ROZDZIAŁ DWUNASTY

Cyr Hatinger miał wilgotne dłonie. Reszta jego osoby też nie była idealnie sucha, jak to mówią w reklamach dezodorantów. Czuł wilgoć pod pachami, mimo obfitejki Banu w kulce. Już dobry rok temu pojawiło mu się tam owłosienie. Między nogami też. Fakt ten zawstydzał go i zachwycał zarazem.

Jego pot był potem młodości, czystym i bezzapachowym. Wywołał go poranny upał, strach i podniecenie. Cyr miał zamiar zrobić coś, co sprowadziłoby na niego ojcowski gniew w formie tęgiego lania.

Szedł prosić Longstreetów o pracę.

Przypomniał sobie, że ojciec jest w więzieniu i fakt ten trochę go pocieszył. Jednocześnie poczuł ukłucie winy i spocił się jeszcze bardziej.

„Jak to dobrze, że użyłeś Dialu! Czy nie było miło, gdyby inni używali go również?”

Od dawna już zauważył, że myśli reklamami. Pewnie dlatego, że matka trzymała włączony telewizor dzień i noc. Dla towarzystwa, mawiała, wyłamując sobie palce i patrząc na niego pustym wzrokiem. Powieki miała wiecznie zaczerwienione, ponieważ płakała nieustannie, prawie nie dostrzegając jego i Ruthanne.

Czasem natykał się na nią w środku dnia, siedzącą w szlafroku na wyblakłej, zapadniętej sofie. Kosz z brudną bielizną stał u jej nóg, a ona chlipała i oglądała „Dni naszego życia”. W takich razach Cyr nie wiedział, czy matka płacze nad sobą, czy nad mieszkańcami mitycznego miasta Salem.

Dla Cyra Brady'owie z Salem byli bardziej realni niż jego własna matka, która snuła się nocami po domu jak duch, podczas gdy telewizja nadawała monologi Leno, powtórki seriali albo reklamy gadżetów takich jak Clapper, magicznego przełącznika, który gasił światła i uruchamiał telewizor na odgłos klaśnięcia.

Przypominało to oklaskiwanie urządzenia elektronicznego.

Cyr wyobrażał sobie matkę z Clapperem, jak szlocha i klaszcze jednocześnie, podczas gdy światła gasną i zapala się ekran.

– Dziękuję, dziękuję – mówi stary, obdrapany telewizor. – A oto mój następny punkt programu, wielebny Samuel Harris powie wam, grzesznikom, jak przekroczyć bramy raju.

O tak, mama lubiła programy religijne z nawiedzonymi pastoramio hipnotycznych głosach, którzy potępiali grzech i obiecywali zbawienie zamian za czeki.

Poprzedniego dnia, kiedy wrócił z wyprawy na ryby, dom wypełniała muzyka organowa i chóralne alleluja. Przeszedł przez kuchnię do salonu i zobaczył matkę wpatrującą się w telewizor szklistym wzrokiem. Przestraszył się trochę, ponieważ przez chwilę – tylko przez chwilę – twarz kapłana była twarzą jego ojca i z ekranu wpatrywały się w niego wszystkowidzące oczy ojca. – Masz włosy między nogami i grzeszne myśli w głowie – ostrzegał go ojciec. – Następny etap to cudzołóstwo. Cudzołóstwo! Między nogami masz też narzędzie szatana, synu!

Idąc poboczem zakurzonej drogi, Cyr poprawił sobie narzędzie szatana, które zdawało się kurczyć pod wpływem głosu ojca.

Ojciec nie może mnie zobaczyć, powiedział sobie Cyr i otarł czoło wierzchem dłoni. Ojciec jest w więzieniu i pozostanie tam przez jakiś czas. Tak jak A.J., który przerzucił się z kradzieży papierosów i czekoladowych Marsów na kradzież samochodów. W chwili, gdy drzwi celi zamknęły się za jego najstarszym bratem, ojciec powiedział, że nie ma już syna o imieniu Austin Joseph. Teraz znalazł się w takich samych tarapatach i Cyr zastanawiał się, czy to oznacza, że on nie ma już ojca.

Ulga, jakiej doznał na tę myśl, wywołała kolejny sygnał poczucia winy, tym razem o wiele boleśniejszy.

Nie będzie myślał o ojcu. Będzie myślał o tym, by dostać pracę. Cyr wiedział, że matka nie pozwoliłaby mu postawić nogi na ziemi Longstreetów. Spojrzałaby na niego tym pustym, udręczonym wzrokiem, który pojawiał się w jej oczach, ilekroć ojciec uznał, że zasłużyła na karę.

