on jest moim bratem. Masz naszą krew na swoich rękach.
Tucker podszedł do niego i zniżył głos tak, by tylko Vernon mógł go słyszeć.
– On jest dla ciebie niczym. Oboje o tym wiemy. Braterstwo jest dla ciebie pretekstem, żeby zadawać ból. Nikt cię nie poprze, Vernon. Nikt. Jeżeli będziesz dalej dręczył chłopca, sprawy przybiorą dla ciebie zły obrót w tym mieście. A twoja rodzina dosyć już się nacierpiała.
– Ty sprowadziłeś na nas nieszczęście. – Vernon przysunął twarz do twarzy Tuckera. – To jeszcze nie koniec.
– Na dzisiaj na pewno. – Tucker odwrócił się i podszedł do Caroline, która tamowała krew płynącą Cyrowi z nosa.
– Uwielbiam festyny – powiedział. Ścisnął Cyra za ramię.
– Byłbym z nim walczył, panie Tucker.
– Postąpiłeś słusznie.
Caroline zmięła ze złością zakrwawione chusteczki.
– Mężczyźni! Uważacie, że wszystkie problemy da się rozwiązać przy użyciu pięści.
– A wy, kobiety, rozwiązujecie je przy pomocy języka. – Mrugnął do Cyra i przyciągnął Caroline, żeby ją pocałować. – Ja osobiście wolę się od nich wymigiwać. Ale ludzie są rozmaici.
– Święta prawda – powiedziała Josie, zatrzaskując torebkę. Miała w niej, oprócz innych kobiecych drobiazgów, śliczne lusterko w oprawie z masy perłowej. W tej chwili czuła niemal rozczarowanie, że nie ma pretekstu, by go użyć. Stała odwrócona plecami do Tuckera, któremu jeszcze nie wybaczyła.
– Cyr, złotko, jesteś bohaterem tegorocznego festynu z 'okazji święta niepodległości. – Pocałowała go w policzek i Cyr oblał się rumieńcem. – Krwawisz gdzieś, Jim?
– Nie, psze pani. Wylądowałem na pupie. – Otrzepywał się z kurzu, a ręce jeszcze drżały mu z podniecenia. – Załatwilibyśmy go z Cyrem.
– Pewnie. – Josie ścisnęła dwoma palcami biceps Jima i przewróciła oczami z podziwem. – Mamy tu dwóch młodych wojowników, Caroline. Zastanawiam się, czy moglibyście towarzyszyć mi do budy z lemoniadą.
Moja męska eskorta porzuciła mnie dla innej kobiety. – Ruchem głowy wskazała karuzelę, gdzie Teddy i kuzynka Lulu odwirowywali trzecią kolejkę. – Mężczyźni są tacy zmienni. Jim wypiął pierś.
– Pójdziemy z panią, panno Josie. No nie, Cyr?
– Mogę, panie Tucker?
– Możesz. – Przesunął wolno dłonią po głowie Cyra. – Wszystko w porządku, Cyr.
Cyr wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.
– Wiem, panie Tucker. Nie uciekłem. I już nigdy nie będę uciekał przed nikim.
Tucker opuścił rękę na ramię Cyra. Jaka to wielka strata, pomyślał, że młodość i jej prostota zostały tak prędko i bezpowrotnie zniszczone.
– Obchodzić z daleka to nie to samo, co uciekać, Cyr. Trzymając się z dala od Vernona, nie przekreślisz tego, co uczyniłeś dzisiaj. A oszczędzisz swojej mamie zgryzoty. Pomyśl o tym.
– Pomyślę, panie Tucker.
– Idź z Josie. – Patrzył za nimi z pewnym żalem i domieszką czegoś jeszcze. Podejrzliwości.
– Pójdę już chyba – odezwał się Dwayne, mrużąc oczy przed wirującymi światłami.
– Trafisz do domu?
– Nie wypiłem dużo, a to, co wypiłem, wyrzygałem. – Dwayne uśmiechnął się blado. – Nigdy nie miałem głowy do tych wirujących siodełek.
– Żołądka też nie – zgodził się Tucker. – Chorujesz rok w rok.
– Nie chcę zrywać z tradycją. Przywiozłem tu Delię i kuzynkę Lulu, ale nie sądzę, żeby były gotowe do odwrotu.
– Przywieziemy je z Caro do domu.
– A więc wszystko gra. Dobranoc, Caroline. – Odwrócił się i odszedł poza granicę światła i muzyki, w cień. Tucker miał wielką ochotę za nim zawołać. Nie chciał, żeby jego brat odchodził samotnie. Ale Dwayne zniknął i chwila minęła.
– No cóż – powiedziała Caroline, wrzucając zakrwawione chusteczki do kosza na śmieci. – Potrafisz zapewnić kobiecie interesujący wieczór.
– Robię, co mogę. – Usłyszał nutę napięcia w jej głosie. – Jesteś zdenerwowana?
– Zdenerwowana?! – powtórzyła. – Można to tak nazwać. Denerwuje mnie, że ten chłopiec musi walczyć z własnym bratem. Stracił siostrę i ojca, a reszta rodziny go nie akceptuje, ponieważ jest inny. Staje przed problemami i wyborami człowieka dorosłego, choć jest jeszcze dzieckiem.
Tucker obrócił ją ku sobie.
– O kim mówisz, Caro? O sobie czy o Cyrze?
– To nie ma nic wspólnego ze mną.
– Zdaje się, że patrzysz na niego, a widzisz siebie, borykającą się z czymś, czego nie da się zwalczyć pięściami.
– Nie walczyłam w ogóle.
– Zaczęłaś później, i w inny sposób. – Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc na światła i ludzi. – Chcesz pogodzić się z matką.
– To nie…
– Chcesz pogodzić się z matką – powtórzył z naciskiem, tonem, który kazał jej zaniechać dyskusji. – Wiem, co mówię. Nigdy nie doszedłem do ładu z ojcem. Nigdy nie powiedziałem mu, co myślę, czuję, czego pragnę. Nie wiedziałem, czy to go w ogóle obchodzi. I nadal nie wiem, a to dlatego, że nigdy nie powiedziałem mu tego w twarz.
– Ona wie, co ja czuję.
– Bardzo dobrze, masz więc punkt oparcia. Nie chcę widzieć cię smutnej, Caroline. I wiem, co to znaczy rodzina.
– Pomyślę o tym. – Odchyliła głowę, żeby zobaczyć jego twarz. Patrzył w jakieś miejsce ponad główną aleją, w światła. Zaniepokoił ją wyraz jego oczu. – O czym myślisz?
– O rodzinie – wyszeptał – O dziedziczności. – Uśmiechnął się z wysiłkiem, ale chłodny błysk w jego oczach nie zniknął. – Chodźmy wreszcie na tę karuzelę.
Poprowadził ją w tłum i gwar. Ale ta myśl ciągle zaprzątała mu głowę. Jeżeli Austin potrafił zabić, może syn Austina potrafi to również. Może Vernon ma zabijanie w genach.
Kiedy zaczęli opadać w dół. Tucker ogarnął Caroline ramieniem.
Jedno było pewne. Pośród śmiechu i świateł festynu czaił się morderca.