W nocy nadciągnęły chmury. Równomierny, posępny deszcz napoił spragnioną ziemię, a rankiem przeniósł się niemrawo nad Arkansas. Zmienił kurz w śliskie błoto, które do południa spierzchło w skorupę.
Nad otwartym grobem gromadka żałobników stała po kostki w wypalonej słońcem trawie. Z drzew skapywała woda, wydając rozpraszający uwagę dźwięk, który przypomniał Cyrowi o zardzewiałym kurku w łazience. Przeciekał dzień i noc.
Kiedy w nocy Cyr leżał w łóżku, myślał chwilami, że to monotonne kap, kap, kap doprowadzi go do szału. Zupełnie jak chińskie tortury, o których czytał. Jest Cyrem Hatingerem, tajnym agentem, woda kapie, kapie, krople rozpryskują się na jego czole, ale on się nigdy nie złamie, nawet wtedy, gdy woda przebije się przez skórę, przez kości do mózgu.
Nie, nigdy go nie złamią. Jest Bondem, Jamesem Bondem. Jest Rambo. Jest Indianą Jonesem.
Był Cyrem, leżącym pośród zapachu stęchlizny, Cyrem, który wstaje i wkłada szmatę pod kran, żeby stłumić kapanie o jeden ton.
Tym razem nie próbował blokować tego dźwięku, przeciwnie, skoncentrował się na nim, żeby zapomnieć, gdzie jest i co robi.
Wielebny Slater wydawał mu się osobnikiem sędziwym, w rzeczywistości biedny człowiek dobiegał dopiero sześćdziesiątki. Ale młode oczy Cyra widziały jedynie rzadkie kępki białych włosów na opalonej czaszce, mapę bruzd na ogorzałej od wiatru twarzy i fałdy luźnej skory zwisające z podbródka i gnijące pod koloratką.
W oczach Cyra pastor był zbyt stary, by wiedzieć cokolwiek o życiu – Z drugiej strony, dzień przeznaczony był dla umarłych, a w tej dziedzino wielebny powinien być ekspertem.
Głos pastora wznosił się i opadał, przemykając melodyjnie przez frazesy o zbawieniu, życiu wiecznym i woli boskiej.
Ciekawe, co by się stało, myślał Cyr, gdybym wystąpił naprzód j wyrwał Biblię z rak wielebnego Slatera?
Przepraszam bardzo, mógłby powiedzieć, ale to wszystko są gówniane brednie. Bóg nie miał nic wspólnego z tym, że Edda Lou została posiekana na kawałki. Dlaczego mamy zawdzięczać to Jemu, że ona idzie do piachu?
Jak to się dzieje, że zwalamy winę na Boga, skoro wszyscy wiemy, że nóż trzymał w ręku człowiek?
Wściekało go, że usprawiedliwiano w ten sposób całe zło. Przyjdzie grad, wbije bawełnę w ziemię, i to też będzie wola boska.
Wiedział mniej więcej, skąd bierze się grad. Gorące powietrze spotyka się z zimnym i deszcz zmienia się w twarde kulki lodu. Cyr nie mógł sobie wyobrazić Boga, jak siedzi spokojnie na złotym tronie i nagle postanawia wybić gradem żałosne zbiory Austina Hatingera.
Podobnie jak nie potrafił sobie wyobrazić, by Bóg zaplanował zarżnięcie Eddy Lou i wrzucenie jej do stawu.
Chciał to wszystko powiedzieć. Słowa niemal paliły go w język. Wiedział, że jeżeli się odezwie, matka rozpłacze się jeszcze głośniej, Ruthanne będzie go uciszać, śmiertelnie zawstydzona, a Vernon da mu takiego kuksańca, że zadzwoni mu w uszach. Inni po prostu wybałuszą na niego oczy. W pogrzebie uczestniczyły głównie kobiety odziane w czarne suknie na każdą okazję.
Pani Fuller i pani Sahys stały w grupce z panią Larsson i panią Koons. Była wśród nich Darleen. Zanosiła się takim płaczem, że pani Fuller podeszła do niej w końcu i wzięła dziecko, które Darleen przyciskała kurczowo do siebie.