Jakie grzechy popełniła jego matka? zapytywał Cyr sam siebie, zaciskając i rozprostowując palce. Jakie to mogły być grzechy, które musiała zmywać własną krwią?

A kiedy ojciec uratował ją już z rąk szatana, podbijając jej oko albo rozcinając wargę, matka szła do sąsiadów opowiedzieć o swoim upadku. Przyjeżdżał szeryf, a ona przywoływała ten swój okropny, przerażający uśmiech na twarz i powtarzała ciągle od nowa, że zleciała ze schodków Werandy.

Niezależnie do tego, jak często i z jaką mocą spadały na nią te wielkie Pieści, matka stała niewzruszenie po stronie ojca.

Więc Cyr zdawał sobie sprawę, że nie pozwoli mu pójść do Sweetwater. Dlatego w ogóle jej o tym nie powiedział.

Ostatnio nie istniało dla niej nic poza telewizyjnym światem i płaczliwymi telefonami do prawnika. Cyr nie miał żadnych trudności z wymknięciem się z domu. Nie przyspieszył nawet kroku, wiedząc, że gdy matka wyjrzy przez okno i zobaczy go na ścieżce, jej wzrok przemknie tylko po nim i natychmiast wróci do ekranu telewizora.

Przebył pięć kilometrów bitej drogi i wszedł na Gooseneck Road, skąd udało mu się podjechać trzy kilometry w ciężarówce Hartfrodta Pretta. Pozostawał jeszcze co najmniej sześciokilometrowy spacer do Sweetwater.

Mijając rozszczepiony słup przy drodze McNairów, miał już niezłe pragnienie. Asfalt parzył go przez podeszwy butów, gardło wyschło mu na wiór. W ciszy poranka słyszał, jak ojciec Jima śpiewa o słodkiej przyszłości.

Nagła, nieokreślona tęsknota spętała mu nogi. Wiedział z opowiada Jima, że przyjaciel nie raz poczuł twardą rękę ojcowską na swoim siedzeniu. Kiedy Jim miał cztery lata i zabłądził na bagnach, ojciec odnalazł go, wsadził mu rózgę między kolana i kazał skakać całą drogę do domu.

Ale ojciec Jima nigdy nie zamknął go na dwa dni w pokoju o chlebie i wodzie i nigdy, ani razu nie uderzył jego matki.

1 Cyr na własne oczy widział, jak ciężka ręka Toby'ego spoczywała łagodnie, z dumą, na ramieniu Jima. A sposób, w jaki szli obok siebie z wędkami na ramionach! Nie dotykali się, ale widać było, że są razem.

Gardło skurczyło mu się boleśnie i Cyr musiał oprzeć się pokusie, by skręcić w aleję i popatrzeć na Jima i jego ojca malujących dom panny Edith. Wiedział, że Toby odwróciłby się z uśmiechem, ukazując białe zęby jak księżyc w czarnej twarzy, twarzy rozpłatanej przez ojca Cyra niemal dwadzieścia lat temu.

– Spójrz tylko, Jim – powiedziałby. – Widzi mi się, chłopak aż piszczy, żeby trochę pomalować. Mamy pyszne kanapki z pomidorem na lunch. Złap się za pędzel, to może znajdę jedną dla ciebie.

Ciągnęło go na tę ścieżkę. Ciągnęło tak bardzo, ze niemal pochylał się w jej stronę, mimo że jego stopy tkwiły na asfalcie między okruchami szkła.

„Mój syn nie będzie zadawał się z czarnuchami”, głos Austina przeciął mu mózg jak zardzewiałe ostrze. „Gdyby Pan chciał, żebyśmy się z nimi zadawali, zrobiłby ich białymi”.

Ale nie dlatego odwrócił się od alei McNairów. Wiedział, że jeżeli spędzi ranek malując domy i jedząc kanapki z Jimem i jego ojcem, nigdy się nie odważy przebyć tych ostatnich kilometrów do Sweetwater.

Kiedy minął żelazną bramę, jego sprana bawełniana koszula była mokra od potu. Przeszedł prawie trzynaście kilometrów w morderczym upale i pożałował teraz, że nie zjadł śniadania. Jego żołądek burczał złowieszczo w jednej chwili, kurczył się w następnej, wywołując mdłości.

