Austin Hatinger siedział w więzieniu okręgowym w Greenville, gdzie ściany zamalowane były graffiti, a kibel nie miał spłuczki, i gapił się na paseczki światła na podłodze, tuż przy jego nogach.
Wiedział, dlaczego znalazł się w celi jak zwykły kryminalista, jak zwierzę. Wiedział, dlaczego musi patrzeć na smugi światła w klatce, na brudne ściany ze świńskimi napisami.
Ponieważ Beau Longstreet był bogaty. Był przeklętym plantatorem i zostawił wszystkie swoje brudne pieniądze swoim bękartom.
Są bękartami, pomyślał Austin. Madeline mogła nosić na palcu pierścionek zdrajcy, ale wobec Boga należała do jednego tylko mężczyzny.
Beau nie pojechał do tego kloacznego dołu, Korei, żeby służyć ojczyźnie i ratować dobrych chrześcijan przed żółtą zarazą. Został w domu, w grzechu i luksusie, i robił pieniądze. Austin od dawna podejrzewał, że Beau zwabił Madeline podstępem. To oczywiście nie usprawiedliwia jej zdrady, ale kobiety są słabe, słabe ciałem, słabe wolą, słabe umysłem.
Pozbawione kierownictwa i okazjonalnych kontaktów z męską pięścią, wykazywały głupotę i skłonność do grzechu. Bóg mu świadkiem, że zrobił co w jego mocy, by utrzymać Mavis na wąskiej dróżce cnoty.
Poślubił ją z rozpaczy, zaślepiony gniewem i pożądaniem. „Kobieta, która mi dałeś, podała mi owoc z drzewa, i ja go zjadłem”. Och, tak, Mavis skusiła go, a on uległ.
Austin wiedział, że szatan zawsze przemawia najpierw do kobiety, swoim miękkim uwodzicielskim głosem. Kobieta jest bardziej podatna na grzech, upada i pociąga za sobą mężczyznę.
Ale był wiemy żonie. Przez trzydzieści lat tylko raz zwrócił się ku innej kobiecie.
Nawet jeżeli, egzekwując prawa małżonka i biorąc czasem Mavis, czuli smakował Madeline w ciemnościach, był to jedynie znak od Pana, że Madeline należy do niego.
Udawała wobec niego obojętność. Wiedział, przez wszystkie te lata wiedział, że odeszła z Beau tylko po to, by go dręczyć, jak to zwykle kobiety.
Należała do niego. Tylko do niego. Zaprzeczyła gwałtownie, kiedy oznajmił jej to przed wyruszeniem na wojnę, ale był to zwykły wykręt.
Gdyby nie Beau, czekałaby na jego powrót. Nie czekała, i stało się to dla niego początkiem końca.
Czyż nie urabiał sobie rąk po łokcie, nie zaharowywał się prawie na śmierć próbując zapewnić godziwe życie rodzinie, którą się obarczył? A kiedy on pracował, padał i znów się podnosił, spływał potem i krwią, Beau siedział w swoim białym domu i się śmiał. Śmiał się.
Ale Beau nie wiedział. Mimo wszystkich swoich pieniędzy i pięknych ubrań, i eleganckich samochodów nigdy się nie dowiedział, że pewnego upalnego dnia w środku lata, kiedy oddech palił płuca, a niebo było rozprażone do białości, Austin Hatinger sięgnął po swoją własność.
Pamiętał, jak wyglądała tego dnia. Obraz w jego umyśle był tak wyraźny, że dłonie mu drżały, a gorące fale krwi uderzały do głowy.
Przyszła do niego, wniosła kosz na jego werandę, duży wiklinowy kosz wypełniony rzeczami dla jego rodziny. Dla jego raczkującego syna, dla jego żony, która leżała w pokoju i wypacała z siebie kolejne dziecko.
Madeline ubrana była w niebieską sukienkę i biały kapelusz przewiązany zwiewną szarfą. Zawsze miała słabość do takich szaliczków. Ciemne włosy zwinięte pod kapeluszem ujmowały w ramkę twarz o kremowej skórze, skórze, którą smarowała mazidłami kupionymi za śmierdzące pieniądze Beau. Wyglądała jak wiosenny poranek. Szła wolno zakurzoną ścieżką ku jego walącej się werandzie, oczy jej się śmiały jakby nie widziała nędzy, stopni z betonowych bloków, nędznych ubrań wiszących na sznurze, chudych kur dziobiących w kurzu.
Głos miała tak czysty, kiedy ofiarowała mu ten kosz z używanymi rzeczami. Beau kupił je dla dzieci, które miał z jego. Austina, kobietą. Myśl ta huczała mu w głowie, zagłuszając jęki jego własnej żony, nawołującej o lekarza.