Były również inne panie, niektóre z nich przyjaźniły się z Eddą Lou, inne przyszły wypełnić chrześcijańską powinność. Mężczyzn było niewielu. Szeryf Truesdale trzymał za rękę swoją żonę. Federalny stał na uboczu w uroczystej postawie, z pochyloną głową, ale Cyr wiedział, że on patrzy, patrzy, patrzy.
„Ja jestem drogą, prawdą i światłem" – zaintonował Slater i Mavis gibnęła się gwałtownie, potrącając Vernona, który oparł się o żonę, uruchamiając reakcję domina wśród żałobników. Przez chwilę wszyscy chwiali się i podrygiwali, a wielebny ciągnął niewzruszenie swój monolog.
– „A kto we Mnie wierzy, dostąpi Królestwa Niebieskiego…”
Cyr chciał krzyknąć, że jedyną rzeczą, w jaką wierzyła Edda Lou, była ona sama. Że cały ten modlitewny cyrk pogarsza tylko i tak kiepską sprawę. Ale milczał i trzymał głowę spuszczoną na piersi, ponieważ w pogrzebie uczestniczył człowiek, którego Cyr bał się bardziej, niż bał się Boga pastora Slatera.
Jego ojciec.
Austin Hatinger stał wyprostowany jak struna w swoim niedzielnym ubraniu. Ręce i nogi miał skute kajdankami, dwaj posępni policjanci stali u jego boków.
Słuchał słowa Bożego. Patrzył, jak trumna schodzi do swego mrocznego wilgotnego domu. I obmyślał plan.
Słyszał zawodzenia swojej żony. Podniósł na nią oczy i ujrzał zniszczenia jakich dokonała na jej twarzy nieustanna rozpacz.
Bóg dał, Bóg wziął, pomyślał. Patrzył szeroko otwartymi oczami w dół który wykopano dla jego córki. W efekcie oczy zaczęły mu łzawić. Niech myślą, że się załamał. Niech myślą, że jest słabym, złamanym człowiekiem.
Czekał. Czekał, aż skończy się modlitwa, czekał, aż kobiety podejdą do jego żony z durnymi kondolencjami.
Kiedy zaczęły się rozchodzić do samochodów, jeden z policjantów trącił go łokciem.
– Hatinger.
– Proszę. – Skupił całą uwagę na dziurze w ziemi i głos mu zadrżał. – Muszę się pomodlić. Razem z moją żoną.
Wiedział – ze sposobu, w jaki przestępowali z nogi na nogę – że policjanci są poruszeni modlitwą i łzami kobiet. Starannie maskując swe prawdziwe uczucia podniósł głowę. Na jego twarzy malowała się jedynie beznadziejna rozpacz ojca, który utracił swoje dziecko.
– Proszę – powtórzył. – To była moja córka. Moja jedyna córka. To nie jest naturalne grzebać swoje dziecko. Wiecie, co on jej zrobił, prawda? – Spuścił wzrok, żeby nie dostrzegli nienawiści. – Muszę pocieszyć żonę. Jest słaba, to ją zabije. Pozwólcie mi przytulić żonę. – Wyciągnął skute ręce. – Człowiek ma prawo przytulić żonę nad grobem córki, prawda?
– Słuchaj, Hatinger, naprawdę mi przykro, ale…
– Daj spokój, Lou – powiedział drugi policjant, który miał córkę. – Przecież ci nie ucieknie ze skutymi nogami. Możemy mu dać minutę.
Austin stał ze spuszczoną głową i z radością w sercu patrzył, jak klucz obraca się w kajdankach.
– Ale będziemy musieli przy tobie stać – powiedział policjant o imieniu Lou. – 1 masz tylko pięć minut.
– Niech Bóg was błogosławi. – Kątem oka Austin zobaczył, że Burke odjeżdża. Nieliczna grupka kobiet rozproszyła się po cmentarzu, korzystając z okazji, by odwiedzić dawniejsze groby i własnych zmarłych. Austin postąpił krok i otworzył ramiona. Mavis padła w nie bezwładnie.
