ROZDZIAŁ DRUGI

Dwayne Longstteet siedział na twardej pryczy w jednej z dwóch cel w mieście i skomlał jak przejechany pies. Aspiryny nie zaczęły jeszcze działać i zastęp krasnoludków, który piłował mu czaszkę, zbliżył się niebezpiecznie do mózgu.

Oderwał dłonie od głowy tylko po to, by sięgnąć po kawę, którą zostawił mu Burke, i natychmiast wrócił do poprzedniej pozycji. Miał wrażenie, że głowa mu się rozleci, jeżeli nie będzie jej trzymał.

Jak zwykle w pierwszej godzinie kaca, Dwayne pogardzał sam sobą. Szlag go trafiał na myśl, że znowu wlazł w podskokach w tę samą brzydką pułapkę.

Nie chodziło o sam akt picia. Nie, Dwayne lubił pić. Lubił czuć, jak pierwszy łyk whisky piecze go w język, spływa w dół przełyku i rozlewa się w żołądku. Zupełnie jak długi, niespieszny pocałunek pięknej kobiety. Lubił przyjazny szmerek, który pojawiał się w głowie po drugim drinku.

Cholera, kochał to!

Nie miał nawet nic przeciwko upijaniu się. Nie, mógł nawet powiedzieć dużo dobrego o stanie nieważkości, jaki osiąga się po pięciu czy sześciu głębszych. Wszystko wydaje się miłe i zabawne, człowiek zapomina, że życie odwróciło się do niego tyłkiem, że stracił żonę i dzieci, których, nawiasem mówiąc, w ogóle nie chciał, że przegrał w starciu ze sprzedawcą obuwia, że tkwi na jakimś zadupiu, ponieważ nie ma się dokąd wynieść.

Tak, lubił ten czas niepamięci, bardzo lubił.

Nie dbał również o to, co następowało potem. Kiedy ręka sięgała po butelkę, nie informując o tym reszty ciała. Kiedy człowiek przestawał smakować i po prostu przełykał, wyłącznie z tego powodu, że znalazł się w jednym pomieszczeniu z butelką whisky.

Nie podobał mu się natomiast fakt, że czasami robił się po alkoholu nieprzyjemny, szukał zaczepki z byle kim. Bóg mu świadkiem, nie miał przykrego usposobienia. Przykre usposobienie miał jego ojciec. Ale czasem, tylko czasem whisky zmieniała go w Beau, i było mu z tego powodu przykro.

Bał się jednak czego innego. Zdarzało się, że nie pamiętał, czy narozrabiał, czy odpłynął w niebyt cicho i spokojnie. I w jednym, i w drugim przypadku budził się zazwyczaj w areszcie z morderczym kacem.

Ostrożnie, wiedząc, że jeden nieuważny ruch zmieni pracowitych drwali w jego głowie w chmarę wściekłych os, podniósł się na nogi. Słońce padające przez więzienne okienko zupełnie go oślepiło. Osłaniając oczy dłonią. Dwayne ruszył po omacku w stronę drzwi celi. Burke nigdy go nie zamykał.

Potykając się, dotarł do ubikacji i oddał coś, co wyglądało jak galon „Wild Turkey” przefiltrowany przez jego nerki. Tęskniąc rozpaczliwie do własnego łóżka, przemywał oczy zimną wodą, dopóki nie przestały go piec.

Syknął przez zęby, kiedy trzasnęły drzwi w biurze szeryfa, i wzdrygnął się tylko trochę, kiedy Josie zawołała go radośnie po imieniu.

– Dwayne? Jesteś tu? Twoja mała siostrzyczka przyszła zabrać cię do domu.

Stanął w drzwiach, trzymając się kurczowo klamki. Na jego widok Josie uniosła artystycznie wyskubane brwi.

– O rany! Wyglądasz jak mysz przywleczona przez kota. – Podeszła bliżej, stukając czerwonym paznokciem w dolną wargę.