Pamiętał, że Madeline chciała wejść do środka, zatroskana o kobietę, która nigdy nie znalazłaby się w jego łóżku, gdyby nie zdrada innej.
– Jedź po doktora, Austin – powiedziała tym swoim głosem, chłodnym jak źródlana woda. Współczucie malujące się w jej złocistych oczach wwiercało się w niego jak świder. – Pośpiesz się, ja zostanę z twoją żoną i synkiem.
To nie szaleństwo nim owładnęło. Nie, Austin nigdy by tego tak nie określił. To było poczucie sprawiedliwości. Owładnął nim słuszny gniew, kiedy zwlókł Madeline z werandy. Kierowała nim prawda, kiedy rzucił ją na ziemię, w brud i kurz.
O, udawała, że go nie chce. Krzyczała i walczyła, ale to było tylko udawanie. Miał prawo, prawo dane mu od Boga, wedrzeć się w nią. Nieważne, że ani na chwilę nie przestała udawać, że szlochała i błagała o litość. W końcu ona też musiała uznać to prawo.
Wypełnił ją swoim nasieniem i jeszcze teraz, po tyłu łatach, pamiętał, jaką przyniosło mu to ulgę. Pamiętał, jak dygotało jego ciało, kiedy oddawał jej to, co było w nim mężczyzną.
Przestała w końcu płakać. Kiedy stoczył się z niej i leżał w piachu wpatrując się w to białe od żaru niebo, wstała, odeszła, zostawiła go z triumfem w duszy i smakiem goryczy w ustach.
Czekaj, dzień po dniu, noc w noc, na przyjście Beau. Narodził się jego drugi syn, żona leżała w łóżku z kamienną twarzą, a Austin czekał z winchesterem w dłoni. I tęsknił aż do bólu za tym, by móc zabić.
Ale Beau nigdy nie przyszedł. Austin zrozumiał, że Madeline zachowała tajemnicę. 1 skazała go na zagładę.
Teraz Beau nie żył. Nie żyła również Madeline. Leżeli we wspólnym grobie na Cmentarzu Błogosławionego Spokoju.
Ale został syn, syn, który obrócił koło przeznaczenia. Syn uwiódł jego córkę. Dziewczyna nie żyła.
Zemsta była jego prawem.
Austin zamrugał powiekami i skupił wzrok ponownie na smugach słonecznego światła, które przenikały przez pręty, przesuwając się wraz ze słońcem. Nadchodził zmierzch. Austin tkwił w przeszłości przeszło dwie godziny.
Nadszedł czas, by zaplanować przyszłość. Z obrzydzeniem spojrzał na swoje szerokie niebieskie spodnie. Więzienne ubranie. Wkrótce się go pozbędzie. Ucieknie. Bóg pomaga tym, którzy pomagają sami sobie. Znajdzie sposób.
Wróci do Innocence i zrobi to, co powinien zrobić przeszło trzydzieści lat temu. Zabije cząstkę Beau, która żyła w jego synu.
I wyrówna rachunki.
Caroline wyszła na ukwiecone patio i wciągnęła głęboko powietrze pachnące latem. Światło złagodniało, nadciągał zmierzch i owady brzęczały w trawie. Caroline doznała uczucia niemal przesytu. Zapomniała, jak bardzo to uczucie może być przyjemne.
Kolacja okazała się furą pysznego jedzenia podawanego na srebrnych tacach. Była to powolna, wykwintna ceremonia wypełniona zapachem, smakiem, rozmową, śmiechem. Teddy pokazywał sztuki magiczne z serwetka i sztućcami. Dwayne, ponury, ale w stopniu możliwym do przyjęcia, zaprezentował niezwykły talent mimiczny, naśladując Jimmy'ego Stewarta. Jacka Nicholsona i miejscowych oryginałów w rodzaju Juniora Talbota.
Tucker i Josie bawili ją obrazowymi opowieściami o skandalach seksualnych, jakie zdarzyły się przed pięćdziesięciu laty.
Jak bardzo różniła się ta kolacja od posiłków w jej domu rodzinnym.
Matka narzucała stosowny temat rozmowy i ani kropla nie spadała na wykrochmalony adamaszkowy obrus. Posiłki te przypominały bardziej konferencje biurowe niż rodzinne biesiady. Nigdy nie omawiano przeszłości przodków, a Georgia McNair Waverly wcale nie byłaby ubawiona, gdyby gość wyciągnął zza jej stanika widelec do sałaty. Za to Caroline bawiła się jak nigdy dotąd w życiu i było jej przykro, że wieczór się kończy.