Cyr wyjął spraną chustkę z kieszeni spodni i otarł nią twarz i szyję. Może to i lepiej, że nie zjadł śniadania. Z pełnym żołądkiem pojechałby jak nic do rygi. Z wczorajszej kolacji też zrezygnował, chory po zjedzeniu swojej części cytrynowego ciasta.

Na myśl o tym cieście zrobiło mu się naprawdę niedobrze. Przełknął parę razy ślinę i poczuł się lepiej. Spojrzał tęsknie ku chłodnej połaci trawy rozciągającej się za krzewami magnolii. Gdyby mógł wyciągnąć się na niej na chwile. przycisnąć rozpaloną twarz do słodkiej trawy! Ale pomyślał, że jeżeli ktoś go zobaczy, z pracą będzie się mógł pożegnać, Podniósł nogę i przeniósł ją o kilkadziesiąt centymetrów wprzód, Był kiedyś w Sweetwater. Czasem zdawało mu się, ze wyobraził sobie ten dom, z jego białymi ścianami i wysokimi oknami. Ale w jego wyobraźni nigdy nie był tak wspaniały jak w rzeczywistości. Myśl, że ludzie w nim mieszkają, jedzą i śpią, była niewiarygodna dla kogoś, kto całe życie spędził w zagraconej ruderze.

Z głową jasną od gorąca i głodu, Cyr patrzył na dom zalany słońcem. W oparach rozgrzanej ziemi zdawał się stać pod wodą. Podwodny pałac, pomyślał Cyr i przypomniał sobie niejasno, że czytał kiedyś o syrenach i trytonach, którzy mieszkali w morzu.

Miał wrażenie, że sam porusza się w wodzie. Parł naprzód wolno, ociężale, a powietrze, którym oddychał, było jak ciepła ciecz wypełniająca mu powoli płuca. Trochę zaniepokojony, spojrzał w dół na swoje nogi i nie wiedział, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie ujrzawszy rozklapane buty zamiast rybiego ogona.

Odurzony wonią kwiatów okrążył gazon peonii, gdzie jego ojciec złoił skórę Tuckerowi.

Cyr miał nadzieję, że drzwi otworzy mu panna Della. Lubił pannę Delię, z jej czerwonymi włosami i kolorową biżuterią. Dała mu kiedyś dwadzieścia pięć centów za to, że zaniósł jej zakupy ze sklepu do samochodu. A ponieważ panna Della miała niezłe mięśnie pod skórą, Cyr wiedział, że mogła zanieść te zakupy sama i zaoszczędzić ćwierć dolara.

Panna Della otworzy mu drzwi i powie, żeby zaszedł od tyłu. Kiedy okrąży dom i stanie w kuchennych drzwiach, panna Della da mu szklankę zimnej lemoniady, a może nawet suchara. On jej podziękuje, bardzo grzecznie, i zapyta, gdzie mógłby znaleźć Luciusa Gunna, żeby porozmawiać z nim w sprawie pracy.

Trochę oszołomiony wszedł na werandę i stanął przed wielkimi drzwiami z wypolerowaną mosiężną kołatką. Przesunął językiem po wargach, uniósł dłoni…

Drzwi otworzyły się na oścież, zanim zdążył dotknąć kołatki. Nie stanęła w nich panna Della, ale drobna, starsza pani. Usta pomalowane miała pomarańczową szminką, a we włosach coś jakby orle pióro. Cyr nie wiedział, że błyszczące kamienie wokół jej żylastej szyi to rosyjskie brylanty. Była boso, a w ręku trzymała łuk.

– Mój prapradziadek ze strony matki był pół krwi Czikasawem – oznajmiła Lulu oszołomionemu Cyrowi. – Mogło się zdarzyć, że moi przodkowie oskalpowali paru twoich.

– Tak, psze pani – powiedział Cyr, ponieważ żadna inna odpowiedź nie przyszła mu na myśl.

Lulu rozciągnęła w uśmiechu pomarańczowe wargi.

– A ty, synku, masz na głowie całą kupę pięknych włosów. – Wybuchnęła skrzekliwym śmiechem. Cyr cofnął się o krok.

– Ja tylko… ja tylko…

– Kuzynko Lulu, po co tak straszyć dzieci. – Tucker stanął w drzwiach Uśmiechał się pobłażliwie. – Ona żartuje. – Uświadomienie sobie, kim jest ten chłopiec, zajęło mu chwilę, uśmiech zniknął z jego twarzy. – Co mogę dla ciebie robić, Cyr?