– Złotko, powiedz mi, jakim cudem widzisz coś przez krew, którą masz na oczach?

– Czy ja… – odkaszlnął, żeby oczyścić gardło. – Czy ja rozbiłem samochód?

– Nic o tym nie wiem. No już, chodź z Josie. – Podeszła i wzięła go pod ramię. Kiedy odwrócił ku niej głowę, odsunęła się szybko. – Słodki Jezu! Ile osób uśmierciłeś tym oddechem? – Pogrzebała w torebce i wyjęła pudełko tic – taków. – Masz, kochanie, possij parę. – Wsadziła mu cukierki własnoręcznie w usta. – Inaczej zemdleję, jeżeli na mnie chuchniesz.

Della będzie naprawdę zła – wymamrotał w drodze do samochodu. Najprawdopodobniej. Ale zapomni o tobie, kiedy dowie się o Tuckerze. O Tuckerze? O, cholera! – Dwayne cofnął się o krok, gdy słońce uderzyło go w twarz.

Kręcąc głową, Josie zdjęła okulary przeciwsłoneczne z oprawkami wysadzanymi kryształem górskim i podała je bratu. – Tucker jest w tarapatach. Edda Lou twierdzi, że zrobił jej dzidziusia. Mam co do tego wątpliwości.

– Boże Wszechmogący! – Na krótką chwilę jego własne kłopoty przybladły. – Tuck zrobił Eddzie Lou dzieciaka?! Josie otworzyła drzwi po stronie pasażera, żeby Dwayne mógł się wgramolić do wozu.

– Urządziła wielką scenę w „Chat'N Chew” i teraz całe miasto będzie patrzyło, czy rośnie jej brzuch. – Boże Wszechmogący!

– Nic dodać, nic ująć. – Josie uruchomiła silnik i miała dość zrozumienia dla stanu brata, by wyłączyć radio. – Nie wiem, czy ona jest w ciąży, ale niech on się dwa razy zastanowi, zanim wprowadzi tę latawicę do domu.

Dwayne zgodziłby się z nią całkowicie, gdyby nie był zajęty trzymaniem się za głowę.

Tucker wiedział, że nie ma po co wracać do domu. Della dopadłaby go w dwie minuty. Chciał być przez chwilę sam, co z chwilą przekroczenia bram Sweetwater stawało się kompletnie niemożliwe.

Pod wpływem impulsu zjechał gwałtownie na pobocze, zostawiając na asfalcie czarną smugę gumy. Porzucił samochód na trawiastym poboczu i wszedł między drzewa.

Paraliżujący upał zmniejszył się o parę stopni, kiedy znalazł się pod osłoną zielonych liści, wśród torfowisk. Ale tym razem nie szukał fizycznego chłodu, chciał ostudzić gniew.

Przez jedną chwilę, tam w restauracji, przez jedną krótką, obezwładniającą chwilę chciał chwycić Eddę Lou za gardło i wycisnąć z niej ostatni oddech wraz z jej oskarżeniami.

Nie zaniepokoił go ten impuls ani fakt, że mordercza wizja dała mul niczym nie zmąconą przyjemność. Połowa z tego, co mówiła Edda Lou, było kłamstwem. To oznaczało, że druga połowa jest prawdą.

Odsunął długą, zwisającą gałąź, dał nura w zieleń i przebił się przez gęstwinę nad staw. Czapla, przestraszona najściem, podwinęła z gracją swoje długie nogi i odfrunęła w głąb rozlewiska. Tucker rozejrzał się, czy nie ma. węży, po czym usadowił się na zwalonym pniu.

Nie spiesząc się, wyciągnął papierosa, odciął koniuszek i zapalił.

Zawsze lubił wodę – nie tyle rozhukany, rozbujany ocean, ile stężały mrok rozlewisk, szept strumieni, równy puls rzeki. Już w dzieciństwie ciągnęło go do wody. Często udawał, że idzie na ryby, żeby siedzieć i dumać albo drzemać, słuchając kumkania żab i monotonnego głosu cykad.