– Wyglądasz na szczęśliwą – zauważył Tucker.
– Dlaczego nie miałabym być szczęśliwa?
– Nie wiem. To mnie po prostu cieszy. – Wziął ją za rękę. Kiedy ich palce się splotły. Tucker wyczuł w niej więcej niepewności niż oporu. – Masz ochotę na spacer?
Był ładny wieczór, urocza sceneria, nastrój sprzyjał przechadzce.
– Tak.
Niewiele ma to wspólnego ze spacerem, pomyślała, kiedy błąkali się pośród krzewów różanych i gazonów gardenii. Przypomina bardziej wałęsanie się. Bez pośpiechu, bez celu, bez problemów. Pomyślała, że takie wałęsanie doskonale pasuje do Tuckera.
– Czy to jest jezioro? – zapytała, kiedy ujrzała błysk wody w ostatnich promieniach słońca.
– Sweetwater. – Posłusznie zmienił kierunek przechadzki. – Beau wybudował tam swój dom, na południowym brzegu jeziora. Zostały jeszcze fundamenty.
Caroline zobaczyła tylko kupę kamieni.
– Jaki piękny mieli stąd widok. Akry własnej ziemi. Jakie to uczucie?
– Nie wiem. Ono po prostu jest.
Rozczarowana patrzyła na szerokie, płaskie pola bawełny. Była dzieckiem miasta, gdzie nawet najbogatsi posiadali na własność jedynie skrawki przestrzeni, a ludzie mieszkali sobie nad głowami. – Posiadać tyle ziemi…
– To ona posiada ciebie. – Zaskoczyły go własne słowa, ale wzruszył ramionami i dokończył myśl. – Nie można się od niej odwrócić, skoro została ci przekazana. Nie można oddać jej w cudzie ręce, kiedy wszystko przypomina ci, że Longstreetowie posiadali tę ziemię od dwóch stuleci.
– Czy tego pragniesz? Odwrócić się?
– Jest parę miejsc na świecie, które chciałbym zobaczyć. – Wzruszył ponownie ramionami i był w tym ruchu niepokój, którego się po nim nie spodziewała. – Tylko że podróżowanie to skomplikowana sprawa. Wymaga tyle wysiłku.
– Przestań!
Omal się nie uśmiechnął, słysząc niecierpliwość w jej głosie.
– Nic jeszcze nie zrobiłem. – Przesunął dłonią po jej ramieniu. – Ale myślę o tym.
Odsunęła się, zła.
– Wiesz, o co mi chodzi. W jednej chwili sprawiasz wrażenie, jakbyś myślał o czymś więcej poza znalezieniem najłatwiejszej drogi ucieczki. W następnej odtrącasz wszystko.
– Nigdy nie widziałem sensu w obieraniu najtrudniejszej drogi.
– Co powiesz na właściwą? Nieczęsto spotykał kobietę, która chciała toczyć filozoficzne dyskusję.
Wyjmując papierosa. Tucker podjął swobodnie wątek rozmowy.
– No cóż, to co właściwe dla jednych, może być niewłaściwe dla drugich. Dwayne pojechał na studia i zrobił dyplom, który zda się psu na budę, ponieważ Dwayne woli siedzieć i dumać o tym, co mogłoby być, a nie jest. Josie wyszła dwa razy za mąż i ucieka stąd trzy razy do roku po to, by wrócić i udawać, że lepiej być nie może.
– A ty? Jaki jest twój sposób na życie?
– Brać je, jak leci. A twój… Twój sposób polega na rozpatrywaniu zdarzeń, zanim one się zdarzą. To nie oznacza, Że któreś z nas postępuje źle.
– Ale skoro doszedłeś do wniosku, że woje życie nie wygląda tak, jakbyś chciał, możesz je zmienić.
– Mogę próbować – zgodził się. – „Wiesz przecież, że to rzecz zwyczajna. Życie kończy się śmiercią. Nasz pobyt na ziemi wiedzie nas ku wieczności”. – Zaciągnął się dymem. – „Hamlet”.
Caroline wybałuszyła na niego oczy. Był ostatnim człowiekiem na ziemi, którego by podejrzewała o cytowanie Szekspira.
– Weźmy choćby to pole. – Objął ją za ramiona i odwrócił. – Ta oto bawełna urośnie. Urośnie, ponieważ ma pod sobą stopę najlepszej ziemi pełną nawozu. Wytrujemy cholerne wołki i kiedy nadejdzie lato, bawełna zostanie zebrana, oczyszczona, załadowana na ciężarówki i sprzedana. Zamartwianie się, czy wszystko to na pewno się zdarzy, ani na jotę nie zmieni sytuacji. Zresztą, mam zarządcę, który odwala za mnie zamartwiania się.