Trzymał ją przez chwilę, czekając. Widział jak policjanci odwracają oczy. pełni zażenowania i szacunku dla cudzego cierpienia. W naturze ludzkiej leży zapewnienie prywatności głównym żałobnikom.
Austin wykonał ruch tak szybki, że Cyr, który nigdy nie widział obejmujących się rodziców, odruchowo odskoczył w tył.
Hatinger cisnął żoną w policjanta z taką siłą, że oboje wpadli do świeżego grobu. Kiedy drugi policjant sięgnął po broń. Austin natarł na niego głową jak szarżujący byk i zwalił go z nóg. Błyskawicznie przechwycił broń, podczas gdy unieruchomiony w grobie Lou próbował uwolnić się od wrzeszczącej Mavis.
Austin uderzył policjanta rękojeścią pistoletu w głowę pozbawiając go przytomności, po czym chwycił osłupiałą Birdie Shays i opasaj jej szyję ramieniem.
– Zabiję ją – wrzasnął. pełen gniewu bożego. – Zabiję ją tak, jak zabili moją córeczkę, słyszysz mnie, glino? Rzuć mi broń i kluczyki albo wywiercę jej laką dziurę w "głowie, że przejedzie przez nią traktor.
Birdie popiskiwała i czepiała się jego ramienia. Ruthanne zaczęła płakać, pewna, że nie przeżyje tego nowego upokorzenia.
– Dokąd uciekniesz, Hatinger – Lou podjął próbę dialogu, głęboko sfrustrowany faktem, że siedzi okrakiem na trumnie z łkającą kobietą uczepioną jego pleców. Chłopaki nie dadzą mu żyć, kiedy się o tym dowiedzą. – Przemyśl to, Hatinger. Dokąd pójdziesz?
– Pójdę tam, dokąd mnie Bóg zaprowadzi! – O tak, czuł już tę siłę, którą dawał mu Bóg, Oczy mu płonęły. – Panie, pójdę za tobą! – wrzasnął w ucho Birdie, zaciskając mocniej ramię wokół jej szyi. Zaczęła się dusić. – Dziesięć sekund i załatwię ją. A potem wypełnię ołowiem tę dziurę, w której siedzisz.
Wściekły, spocony Lou rzucił kluczyki, – Pistolet też.
– Niech cię diabli!
– Pięć sekund. – Ruchem głowy nakazał Vernonowi rozpiąć kajdanki.
– Powinieneś ich zabić, tato – powiedział Bernon przez zaciśnięte zęby. Na tę myśl krew napłynęła mu do twarzy. – Zastrzel tych antychrystów i jedźmy do Meksyku.
– Nigdzie nie jadę, dopóki wszystkiego nie załatwię.
Lou wychylił się z grobu w nadziei, że uda mu się oddać przynajmniej jeden strzał i schował się błyskawicznie, kiedy pocisk wystrzelony z trzydziesiątkiósemki wyrył bruzdę parę centymetrów od jego głowy. – Musiałbym być pierdolonym czubkiem, żeby dać sobie przestrzelić – Lou wyrzucił pistolet.
Austin popchnął pochlipującą Birdie w stronę grobu. Przez chwilę balansowała na jego skraju, ze skupionym wzrokiem i ramionami wyciągniętymi jak do skoku z trampoliny. Wylądowała płasko na Lou.
Zanim towarzystwo na cmentarzu zdołało dojść do siebie, Austina Hatingera już nie było. Odjechał buickiem Birdie Shays, uzbrojony w dwie trzydziestkiósemki i potężny ładunek nienawiści.
Jim March stał cierpliwie w holu, pogwizdując przez zęby i czekając, aż Caroline zejdzie z góry i powie mu, czy chce, żeby zreperować spoiny na tylnej werand/je.
I Jego tata pojechał do miasta po więcej farby, a Jim ofiarował się zostać. [Powinien malować, ale zauważył wyciętą belkę na starej werandzie i pomyślał, że Bato byłby zadowolony, gdyby namówił pannę Waverly na dodatkową robotę.