Miał wtedy do rozwiązania jedynie dziecięce problemy. Czy dostanie w skórę za dwójkę z geografii, jak wycyganić nowy rower na gwiazdkę. A potem, którą dziewczynę zaprosić na bal walentynkowy: Arnette czy Carolanne.

Wraz z nim zdawały się rosnąć i problemy. Przypomniał sobie rozpacz po śmierci ojca, który zginął lądując w małej cesnie w pobliżu Jackson. Ale to było nic, nic w porównaniu z ostrym, ogłuszającym bólem, który owładnął nim, kiedy znalazł w ogrodzie skuloną, już na wpół martwą matkę.

Potem przychodził tutaj często, żeby ukoić jakoś ten ból. I w końcu z czasem, ból przybladł, jak blednie wszystko. Odzywał się tylko w tych dziwnych chwilach, kiedy wydawało mu się, że wystarczy wyjrzeć przez okno, by zobaczyć matkę w ogrodzie, z twarzą na wpół zakrytą rond słomkowego kapelusza z szyfonowym szalem, zrywającą przekwitłe róże.

Madeline Longstreet nie byłaby zachwycona Eddą Lou. Uznałaby ją za nieokrzesana, łatwą i przebiegłą dziewczynę. I, pomyślał Tucker niespiesznie wydmuchując dym. wyraziłaby swoje niezadowolenie z tą zabójczą uprzejmością, którą każda prawdziwa dama z Południa potrafiła przekształcić w śmiertelną bron. Jego matka była prawdziwą damą z Południa.

Edda Lou natomiast była arcydziełem. W sensie fizycznym, rzecz prosta.

Piersiastym i pupiastym arcydziełem z jedwabistą skórą, którą smarowała balsamem wazelinowym rano i wieczorem przez wszystkie lata swojego życia. Miała chętne usta, chętne ręce i, na Boga, dawała mu sporo przyjemności.

Nie kochał jej ani nie udawał, że kocha. Tucker uważał obietnice miłości za tani chwyt mający zwabić kobietę do łóżka. Zapewnił jej dobrą zabawę, w łóżku i poza nim. Nie należał do mężczyzn, którzy przestają zabiegać o względy kobiety w momencie, gdy ta rozchyli nogi.

Ale kiedy zaczęła napomykać o małżeństwie, zrobił w tył zwrot. Najpierw wyraźnie ostygł, spotykał się z nią nie częściej niż raz na dwa tygodnie i całkowicie odciął seks. Oświadczył, że nie jest zainteresowany małżeństwem. Ale błysk w jej oczach powiedział mu, że nie uwierzyła. Więc zerwał. Przyjęła to płaczliwie, ale spokojnie. Tucker zrozumiał teraz, że miała nadzieję złapać go ponownie.

Bez wątpienia usłyszała, że Tucker spotyka się już z kimś innym.

Jeżeli Edda Lou faktycznie jest w ciąży, on jest za to odpowiedzialny. Tucker nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Teraz musi pokombinować, co z tym fantem zrobić.

Był zdziwiony, że Austin Hatinger nie tropi go jeszcze z naładowaną strzelbą. Austin nie był najsympatyczniejszym człowiekiem pod słońcem i nie przepadał za Longstreetami. W gruncie rzeczy nienawidził ich od czasu, gdy Madeline LaRue poślubiła Beau Longstreeta, kładąc w ten sposób kres marzeniom Austina.

Odtąd Austin zmienił się w nieprzyjemnego, zawziętego skurwiela. Całe miasto wiedziało, że w przypływie złego humoru tłukł żonę. Stosował taką samą metodę wychowawczą w stosunku do swoich pięciorga dzieci. Najstarszy syn. A.J., odsiadywał w Jackson wyrok za kradzież samochodu.