– To nie może być aż tak proste… – zaczęła.
– Sprowadziliśmy kwestię do podstaw, Caro. Bawełna jest sadzona, zbierana i przetwarzana, choćby w tak uroczą sukienkę, jaką masz obecnie na sobie. Oczywiście, mógłbym spędzać bezsennie noce martwiąc się, czy będzie dość deszczu, czy nie będzie go za mało. Czy nie zastrajkują kierowcy, czy kretyni w Waszyngtonie znowu nie spieprzą sprawy i nie wpakują nas w kryzys gospodarczy. Albo mogę się dobrze wyspać. Rezultat będzie identyczny.
Odwróciła się ku niemu ze śmiechem.
– Dlaczego to brzmi tak rozsądnie? – Potrząsnęła głową. – Musi być jakiś błąd w tym rozumowaniu.
– Zawiadom mnie, jak go znajdziesz. Myślę, że to się trzyma kupy. Dam ci inny przykład. Nie pozwolisz mi się pocałować ze strachu, że ci się to za bardzo spodoba.
Uniosła brwi.
– To niewiarygodnie egocentryczne stanowisko. A może ze strachu, że mi się w ogóle nie spodoba?
– Istnieje taka możliwość – powiedział Tucker ugodowo, otaczając ją w talii ramieniem. – Tak czy inaczej, próbujesz znaleźć odpowiedź, zanim jeszcze pojawił się problem. To jedna z tych rzeczy, które wywołują ból głowy. – Naprawdę? – zapytała sucho, trzymając ramiona wzdłuż ciała. – Zaufaj mi, Caroline, przestudiowałem zagadnienie. To tak, jakbyś stała nad brzegiem basenu martwiąc się, że woda jest za zimna. Potrzebujesz kogoś, kto przyłoży stopę do twojej pupy i pchnie. – J to właśnie robisz? Uśmiechnął się szeroko.
– Mógłbym powiedzieć, że robię to dla ciebie, żebyś przestała gdybać. Ale prawda wygląda tak… – Pochylił głowę. Coś ciepłego poruszyło się w niej, kiedy poczuła na wargach jego oddech. – Myśl o tym pocałunku spędza mi sen z powiek. – Dotknął wargami jej policzka. – A ja bardzo potrzebuję snu.
Zesztywniała, kiedy jego usta musnęły jej wargi, lekko jak skrzydełka motyla. Typowe uwodzenie, powiedziała sobie. Serce zaczęło walić jej w piersi. Nie zapomniała jeszcze, ile przebiegłości potrafi wykazać mężczyzna, żeby wykorzystać kobiecą potrzebę czułości.
– Możesz oddać pocałunek – wyszeptał Tucker tuż przy jej ustach. – Albo będę całował cię sam.
Przesunął wargami wzdłuż jej skroni, po zamkniętych powiekach, w dół policzków. Miał w sobie dość delikatności, by zdławić chęć natychmiastowego zaspokojenia swoich pragnień. Skoncentrował się natomiast na pierwszym, ledwo uchwytnym drżeniu, stopniowym, cudownym rozluźnianiu się jej ciała w jego ramionach. Kiedy wyczuł przyspieszony oddech Caroline, wolno, delikatnie wrócił wargami do jej ust.
Cudownie, cudownie było znów czuć pożądanie kobiety, słyszeć przyspieszony oddech, wdychać jej zapach silniejszy niż zapach wody i wilgotnej zieleni.
Tym razem jej usta rozchyliły się pod pierwszym dotknięciem. Poderwała dłonie do jego ramion. W ostatnim przebłysku trzeźwości pomyślał, że woda nie okazała się zimna, lecz o wiele, wiele głębsza niż oczekiwał.
Ona nie myślała zupełnie nic, nie mogła myśleć z tym natrętnym szumem w Uszach. Uczepiła się Tuckera, żeby nie upaść, ale choć trzymała się go kurczowo, świat wirował dalej. Rozsądek zniknął jak płomyk świecy zdmuchnięty wiatrem. 2 cichym, bezradnym jękiem zatopiła się w pocałunku.
Smakował, chłonął jej wargi. Ale to mu nie wystarczało. Ich smak obudził tylko tęsknotę za czymś więcej. Użył zębów, języka, ale to też nie przyniosło n»u ulgi. Dalej tęsknił.
Pocałunek nie powinien sprawiać bólu. Dotyk rąk nie powinien przyprawiać go o zawrót głowy. Nie powinien drżeć z rozkoszy, kiedy wyszeptała z jękiem jego imię.