Kiedy zapukał, Caroline zawołała z góry, żeby wszedł. Starannie wytarł nogi. Jego mama była fanatyczką wycierania nóg i mycia rąk. Jim gwizdał i posuwał się wolno w stronę drzwi do salonu. Wiedział, że są tam skrzypce, ponieważ zobaczył je przez okno. Chciał przyjrzeć się im bliżej, tak jak zapragnąłby przyjrzeć się nowej piłce Wilsona na wystawie sklepu Larssorm.
Znalazł się przy drzwiach do salonu, zupełnie przypadkiem, powiedział sobie. Skrzypce były w środku. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę schodów, po czym dał nura do pokoju. Miał zamiar tylko popatrzeć. Jeden rzut oka i znajdzie się z powrotem w holu jakby nigdy nic.
Myślał o tych skrzypcach od poprzedniego dnia, kiedy Caroline na nich grała. Jim, jak żyje, nie słyszał takiej muzyki. To nasunęło mu przypuszczenie że jest w nich coś niezwykłego, coś, co odróżnia je od starych skrzypiec, na których rzępolił Rupert Johnson w letnie wieczory.
Jim pogmerał przy zameczkach z boku futerału i uniósł wieko. Kiedy je zobaczył, wtulone w kruczoczarny aksamit, zrozumiał, że są inne. Och, miały ten sam kształt co skrzypce Ruberta, ale błyszczały jak nowa centówka. A kiedy Jim zebrał się na odwagę, by ich dotknąć, świecąca powierzchnia okazała się gładka jak jedwab. A przynajmniej tak wyobrażał sobie jedwab Jim.
Zapominając o tym, że miał tylko rzucić okiem, przeciągnął delikatnie kciukiem przez struny.
Caroline usłyszała zdradziecki akord na schodach. Jej pierwszą reakcją był gniew. Nikt nigdy nie dotykał jej instrumentu. Nastrajała go i polerowała sama ku zdumieniu każdej orkiestry, z którą grała.
Luis żalił się, że spędza więcej czasu na głaskaniu skrzypiec, niż na głaskaniu jego, Luisa. Czuła się z tego powodu winna, dopóki nie dowiedziała się, że on również głaszcze, i to żywy obiekt.
Ruszyła stanowczym krokiem w stronę salonu z zamiarem powiedzenia Jimowi paru ostrych słów. W drzwiach zatrzymała się. Jim klęczał przed futerałem, a jego palce muskały struny tak delikatnie, jakby głaskał policzek niemowlęcia. Ale to wyraz jego twarzy złagodził gniew Caroline. Jim wyglądał tak, jakby właśnie odkrył jakiś cudowny sekret. Uśmiech głębokiej radości rozświetlał mu całą twarz.
– Jim – odezwała się cicho i Jim poderwał się na nogi jak kukiełka na sznurku. Oczy robiły mu się coraz większe i większe, aż Caroline przeraziła się, że połkną całą twarz.
– Ja., ja… ja… tylko patrzyłem. Przepraszam. Panno Caroline, wiem, że źle zrobiłem. Proszę nie wyrzucać z pracy mojego taty.
– Wszystko w porządku – powiedziała Caroline, i naprawdę tak czuła – To dopiero zdziwiłby się Luis, gdyby wiedział, że pozwoliła, by mały czarny chłopiec dotknął jej skrzypiec. Luisowi wolno było jedynie patrzeć na nie z przyzwoitej odległości.
– Nie musi mi pani płacić za robotę – Jim wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu. – Wiem, że nie powinienem tego robić.
– Powiedziałam, że nie szkodzi, Jim. – Kiedy położyła mu dłoń na ramieniu, coś do niego dotarło.
– Pani się nie gniewa?
– Nie, ale byłoby lepiej, gdybyś poprosił o pozwolenie.
Oczywiście nie uzyskałby go. I wtedy nie ujrzałaby tego błysku zachwytu w jego oczach. Tego samego zachwytu, który odczuwała ona, dawno, dawno temu.
– Ta, psze pani. Proszę o wybaczenie. Szczerze. Nie miałem prawa wchodzić do tego pokoju. – Oszołomiony własnym szczęściem, zaczął się wycofywać w stronę drzwi. – Przyszedłem zapytać, czy życzy sobie pani wzmocnić tylną werandę i… – Przyszło mu do głowy, że co za dużo, to niezdrowo.