Austin również spędził niejedną noc za kratkami. Znieważenie, pobicie, zakłócanie porządku publicznego, zazwyczaj w formie bluźnierstw na Pismo Święte i Pana Boga. Tucker wiedział, że to tylko kwestia czasu, zanim Austin wyjdzie do niego ze strzelbą w garści.

P prostu będzie musiał sobie z rym poradzić.

Tak jak będzie musiał poradzić z obowiązkami wobec Eddy Lou.

Prędzej uświerknie, niż ożeni się z musu. Edda Lou była utalentowana w łóżku, ale nie potrafiłaby dotrzymać rozmowy z pomocnikiem hydraulika.

A poza tym, jak się ostatnio przekonał, była ograniczona i przebiegła niczym mała lisica. Cierpła mu skóra na myśl, że miałby ją codziennie po drugiej stronie stołu nakrytego do śniadania.

Zrobi, co będzie mógł, co nakazuje mu poczucie obowiązku. Ma pieniądze i ma czas. Odda jej jedno i drugie. I kto wie, kiedy wypali się pierwszy gniew może poczuje coś do dziecka, jeżeli już nie do matki.

Wolałby miłość od tego mdlącego uczucia w żołądku.

Tucker przesunął dłońmi po twarzy i zapragnął, żeby Edda Lou po prostu zniknęła z powierzchni ziemi. To wynagrodziłoby mu tą brzydką scenę w restauracji, kiedy zrobiła z niego większego łajdaka, niż był w rzeczywistości. Gdyby tylko wpadł na jakiś sposób, żeby się jej…

Usłyszał szelest liści i odwrócił się błyskawicznie. Jeżeli ona tu za nim przyszła, przekona się, że jest gotowy do walki. Ba, wygląda jej niecierpliwie.

Caroline wyszła na polankę i wydała zdławiony okrzyk. W ocienionym miejscu, gdzie łowiła kiedyś z dziadkiem ryby, siedział mężczyzna. Zobaczyła przed sobą jego złociste oczy, twarde jak agaty, zaciśnięte pięści, usta rozciągnięte w złym uśmiechu, zęby odsłonięte jak do warknięcia.

Rozejrzała się rozpaczliwie za jakąś bronią, potem zrozumiała, że może liczyć tylko na własne siły.

– Co pan tu robi?

Maska nienawiści opadła, jakby zdarła ją niewidzialna ręka.

– Patrzę sobie na wodę. – Posłał jej szybki, przepraszający uśmiech, który miał zasygnalizować, że Tucker Longstreet jest zupełnie nieszkodliwy. – Nie spodziewałem się, że kogoś tu spotkam.

Ale Caroline wcale nie była przekonana o jego niewinnych zamiarach. Mówił cicho, rozciągając leniwie słowa, ale to mogło okazać się mylące. Choć jego oczy śmiały się do niej, była w nich taka zmysłowość, że Caroline czekała tylko na pierwszy ruch mężczyzny, by wziąć nogi za pas.

– Kim pan jest?

– Tucker Longstreet, proszę pani. Mieszkam trochę dalej przy drodze. Spaceruję sobie.

I znowu ten uspokajający uśmiech.

– Przykro mi, że panią przestraszyłem. Panna Edith pozwalała mi tu posiedzieć, więc nie przyszło mi do głowy, żeby zajść do domu i zapytać. Pani jest Caroline Waverly?

– Tak. – Odpowiedź wypadła szorstko na tle jego uprzejmości Południowca. Aby ją złagodzić, uśmiechnęła się, ale zachowała rezerwę. – Przestraszył mnie pan, panie Longstreet.

– Och, proszę mówić do mnie Tucker. – Przyjrzał jej się z uśmiechem. Odrobinę za szczupła, pomyślał, a twarz ma tak bladą i subtelną jak dama z kamei, którą matka nosiła na czarnej aksamitce. Zazwyczaj preferował długie włosy u kobiety, ale krótka fryzurka pasowała do wdzięcznej szyi i wielkich oczu Caroline Waverly. Wsadził kciuki w kieszenie spodni. – Jesteśmy przecież sąsiadami, a w Innocence sąsiedzi odnoszą się do siebie przyjaźnie.