Wiedział, co to znaczy pragnąć kobiety. Była to bardzo przyjemna nieodłączna część bycia mężczyzną. Nie targało to duszy na strzępy i nie wypalało dziury w trzewiach. Nie powodowało drżenia kolan, aż człowiek się bał, że uklęknie i zacznie błagać.
Miał wrażenie, że balansuje na wysokiej, ostrej krawędzi. Odruchowo zamachał rękoma i cofnął się o krok, żeby nie upaść. Delikatnie położył dłonie na ramionach dziewczyny i odsunął ją od siebie. Wsparł czoło o jej czoło, próbując złapać oddech.
Caroline nie cofnęła drżących dłoni z jego bioder. Z mgły, która wypełniała jej głowę, wyłowiła pierwszą trzeźwą myśl i siłą zatrzymała ją na powierzchni. Upłynęło po prostu zbyt dużo czasu, odkąd czerpała otuchę w ramionach mężczyzny, czuła prawdziwe pożądanie w jego pocałunki Wystarczający powód, by usprawiedliwić chwilową niepoczytalność.
Odzyskała już jasność widzenia. Krew przestała szumieć jej w głowie. Słyszała bzykanie owadów i kumkanie żab, słodkie nawoływanie lelka kozodoja.
Światło dogasało, uwięzione w tym cudownym momencie między dniem a nocą. Dzień już przegrywał cichą bitwę i umykał, zabierając z sobą żar dnia.
– Chyba oboje byliśmy w błędzie – odezwał się Tucker.
– Słucham?
– Ty myliłaś się, sądząc, że ci się to nie spodoba, ja łudząc się, że kiedy już cię pocałuję, będę mógł spać. – Westchnął przeciągle. – Mówię ci, Caroline, pożądanie było dla mnie zawsze najprostsza z przyjemności. Odkąd skończyłem piętnaście lat i zapoznałem z Laureen O'Hara w stodole jej ojca. Jesteś pierwszą kobietą w mojej karierze, której udało się skomplikować tę przyjemność.
Chciała mu uwierzyć, chciała uwierzyć, że to, co teraz czuł, było trudniejsze, bardziej intymne, bardziej niebezpieczne od wszystkiego, co czuł dotychczas. Więc uwierzyła, i to przestraszyło ją bardziej niż sam pocałunek.
– Myślę, że będzie najlepiej, jeżeli zapomnimy o wszystkim.
Jego spojrzenie powędrowało ku jej ustom, nabrzmiałym od pocałunku.
– Prędzej mnie gęś kopnie – powiedział łagodnie.
– Mówię poważnie. Tucker! – zawołała z rozpaczą. – Właśnie zakończyłam nieudany związek i nie mam zamiaru rozpoczynać następnego. A ty… Masz obecnie w swoim życiu dość komplikacji.
– W normalnych warunkach pewnie przyznałbym ci rację. Wiesz, twoje włosy wyglądają zupełnie jak aureola w tym świetle. Może chcę odkupienia. Anioł i grzesznik. Bóg wie, że taka mniej więcej jest między nami różnica.
– To najbardziej idiotyczne…
Podniósł dłonie tak szybko, że połknęła resztę zdania. Wsunął palce w jej włosy i przytrzymał głowę.
– Jest coś w tobie, Caroline. Nie wiem co, do diabła, ale to dopada mnie w najmniej spodziewanych momentach. Zwykle istnieje bardzo dobrze uzasadniony powód dla takich odczuć i prędzej czy później znajdę go. – Nie będziesz miał po temu okazji, Tucker. – Pomyślała, że jej głos brzmi zadziwiająco spokojnie, zważywszy że serce miała w gardle. – Za parę miesięcy będę w Europie. Szybki letni romans nie leży w moich planach. Cień uśmiechu przemknął przez jego usta.
– Faktycznie lubisz planować. Już to 7.auważyłem. – Pochylił się rozgniótł jej usta w krótkim, mocnym pocałunku, który ponownie zwalił ją z nóg. – Będę cię miał, Caroline. Prędzej czy później będziemy się mieli nawzajem, i to jak jeszcze! Tobie pozostawię oznaczenie dnia i godziny.
– To najbardziej niesłychane, aroganckie, szowinistyczno – męskie stwierdzenie. jakie w życiu słyszałam.
– Zależy od punktu widzenia – przyznał Tucker. – Chciałem cię po prostu ostrzec, Ale nie chcę cię wkurzyć tak bardzo, żebyś dostała niestrawności. – Wziął ją za rękę i pociągnął w stronę domu. W ciemnościach tańczyły robaczki świętojańskie. – Może posiedzimy chwilę na werandzie?