– Dlaczego chciałeś obejrzeć skrzypce?
Kurcze, pomyślał, jak nic powie ojcu. A wtedy dupa blada.
– Ja tylko… Słyszałem wczoraj, jak pani gra. Nigdy nie słyszałem, żeby skrzypce tak śpiewały. Więc pomyślałem… Pomyślałem, że może są jakieś wyjątkowe.
– Dla mnie tak. – Ostrożnie wyjęła je z futerału, jak to robiła nieskończoną ilość razy przedtem. Ciężar, kształt, dotyk były tak znajome. Jak bardzo je kochała. I tak bardzo nienawidziła. – Trzymałeś kiedyś – skrzypce w ręku?
Jim przełknął głośno.
– No, stary Rupert, dziadek pana Johsona, nauczył mnie paru piosenek na swoich skrzypkach. Nie są ani w połowie takie ładne. I muzyka też nie taka.
Wątpiła, by stary Rupert posiadał Stradivariusa. Poczuła dziwny impuls. Przypomniała sobie, że hamowanie pragnień zaprowadziło ją do szpitala w Toronto, a wyrażenie ich przywiodło ją do Innocence. Na dobre i na złe.
– A więc pokaż mi, co potrafisz. – Podała mu skrzypce i Jim natychmiast schował obie ręce za siebie.
– Nie, psze pani, nie mógłbym. To nie byłoby właściwe. – Nawet kiedy cię o to proszę?
Na jego twarzy toczyła się walka między pragnieniem dotknięcia skrzypiec, a poczuciem tego, co słuszne. Wyciągnął powoli ręce po skrzypce.
– Chryste! – wyszeptał. – Ależ one błyszczą! W milczeniu wyjęła smyczek, potarła go kalafonią.
– Nie byłam wiele starsza od ciebie, kiedy po raz pierwszy na nich grałam. – Wróciła myślami do tego odległego, jakże odległego dnia, kiedy otrzymała je od rodziców w prezencie. W garderobie Akademii Muzycznej w Filadelfii, tuż przed jej pierwszą poważną solówką. Miała szesnaście lat i właśnie skończyła wymiotować – tak dyskretnie i cicho, jak to możliwe – w przyległej toalecie.
Wtedy weszli rodzice, ojciec przepełniony radosną dumą, matka rozpaczliwą ambicją. Choroba nie miała z nimi żadnych szans.
Caroline nigdy nie była pewna, czy skrzypce są prezentem, łapówką, czy groźbą. Ale nie potrafiła im się oprzeć.
Co ja wtedy grałam, usiłowała sobie przypomnieć. Wtedy w tej garderobie, dusznej od zapachu kwiatów i szminek?
Ach, tak! Mozarta. Uśmiechnęła się leciutko.
– Zagraj mi coś – powiedziała po prostu, wręczając Jimowi szmyczek Jim szukał gorączkowo w myślach odpowiedniej melodii. Przycisnął skrzypce brodą, przeciągnął smyczkiem po strunach próbując dźwięk i zagrał „Salty Dog".
W miarę jak grał, wyraz otępienia znikał z jego oczu, a twarz rozjaśniaj uśmiech. Wiedział, że nigdy nie grał równie dobrze, i zatraciwszy się zupełnie w muzyce, przeszedł na „Casey Jones".
Caroline siedziała na poręczy fotela i patrzyła. Och, raz po raz rozbrzmiewała fałszywa nuta i technika pozostawiała wiele do życzenia, ale Caroline była pod wrażeniem, nie tylko gry, żywej i pełnej polotu, ale samego muzykanta. Jim grał dla przyjemności.
To było coś, czego ją pozbawiono, coś, czego odmawiała sobie przez blisko dwadzieścia pięć lat.
Jim wrócił do rzeczywistości i odchrząknął. Muzyka nadal rozbrzmiewała mu w głowie, wibrowała w palcach. Ale bał się, że wyzywa los.
– To tylko niektóre z melodii, których nauczył mnie stary Rubert. Nie to, co pani grała. Tamto było… święte.
Musiała się uśmiechnąć.