No, pomyślała, ten to wycygani od garnka pokrywkę. Znała paru takich jak on. Niezależnie od tego, czy słowa wypowiadane były rozwlekłym akcentem południowym czy śpiewnym hiszpańskim, kryły w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.

Skinęła głową niczym udzielna księżna, pomyślał.

– Rozglądałam się właśnie po posiadłości – ciągnęła. – Nie spodziewałam się tu kogoś spotkać.

– To ładny zakątek. Jak już mówiłem, mieszkam niedaleko. Jeżeli będzie pani czegoś potrzebowała, wystarczy głośniej krzyknąć.

– Jestem panu bardzo wdzięczna, ale myślę, że sobie poradzę. Przyjechałam tu dopiero przed godziną.

– Wiem. Minąłem panią w drodze do miasta.

Otworzyła usta, żeby dać mu kolejną ugrzecznioną odpowiedź, kiedy oczy jej się zwęziły.

– Jechał pan czerwonym porsche'em?

Tym razem pokazał w uśmiechu wszystkie zęby.

– Prawdziwe cacko, prawda?

Caroline postąpiła naprzód, a jej oczy rzucały błyski.

– Ty nieodpowiedzialny idioto, musiałeś jechać grubo ponad setkę! Rumieniec gniewu zmienił ją z istoty ładnej i delikatnej w piękną kobietę.

Tucker nadal trzymał kciuki w kieszeniach. Zawsze był zdania, że kiedy nie można uniknąć kobiecej złości, należy czerpać z niej przyjemność.

– Nie. O ile pamiętam, jechałem zaledwie sto dziesięć. Maleństwo wyciąga dwieście na ładnej prostej, ale…

– Omal pan we mnie nie wjechał!

Przez chwilę zdawał się rozważać taką możliwość, po czym potrząsnął głową.

– Nie. Miałem mnóstwo czasu, żeby panią ominąć. Może od pani strony wyglądało to gorzej. W każdym razie jest mi szalenie przykro, że napędziłem pani strachu aż dwukrotnie w ciągu jednego dnia. – Ale błysk w oczach nie licował z przepraszającym tonem wypowiedzi. – Zazwyczaj staram się oddziaływać inaczej na płeć piękną.

Jeżeli matka Caroline wbiła jej coś do głowy, było to poczucie godności. Opanowała się na tyle, żeby się nie zapluć z gniewu.

– Pan stanowi zagrożenie dla użytkowników szos. Powinnam zgłosić ten wypadek policji.

Ubawiło go to jej jankeskie oburzenie.

– Nic straconego. Proszę zadzwonić do miasta i poprosić Burke'a. Burke'a Truesdale'a. Jest szeryfem.

– I pańskim kuzynem, jak przypuszczam – powiedziała przez zaciśnięte zęby.

– Nie, proszę pani, chociaż jego młodsza siostra wyszła za mojego kuzyna w drugiej linii. – Skoro uważa go za wiejskiego prostaczka, postara się jej nie rozczarować. – Przeprowadzili się na drugą stron. rzeki, do Arkansas. Mój kuzyn to Billy Earl LaRue. On jest ze strony mamusi. On i Meggie – to młodsza siostra Burke'a – prowadzą coś w rodzaju przechowalni. Wie pani, takie miejsce, gdzie zostawia się meble, samochody, co człowiek chce? Na miesiąc albo dłużej. Nieźle im się powodzi.

– Miło mi to słyszeć.

– To bardzo uprzejme z pani strony. – Uśmiechnął się leniwie. – Proszę pozdrowić ode mnie Burke'a, kiedy pani będzie z nim rozmawiała.

Choć był wyższy od niej o dobre kilkanaście centymetrów, Caroline udało się spojrzeć na niego z góry.