– Nigdzie z tobą nie usiądę.
– Oj, kochana, jeżeli będziesz tak mówiła, uznam, że nie możesz mi się oprzeć.
Wybuchnęła śmiechem. – Dzień, w którym nie będę mogła się oprzeć samozwańczemu Don Juanowi z delty Missisipi… Porwał ją wpół i okręci! wokół siebie.
– Mam bzika na punkcie tych twoich słodkich ust. – Pocałował ją ze smakiem. – Założę się, że chodziłaś do jednej z tych eleganckich szkół w Szwajcarii.
– Nie chodziłam i proszę mnie postawić na ziemi. – Próbowała się uwolnić. – Mówię serio, Tucker. Ktoś jedzie.
Nie postawił jej, ale odwrócił się w stronę drogi. Światła reflektorów zbliżały się szybko ku domowi.
– Zdaje się, że mamy gościa. Zobaczmy, kto to.
Zaniósł ją na werandę, po części dlatego, żeby ją zirytować, po części, żeby czuć przy sobie to smukłe, giętkie ciało. Poza tym uznał, że kiedy przejdzie jej złość, dostrzeże romantyczny aspekt sprawy.
– Wiesz, nie ważysz więcej niż worek mąki. A o ile jesteś przyjemniejsza w dotyku! – zauważył tonem pogawędki i usłyszał w odpowiedzi coś bardzo zbliżonego do warknięcia.
– Szczyt romantyzmu – powiedziała Caroline przez zaciśnięte zęby. Wolałaby nie dostrzegać śmieszności sytuacji. Tucker nie oparł się pokusie.
– „Jasna jak gwiazda, gdy błyszczy na niebie samotnie”. Zdaje się, że Wordsworth ujął to lepiej.
Zanim zdołała odpowiedzieć coś mądrego, postawił ja na nogach, klepnął przyjaźnie w pupę i pomachał Bobby'emu Lee, który gramolił się przerdzewiałego cutlassa.
– Hej, synu, dlaczego nie jesteś na randce i nie olśniewasz Marvelli?
– Cześć, Tucker. – Bobby Lee przeciągnął ręką przez opadającą grzywkę. W świetle reflektorów jego twarz była blada z przejęcia Przyjechałem, jak tylko skończyłem przegląd. – Skinął głową Caroline. – Dobry wieczór, panno Waverly.
– Cześć, Bobby Lee. Jeżeli pozwolicie, podziękuję Delii za kolację i pójdę.
Nie zdążyła zrobić kroku, kiedy Tucker chwycił ją za rękę.
– Jeszcze wcześnie. Co się sprowadza? – zwrócił się do Bobby'ego Lee.
– Junior przywiózł twój samochód dziś popołudniu. Jezu Chryste! Wrak Tucker skrzywił się i ostrożnie dotknął zabandażowanej głowy.
– Tak, rozdzierający serce widok, nie da się ukryć. A miał zaledwie osiem tysięcy przebiegu. Wygięty kadłub?
– Wygięty, ścierwo… O! Przepraszam panią. Widać jak na dłoni, ledwo wzięliśmy go na kanał. Zdaje się, że będziesz go musiał odholować do Jackson, ale że nie mieliśmy porządnego rozbitka od czasu, gdy Bucky Larsson rozkwasił swojego buicka na lodzie w styczniu, chcieliśmy sobie popatrzeć.
Tucker oparł się biodrem o cutlassa.
– Ten buick wyglądał jakby przejechał po nim czołg. Nigdy nie mogłem się nadziwić, jakim cudem Bucky wyszedł z tego ze złamanym obojczykiem i osiemnastoma szwami.
– No, ma czasem takie dziwne spojrzenie – powiedział Bobby Lee z namysłem. – Ale jak się nad tym zastanowić, zawsze dziwnie patrzył.
Tucker skinął głową.
– Jego mama przestraszyła się miedzianki, kiedy chodziła z nim w ciąży. Może to zaszkodziło.
Carolinie nie miała już ochoty odchodzić. Miała ochotę ukryć twarz w dłoniach i wybuchnąć śmiechem.
– Przyjechałeś taki kawał drogi, żeby powiedzieć Tuckerowi, że rozbił samochód?!
Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z identycznym wyrazem zdziwienia. Dla nich było oczywiste, że Bobby Lee przygotowuje tylko grunt pod to, co ma zamiar powiedzieć.
– Nie, psze pani – powiedział uprzejmie. – Przyjechałem powiedzieć Tuckerowi, jak to się stało, że rozbił samochód. Tucker prowadzi jakby się urodził za kierownicą. Wszyscy to wiedzą.