– Myślę, że możemy ubić interes, Jim.
– Psze pani?
– Nauczysz mnie, jak grać to, czego nauczył cię stary Rubert, a ja… Oczy omal nie wyszły mu z głowy.
– Pani chce, żebym ją uczył tych piosenek?!
– Zgadza się, a ja w rewanżu nauczę cię moich.
– Jak ta, co ją pani grała wczoraj?
– Tak.
Czuł, że pocą mu się dłonie i zmusił się, by oddać jej skrzypce, zanim je poplami i wszystko zepsuje.
– Muszę zapytać taty.
– Ja zapytam. – Caroline przekrzywiła głowę. – Jeżeli taki układ ci odpowiada.
– Bardzo mi odpowiada.
– Więc podejdź tu i patrz na mnie. – Usiadła na fotelu, żeby mógł obserwować jej palce. – Ten utwór nosi tytuł „Walc minutowy". Skomponowany przez Fryderyka Szopena.
– Szopena – powtórzył Jim z czcią.
– Ale na razie nie odegramy go w minutę. To nie wyścig, gramy dla…
– Zabawy?
– Tak. – Wsadziła skrzypce pod brodę, rozkoszując się tym krótkim słowem - Dla zabawy.
Byli bez reszty pochłonięci nauką, kiedy zjawił się Carl Johnson z wiadomością, że Austin Hatinger zbiegł.
Po tym jak Carl Johnson odjechał, żeby zanieść wieść do Sweetwater, Caroline podjęła dwa postanowienia. Po pierwsze, odnowi lekcje strzelania, po drugie, kupi sobie psa. Myśl, żeby spakować walizki i uciec, zbladła, zanim się na dobre wykluła. Jej miejsce zajęło uczucie o wiele głębsze i silniejsze. Znalazła dom i miała zamiar go bronić.
Idąc za radą Jima, pojechała na farmę Fullerów. Jim powiedział jej, że suka Happy Fuller, Księżniczka, oszczeniła się dwa miesiące temu.
Happy, który przebrała się już z żałobnej szaty w strój ogrodniczy, powitała Caroline z radością. Była zachwycona perspektywą pozbycia się ostatniego szczeniaka i zdobyciem nowej słuchaczki, której mogła opowiedzieć swoje cmentarne przeżycia.
– Nigdy nie byłam tak przerażona – mówiła Happy, prowadząc Caroline obok stadka ceramicznych gęsi i gazonu niecierpków. – Stałam niedaleko, przy grobie mamy. Zmarła na raka jajników w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Nie pozwoliła zabrać się do lekarza. Rak przeszedł przez nią jak huragan przez zboże. Ja odwiedzam regularnie doktora Shaysa i robię wymazy równo co sześć miesięcy.
– Bardzo rozsądnie.
– Nie ma sensu uciekać przed problemami. – Happy stanęła przed wiatrakiem w kształcie człowieczka piłującego drzewo. Dzień był duszny, zupełnie bezwietrzny i człowieczek odpoczywał sobie w spokoju.
– No więc – ciągnęła Happy pochylając się, żeby wyrwać chwast, który miał czelność wyrosnąć pośród jej cynii. – Stoję sobie koło mamy i nagle słyszę potworny harmider. Wrzaski i krzyki. Odwracam się i co widzę? Policjant z Greenville wlatuje z Mavis do grobu Eddy Lou, a Austin wali tego drugiego glinę – wyglądał jakby nie miał nawet osiemnastu Jat – w głowę jego własnym pistoletem. Myślę sobie, Panie w niebiosach, zacznie strzelać! A on co robi? Chwyta Birdie za gardło i rozkazuje temu drugiemu glinie – temu w grobie – żeby wyrzucił kluczyki od kajdanków. A Mavis wrzeszczy jakby chciała obudzić umarłego. I ta biedna Birdie, biała jak ściana, z lufą przy skroni. Myślałam, że padnę na serce. Birdie jest moją najlepszą przyjaciółką.
– Tak, wiem. – Caroline usłyszała już pełną relację od Carola Johnsona, ale pogodziła się z faktem, że usłyszy ją jeszcze raz. I jeszcze raz.