– Oboje wiemy, że mój telefon do szeryfa odniósłby niewielki skutek. A teraz byłabym wdzięczna, gdyby opuścił pan moją ziemię, panie Longstreet. A kiedy zapragnie pan znowu usiąść i popatrzeć na wodę, proszę znaleźć sobie inne miejsce.

Odwróciła się, ale zanim uszła dwa kroki, dobiegł ją głos Tuckera, i do licha, brzmiała w nim kpina!

– Panno Waverly? Witamy w Innocence. Niech się pani tu czuje jak w domu. A teraz, miłego dnia.

Nie obejrzała się. Tucker, będąc człowiekiem rozważnym, odczekał, aż znajdzie się poza zasięgiem jego głosu, i dopiero wtedy się roześmiał.

Gdyby nie tkwił po uszy w bagnie, chętnie podroczyłby się z tą Jankeską zgodnie z przyjętymi przez siebie zasadami. Niech go licho, jeżeli nie poprawiła mu humoru.

Edda Lou była gotowa do ostatecznego starcia. Bała się, że schrzaniła sprawę, wpadając w szał po tym, jak Tucker zabrał tę dziwkę Chrissy Fuller do Greenville na kolację. Ale wszystko wskazywało na to, że złość popłaca, przynajmniej czasami. Scena w restauracji, publiczne upokorzenie sprawią, że Tucker przyjdzie do niej jak po sznurku.

Och, bez wątpienia spróbuje omamić ją słodkimi słówkami. Był najlepszym mówcą w okręgu Bolivar. Ale tym razem nie wykręci się sianem. Nawet się nie obejrzy, jak założy jej obrączkę na palec. Edda Lou Hatinger sprowadzi się do tego wielkiego domu i zetrze szyderczy uśmieszek z każdej twarzy w Innocence. Edda Lou Hatinger, która wyrosła na nędznej farmie, gdzie chude kury grzebały w kurzu, a w kuchni unosił się wieczny zapach tłuszczu, zostanie panią na Sweetwater, będzie się ślicznie ubierała, spała w miękkim łóżku i piła francuskiego szampana na śniadanie.

Miała słabość do Tuckera, to prawda. Ale jeszcze większą słabość czuła do jego domu, nazwiska i konta bankowego. Następnym razem wjedzie do Innocence długim, różowym cadillakiem. Koniec z pracą kasjerki u Larssona, koniec z ciułaniem grosza na opłacenie pokoju w domu noclegowym.

Będzie się nazywała Longstreet.

Snując marzenia, zatrzymała swoją impalę rocznik 75 na poboczu. Nie dziwiło jej, że Tucker wyznaczył spotkanie nad stawem. Uznała, że to miłe. Edda Lou zakochała się – na tyle, na ile pozwalało jej skąpe serce – ponieważ Tucker był taki romantyczny. Nie obmacywał jej jak większość mężczyzn, których spotykała u McGreedy'ego. I nie zawsze chciał od razu dostać się do jej majtek jak większość mężczyzn, z którymi się umawiała.

Tucker lubił mówić. I choć połowy z jego wywodów w ogóle nie rozumiała, była mu wdzięczna za uprzejmość.

Poza tym nie skąpił prezentów. Butle perfum, naręcza frezji. Kiedyś, po jakiejś kłótni, kupił jej negliż z prawdziwego jedwabiu.

Po ślubie kupi sobie ich całą szafę. Na kartę kredytową.

Księżyc świecił jasno, nie zapalała więc latarki. Nie chciała zepsuć nastroju. Roztrzepała długie jasne włosy i ściągnęła dekolt elastycznej bluzeczki tak, że piersi omal nie wyskoczyły na zewnątrz. Różowe szorty wpijały jej się w krok, ale uznała, że warto pocierpieć.