– Dzięki, Bobby Lee.
– Mówię tylko, jak jest. W każdym razie, Junior powiedział, że nie było śladów na asfalcie ani w ogóle nic.
– Hamulce wysiadły.
– Tak powiedział. Zacząłem główkować i kiedy stara Juniora zadzwoniła, że obiecał zabrać ją i dziecko do Greenville na spaghetti, powiedziałem, że zostanie i przypilnuję stacji. W niedzielę i tak jest spokojnie, więc pomyślałem, że przyjrzę się tym twoim hamulcom.
Wyciągnął z kieszeni kawałek gumy balonówy, rozwinął i wsadził sobie do ust. – Przyjrzałem się dobrze przewodom hydraulicznym wspomagania kierownicy. Może bym tego nawet nie zauważył, gdybym specjalnie nie szukał. No i znalazłem.
– Znalazłeś, ale co? – nie wytrzymała Caroline, kiedy Bobby Lee umilkł i nic nie wskazywało na to, by miał zamiar kontynuować.
– Dziury w przewodach. Przewiercone na wylot. Jakby szydłem albo szpikulcem do lodu. Płyn wyciekał. Dlatego wysiadł układ kierowniczy. Gdybyś się tego spodziewał, mógłbyś kombinować, a tak, przy ostrym zakręcie, wóz jak nic pojedzie prosto. Wtedy hamulec zda ci się jak bykowi cycki. O, przepraszam, panno Waverly.
– Mój Boże! – Caroline zacisnęła palce na ramieniu Tuckera. – Chcesz powiedzieć, że ktoś specjalnie uszkodził samochód… Tucker mógł się zabić!
– Mógł – zgodził się Bobby Lee. – Ale nie musiał. Wszyscy wiedzą, że Tucker radzi sobie z wozem jak ci faceci z formuły jeden.
– Dziękuję, że przyjechałeś mi o tym powiedzieć. – Tucker odrzucił papierosa i śledził wzrokiem luk żaru. Czuł straszny gniew i musiał zaszyć się gdzieś, żeby ochłonąć. – Będziesz widział się dzisiaj z Marvella?
– Miałem taki zamiar.
– Więc jedź do szeryfa i powiedz mu, co odkryłeś. Ale nikomu więcej, rozumiesz? Nie mów nikomu więcej.
– Jak chcesz.
– Byłbym wdzięczny, gdyby na razie zostało to między nami. Wracaj do miasta, zanim Marvella zmyje ci głowę za spóźnienie.
– To na razie, Tucker. Dobranoc, panno Waverly.
Caroline odezwała się dopiero, gdy tylne światła cutlassa zniknęły za zakrętem.
– Mógł się pomylić. To jeszcze dziecko.
– To jeden z najlepszych mechaników w tej części kraju. Zresztą to ma sens. Gdybym nie dostał w łeb, sam bym na to wpadł. Teraz muszę się tylko zastanowić, kogo wkurwiłem do tego stopnia, że chce mi przyczynić zmartwień.
– Zmartwień? – powtórzyła Caroline. – Tucker, niezależnie od tego, co Bobby Lee mówi o twoich nadludzkich umiejętnościach, mogłeś zostać poważnie ranny, nawet zabity.
– Martwisz się o mnie, skarbie? – Choć umysł zajęty miał czym innym, uśmiechnął się i przesunął dłońmi po jej nagich ramionach. – To mi się podoba.
– Nie bądź idiotą!
– Nie złość się, Caro. Choć, Bóg mi świadkiem, lubię na ciebie patrzeć. kiedy się wkurzasz.
– Nie mam zamiaru pozwolić, byś klepał mnie po główce jak malutkie, bezradne kobieciątko – powiedziała chłodno. – Chcę ci pomóc.
– To bardzo miło z twojej strony. Nie! – Chwycił ją za ramię, kiedy odwróciła się, żeby odejść. – Mówię szczerze. Tylko dopóki sobie tego wszystkiego nie poukładam w głowie, nie mogę działać.
– To oczywiste, że zrobił to ktoś blisko związany z Eddą Lou. Hatinger. – Odrzuciła głowę. – Chyba że masz listę zazdrosnych mężów których musisz brać pod uwagę.
– Nie umawiam się z mężatkami. Była tylko ta jedna… – Podchwycił jej spojrzenie. – Nieważne. Austin jest w więzieniu, a jakoś nie mogę sobie wyobrazić biednej Mavis wczołgującej się pod mój samochód ze szpikulcem do lodu.
Caroline ujęła się dwoma palcami za podbródek.