– Kiedy Austin wypalił z tego pistoletu, schowałam się za nagrobek mamy i wcale się tego nie wstydzę. Nagrobek jest niczego sobie, duży, choć musiałam toczyć o niego boje z moim bratem, Dickiem. Zawsze był dusigroszem. Rany, potrafi wycisnąć centówkę jak cytrynę. Wtedy Vernon – który jest jeszcze bardziej szczwany od swego ojca – rozkuł kajdanki. Nagle patrzę, a tu Austin wpycha biedną Birdie do grobu prosto na tego policjanta z Greenville i biedną Mavis. No, wtedy dopiero rozpętało się piekło. Birdie piszczała, Mavis zawodziła, a ten policjant klął jak pijany marynarz na dwudniowej przepustce.
Usta Happy zadrżały i pewnie powstrzymałaby uśmiech, gdyby nie wyraz twarzy Caroline. Przez chwilę spoglądały na siebie, walcząc dzielnie o zachowanie powagi. Caroline przegrała pierwsza. Parsknęła śmiechem i próbowała zatuszować to pokasływaniem. A potem śmiały się już obie. Stały w jasnym popołudniowym słońcu i ryczały ze śmiechu, aż Happy musiała wyjąć chustkę i otrzeć załzawione oczy.
– Mówię ci, Caroline, nie zapomnę tego widoku, choćbym żyła sto lat. Po tym, jak Austin odjechał w buicku Birdie, podbiegłam do grobu. Siedzieli w nim wszyscy, kłębili się na wieku trumny, same ręce i nogi. A ja pomyślałam, Boże bądź miłościw, wygląda to jak jedna z tych udziwnionych scen w pornosach. – W jej oczach pojawił się figlarny błysk. – Nie żebym coś takiego oglądała.
– Nie – powiedziała Caroline słabym głosem. – Oczywiście, że nie.
– Birdie miała spódnicę zadartą prawie do pasa. Jest dość tęgawa i musiała zdrowo przydusić tego policjanta, kiedy na nim wylądowała. Twarz miał czerwoną jak burak. Mavis uczepiła się jego nogi i wykrzykiwała coś o woli boskiej.
– Straszne – wykrztusiła Caroline i dostała nowego ataku śmiechu. – Och, to straszne.
Happy przycisnęła chusteczkę do ust i zakwiczała.
– Potem ocknął się młody policjant. Wyciągaliśmy akurat Birdie i nikt nie zwracał na niego uwagi. Biedny chłopiec zataczał się jak pijany, i gdyby go Cyr nie złapał, byłby wleciał do tego grobu na czwartego. Mówię ci, to było lepsze niż „Kocham Lucy".
Caroline wyobraziła sobie Ricky'ego Ricardo nurkującego do grobu z okrzykiem „Luuucy, już jestem!". Usiadła na kamiennym murku otaczającym cynie i złapała się za boki.
Happy przysiadła koło niej.
– Och, cieszę się, że to z siebie wyrzuciłam. Birdie nigdy by mi nie wybaczyła tego śmiechu.
– Straszne. Okropne!
To opóźniło ich powrót do równowagi o dalszych pięć minut.
– No cóż – Happy schowała chustkę, krztusząc się od hamowanego śmiechu. – Pójdę po tego cholernego psa. Obejrzysz go sobie, a ja zrobię nam coś zimnego do picia. Księżniczko! Księżniczko, chodź do nas i przyprowadź ze sobą tego kundla. Został jej ten jeden – powiedziała Happy tonem pogawędki. – Nie powiem ci nic o ojcu, bo Księżniczka nie jest brzemienna. Chyba ją jednak wysterylizuję.
Przez podwórko przeszła, nie śpiesząc się, potężnie zbudowana suka żółtej sierści i znudzonym wyrazie pyska. Zataczając kręgi wokół niej, biegł wyrośnięty szczeniak takiej samej maści. Co parę sekund dawał nura pod jej brzuch próbując złapać któryś z obwisłych sutków. Księżniczka, która miała najwyraźniej dość macierzyństwa, odsuwała się ze wstrętem.