Jeżeli dobrze to rozegra, Tucker wyłuska ją z nich w mgnieniu oka. Zwilgotniała na samą myśl o tym. Nikt nie robił tego lepiej niż Tucker. Rany, czasem kiedy jej dotykał, zupełnie zapominała o jego pieniądzach. Chciała go w sobie dzisiaj, nie tylko dlatego, że kochanie się pod gołym niebem było podniecające. Jeżeli zrobią to zaraz, jej wydumana ciąża stanie się faktem, zanim wzejdzie słońce.

Szła przez gęste liście, winoroślą, pośród ciężkiej woni mokradeł i własnych perfum. Światło księżyca rysowało na ziemi zmienny wzór. Urodzona i wychowana na wsi, Edda Lou nie bała się odgłosów nocy, rechotania żab, szumu trzcin, wysokiego śpiewu cykad i chrapliwego krzyku sowy.

Uchwyciła błysk żółtych oczu, które mogły należeć do lisa lub kuny. Zniknęły, kiedy podeszła bliżej. Z trawy dobiegł pisk mordowanego stworzenia. Edda Lou nie poświęciła tej śmierci nawet tyle uwagi, ile nowojorczyk poświęca syrenie policyjnej.

Odbywały się nocne łowy sów i lisów. Miała zbyt wiele rozsądku, by ujrzeć siebie w roli ofiary.

Szła bezszelestnie po grubym poszyciu z liści. Światło księżyca nadało jej skórze, smarowanej kremem z niemal religijnym zapamiętaniem, połysk marmuru. A ponieważ się uśmiechała, pewna zwycięstwa, było w jej twarzy jakieś dzikie piękno.

– Tucker? – zawołała dziecinnym, przymilnym głosikiem. – Przepraszam, że się spóźniłam, złotko.

Zatrzymała się nad brzegiem stawu i rozejrzała. Nie było tam nic z wyjątkiem wody, skał i gęstych zarośli. Zacisnęła usta i piękno znikło. Celowo Przyjechała później, chcąc, żeby poczekał na nią dziesięć, piętnaście minut.

Zirytowana usiadła na pniu, na którym Tucker siedział przed paroma godzinami. Ale nie czuła jego obecności. Jedynie gniew, że przybiegła na jego pierwsze zawołanie. A raczej na pierwszy liścik.

Czekaj nad stawem McNairów o północy. Naprawimy wszystko. Chcę tylko być z tobą przez chwilę.

Oto cały Tucker, pomyślała Edda Lou. Ugłaskuje ją, mówiąc, że chce z nią być, a potem się spóźnia, wprawiając w zły humor.

Pięć minut, postanowiła. Nie dam mu ani minuty więcej. Potem pojedzie prosto do Sweetwater, skręci w tę fikuśną bramę i zajedzie pod ten wielki dom. Pokaże Tuckerowi Longstreetowi, co to znaczy igrać z jej uczuciem.

Odwróciła się, słysząc szmer za plecami, gotowa w każdej chwili zamrugać rzęsami. Cios w podstawę czaszki sprawił, że upadła twarzą w trawę.

Edda Lou usłyszała swój stłumiony jęk. Zdawało jej się, że głowę ma rozłupaną na pół. Och, to boli, boli! Chciała podnieść dłonie do głowy, ale miała je związane na plecach.

Pierwszy błysk strachu przebił się przez ból – Otworzyła szeroko oczy i próbowała krzyknąć. Ale usta miała zakneblowane. Czuła smak materiału, zapach wody kolońskiej, którym był nasycony. Rzucając dzikie spojrzenia, szarpała więzy.

Była naga, a jej plecy i pośladki ocierały się o korę, kiedy wiła się na pniu. Ręce miała przywiązane do dębu, a nogi spętane tak, że tworzyły literę „V”. Obrazy gwałtu przesunęły się jej przed oczyma.

– Eddo Lou, Eddo Lou! – Głos był niski i chrapliwy. Dźwięk, jaki wydaje metal tarty o skałę. Edda Lou toczyła oszalałym wzrokiem, próbując znaleźć jego źródło.