– Miała braci.
– Prawda. – Tucker wydął z namysłem wargi. – Vernon nie odróżniłby korby od kołka w płocie. I nie jest przebiegły. Przypomina w tym ojca. A mały Cyr… Nie ma w nim śladu złości.
– Mogliby kogoś wynająć. Tucker parsknął.
– Za co? – Przycisnął lekko wargi do jej skroni. – Nie martw się, kochanie. Muszę to przespać.
Caroline cofnęła się o krok.
– Myślę, że rzeczywiście mógłbyś to zrobić – powiedziała wolno. – Rzeczywiście mógłbyś zamknąć oczy i spać jak dziecko.
– Posłuchaj, rozbiłem już samochód i głowę. Nie widzę powodu, dlaczego ten ktoś, kto się do tego przyczynił, miałby mnie pozbawić również snu. – W jego oczach pojawił się znajomy wyraz. Błysk, który uruchamiał dzwonek alarmowy w jej głowie i powodował łaskotanie w żołądku. – Jedyna osobą, która pozbawia mnie snu, jesteś ty. Gdybyśmy tak… – Urwał, kiedy na drodze rozbłysły kolejne reflektory. – Boże Wszechmogący, ale mamy ruch w interesie.
– Idę – powiedziała Caroline stanowczo. – Zadzwonię do Delii jutro.
– Poczekaj chwilę. – Próbował rozpoznać markę samochodu. Wszystko, co mógł stwierdzić na pewno, to że tłumik urwał się już jakiś czas temu. Hałas obudziłby umarłego. Aż trudno było uwierzyć, że stateczny czarny lincoln, który zarył się kołami w żwir tuż za BMW Caroline, może wydawać z siebie tak nieprzystojne dźwięki.
Kiedy drzwi się otworzyły i ukazała się siwowłosa kobieta w bawełnianej koszulce, dżinsach i wojskowych butach. Tucker ryknął śmiechem.
– Kuzynka Lulu!
– To ty, Tucker? – Jej głos nasuwał myśl o pociągu towarowym w pełnym biegu. Huczał i turkotał. – Co ty tam robisz w ciemnościach z tą dziewczyną?
– Mniej niżbym chciał. – W dwóch susach znalazł się przy Lulu i zgiąwszy się niemal wpół ucałował jej upudrowany policzek o skórze cienkiej jak pergamin. – Śliczna jak zawsze – oznajmił. Lulu zachichotała i grzmotnęła go w plecy.
– Sam jesteś śliczny. Wyglądasz bardziej na swoją matkę niż ona sama. Hej, ty tam! – Kiwnęła na Caroline kościstym palcem. – Chodź tu, żeby cię mogła obejrzeć.
– Tylko jej nie przestrasz – ostrzegł Tucker. – Kuzynko Lulu, to jest Caroline Wavedy.
– Waverly, Waverly. Nie z łych stron. – Obejrzała dziewczynę od stóp do głowy. – 1 nie w twoim typie, Tucker. Nie ma zbyt wiele w głowie ani nie jest całkiem głupia.
– Dziękuję – powiedziała Caroline.
– Jankeska! – Lulu wydała skrzek, który rozbiłby kryształ, gdyby jakiś znajdował się w pobliżu. – Panie na wysokościach. Ona jest Jankeska!
– Tylko w połowie – powiedział Tucker szybko. – To wnuczka panny Edith.
– Edith McNair? – zapytała Lulu przymrużając oczy. – George'a i Edith?
– Tak, psze pani – powiedziała Caroline, wepchnąwszy sobie język pod policzek. – Zwekslowałam się na lato do domu dziadków.
– Umarli, zdaje się? Tak, umarli, ale byli Missisipijczykami z krwi i kości, a to już coś. Czy to twoje włosy, dziecko, czy peruka?
– Moje… – Odruchowo Caroline podniosła dłoń do głowy. – Moje włosy.
– Dobrze. Nie ufam łysym kobietom ani trochę bardziej niż Jankeskom. No, zobaczymy. A teraz, Tucker, weź moje walizki i załatw mi kieliszek brandy. I zadzwoń do Talbota w sprawie mojego wozu. Zgubiłam tłumik gdzieś w Tennessee. A może było to w Arkansas? – Przystanęła u podnóża schodów. – No, na co czekasz, dziewczyno? Chodź!
– Ja… Właśnie odjeżdżałam…
– Tucker, powiedz tej dziewczynie, że kiedy proponuję kieliszek brandy Jankesowi, niech ten Jankes lepiej go wypije.
I kuzynka Lulu weszła na schody, dudniąc wojskowymi buciorami.