– Hej tam! – Happy klasnęła w dłonie. Szczeniak porzucił pogoń za matczynym mlekiem i przybiegł w podskokach. – Jesteś małe ladaco, powiedz, jesteś?
Szczeniak szczeknął potwierdzająco, machając ogonem tak zawzięcie, że jego tłusta pupa prawie spotykała się z nosem.
– Zapoznajcie się ze sobą, a ja przyniosę mrożonej herbaty. – Happy wstała.
Caroline przyglądała się psu sceptycznie. Był zabawny, to prawda, i bardzo przymilny, kiedy wsparł się grubymi łapami o jej kolana. Ale potrzebowała psa obronnego, nie szczeniaka. Nie wyjdzie jej na dobre, jeżeli przywiąże się do zwierzaka, którego będzie musiała opuścić za parę miesięcy. i choć potomek Księżniczki już teraz był duży, wcale jednak nie wyglądał groźnie ze swymi klapniętymi uszami i wywieszonym językiem. Jego matka sięgała Caroline głową do pasa, ale kto wie, ile czasu zajmie jej synowi osiągnięcie takich rozmiarów.
Popełniłam błąd, zdecydowała Caroline. Trzeba było spytać o najbliższy przytułek dla psów i wyzwolić toczącego pianę dobermana, którego mogłaby uwiązać przy tylnych drzwiach.
Ale szczeniak był taki ciepły i miękki. Kiedy mu się przyglądała, polizał jej rękę i machał ogonem tak zamaszyście, że go zobaczył i ruszył w pogoń.
Zaskomlał, kiedy go w końcu złapał. Przybiegł z powrotem do Caroline, patrząc na nią oczami pełnymi zdumienia i psiego smutku.
– Małe głupiątko – mruknęła i wzięła go na ręce. A, co mi tam!, pomyślała, kiedy lizał ją po twarzy i szyi.
Zanim Happy wyłoniła się z kuchni z mrożoną herbatą, Caroline zdążyła już nazwać psa Nieprzydatny. Uznała, że będzie wyglądał bardzo wytwornie w czerwonej obróżce.
Kupiła mu ją w sklepie Larssona, razem z pięciokilowym workiem karmy dla szczeniaków, smyczą, plastikowym naczyniem z dwiema miseczkami i poduszką w kwiatki, która miała posłużyć za psie posłanie.
Wył w samochodzie przez cały czas, który spędziła w sklepie. Wyjrzała raz i zobaczyła, jak stoi oparty przednimi łapami o okno i patrzy na nią z wyrzutem i grozą w wielkich brązowych oczach. W chwili, gdy usiadła za kierownicą, wdrapał jej się na kolana.
Po krótkiej walce pozwoliła mu tam zostać.
– Nie przydasz mi się kompletnie na nic – powiedziała, kiedy szczeniak westchnął z zadowoleniem. – Już teraz to wiem. I wiem, w czym tkwi problem. Kiedy byłam mała, bardzo chciałam mieć psa. Ale to było wykluczone. Psie kłaki w salonie i pchły w dywanie. Zresztą od chwili, gdy skończyłam osiem lat, byłam zawsze w drodze. Pies nie wchodził w rachubę.
Głaskała go jedną ręką, zadowolona z obecności ciepłego kłębuszka kolanach.
– Chodzi o to, że zostanę tu jeszcze tylko przez miesiąc, dwa, więc nie możemy sobie pozwolić na bliski związek. Co nie oznacza, że nie możemy być przyjaciółmi – ciągnęła, kiedy Nieprzydatny uniósł głowę, dziwiąc się jej zmarszczonym brwiom, i spojrzał żałośnie. – Chcę przez to powiedzieć że nie zaszkodzi nam z pewnością trochę serdeczności, szacunku, nawet pewna dawka wzajemnej radości. Musimy mieć jednak świadomość, że będzie to…
Pies przytulił się jej do piersi i polizał w brodę.
– Cholera…
Kiedy skręcała na drogę do domu, była już zakochana i wymyślała sobie od idiotek.
Humoru nie poprawił jej widok Tuckera siedzącego na schodkach werandy z butelką wina i bukietem żółtych róż na kolanach.