Widziała tylko wodę i gruby, ciemny pokład liści. Próbowała krzyczeć i zadławiła się gałganem.

– Bardzo romantycznie, prawda? Stać nago w świetle księżyca. I jesteśmy tu tylko my, ty i ja. Pokochajmy się.

Sparaliżowana strachem, Edda Lou patrzyła na postać wyłaniającą się z cienia. Zobaczyła światło księżyca przemykającego po nagiej skórze. Zobaczyła błysk długiego noża.

Rozpoznała człowieka, który ku niej szedł i obok strachu poczuła odrazę. Fala mdłości podeszła jej do gardła. A tamten człowiek był coraz bliżej i bliżej.

Jej błagania i modlitwy tłumił knebel. Cienkie strumyczki krwi spływały jej po plecach i nogach, kiedy wiła się na pniu. Obce dłonie dotykały jej, gniotły, głaskały. I usta. Gorące łzy stoczyły się wolno po policzkach Eddy Lou, kiedy pożądliwe wargi zamknęły się na jej bezbronnych piersiach.

Śliskie od potu ciało ocierało się o nią, robiło rzeczy, z którymi jej umysł nie mógł się pogodzić. Szlochała rozpaczliwie, drżała pod każdym dotknięciem wilgotnych ust, natrętnych palców, rzeźnickiego noża. Bo przypomniała sobie, co stało się z Anette i Francie, wiedziała, że tu tę sama tępa grozę, tę samą odrazę w ostatnich chwilach życia.

– Chcesz tego. Chcesz tego. – Głos docierał do niej poprzez szum mózgu. – Dziwka! – Nóż odwrócił się, tnąc delikatnie, niemal bezboleśnie ramię Eddy Lou. Kiedy tamte usta zamknęły się na ranie, Edda Lou omdlała.

– O nie! – Dłoń uderzyła ją delikatnie po twarzy. – Dziwki nie śpią w pracy. - Rozległ się śmiech, niemal chichot. Edda Lou otworzyła oczy i ujrzała tuż przy sobie roześmiane okrwawione wargi. – Tak lepiej. Musisz patrzeć. Gotowa?

– Proszę, proszę, proszę – krzyczał głos w jej głowie. – Nie zabijaj mnie. Nie powiem, nie powiem, nie powiem!

– Nie! – Głos był ochrypły z podniecenia i Edda Lou ujrzała szaleństwo w oczach, które tak dobrze znała. – Nie jesteś warta, by cię wypieprzyć.

Tamten człowiek wyrwał knebel z jej ust. Przyjemność nie byłaby pełna bez tego ostatniego, wysokiego krzyku. Urwał się, kiedy nóż przejechał po gardle Eddy Lou.

Caroline usiadła na łóżku. Serce waliło jej w piersiach. Zacisnęła obie ręce na koszuli nocnej, omal jej nie rozrywając.

Krzyk, pomyślała w panice. Słyszała swój chrapliwy oddech. Kto krzyczał?

Szukała na oślep lampki, kiedy przypomniała sobie, gdzie jest. Opadła z powrotem na poduszki. To nie Filadelfia. Nie Baltimore, nie Nowy Jork ani Paryż. Jest na wsi w stanie Missisipi, śpi w łóżku swoich dziadków.

Odgłosy nocy zdawały się wypełniać pokój. Świerszcze, cykady, żaby, sowy. Usłyszała drugi krzyk, pełen grozy. Sowy, przypomniała sobie. Babcia uspokajała ją, kiedy ten sam odgłos wyrwał ją ze snu w dzieciństwie.

„To tylko sowa, słoneczko. Nic strasznego. Śpij spokojnie”.

Zamknąwszy oczy Caroline wsłuchiwała się w długie „hu – huu”. Leśne odgłosy. Próbowała zignorować poskrzypywanie starego domu. Wkrótce dźwięki te staną się równie znajome jak szum ulicy i daleki jęk syren.

Jest tak, jak powiedziała babcia. Może spać spokojnie.

Загрузка...