– Ja… Ja szukam pracy – powiedział tylko Cyr i zemdlał.

Coś spływało mu po skroniach. Przez jedną przerażającą chwilę myślał, że starsza kobieta oskalpowała go jednak i że to jest krew. Miotał się na granicy przytomności, próbując wydostać się na powierzchnię szarej, gęstej mgły.

– Spokojnie, chłopcze.

Był to głos panny Delii i Cyr odczuł taką ulgę, że o mało znów nie zemdlał. Ale Della klepała go delikatnie po twarzy dopóki nie otworzył oczu.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, były jej kolorowe drewniane kolczyki w kształcie papużek. Cyr patrzył jak się kołyszą, podczas gdy Della przykładała mu do czoła wilgotny okład.

– Zemdlałeś – poinformowała go pogodnie. – Tucker nie zdążył cię złapać i wyrżnąłeś głową w werandę. – Uniosła mu głowę i podała coś do picia. – Widziałam to na własne oczy. Nie pamiętam, by Tucker ruszał się tak prędko od czasu, gdy jego tata odkrył, że wybił szybę w oranżerii.

Stojąca u wezgłowia kanapy Lulu pochyliła się dotykając niemal nosem jego twarzy. Cyr stwierdził, że pachnie jak kwiat lilii.

– Nie chciałam cię tak nastraszyć, chłopcze.

– Nie, psze pani. Ja tylko… Myślę, że za długo byłem na słońcu. Słysząc w głosie chłopca śmiertelne przerażenie, Tucker wkroczył do akcji.

– O co ten cały raban? Mało to osób mdlało już w tym domu? Delia odwróciła się gniewnie, gotowa go zbesztać, ale wyraz twarzy Tuckera dał jej do myślenia.

– Mam robotę. Kuzynko Lulu, byłabym wdzięczna, gdybyś poszła ze mną. Myślę o wymianie zasłon w różanym pokoju.

– Nie wiem po co. – Ale sprawa wymiany zasłon wydala jej się na tyle interesująca, że poszła za Delią.

Tucker usiadł przy stoliku do kawy.

– Kuzynka Lulu odkryła właśnie swoje indiańskie pochodzenie.

– Tak, proszę pana. – Cyr czuł, że skompromitował się w sposób nieodwracalny. Stanął chwiejnie na nogi. – To ja już pójdę.

Tucker spojrzał na bladą twarz, na której malowała się męka zażenowania.

– Przeszedłeś długą drogę, żeby porozmawiać w sprawie pracy. – Prawie szesnaście kilometrów, pomyślał Tucker. Panie na wysokościach, w tym upale! – - Może zajdziesz ze mną do kuchni. Miałem właśnie zamiar zjeść śniadanie. Możesz się do mnie przyłączyć i przy okazji powiedzieć, o co chodzi.

Cyr dostrzegł światełko we mgle.

– Tak, proszę pana. Będę wdzięczny.

próbował nie gapić się, kiedy szedł za Tuckerem przez hol. Na ścianach wisiały obrazy, piękniejsze, bardziej eleganckie niż wszystko, co zdarzyło mu się widzieć. Miał wielką ochotę dotknąć takiego malowidła, ale trzymał ręce przy sobie.

Kuchnię wyłożoną białymi kafelkami wypełniała złotawa poświata, dająca wrażenie chłodu.

Soki trawienne w żołądku Cyra przystąpiły do ataku w chwili, gdy Tucker otworzył lodówkę odsłaniając półki z jedzeniem. Wyjął tacę z szynką i Cyrowi oczy omal nie wyszły z głowy.

– Siadaj, a ja podsmażę szynkę.

Cyr zjadłby ją na zimno. Chryste, zjadłby ją na surowo, ale zdławił jęk protestu i usiadł.

– Tak, proszę pana.

– Zdaje się, że mamy też jakieś suchary. Chcesz kawy czy coli? Cyr otarł wilgotne dłonie o spodnie.

– Poproszę o cokę, panie Longstreet.

– Możesz mówić mi Tucker, skoro zemdlałeś na mojej werandzie. – Tucker odkręcił litrową colę i postawił ją przed Cyrem.

Cyr opróżnił pół butelki, zanim Tucker zdążył pokroić szynkę. Beknął, aż echo poszło po kuchni, a jego blada twarz nabrała koloru miedzi.

– Bardzo przepraszam – wymamrotał, i Tucker z trudem zdławił chichot.

– Te bąbelki to nie żarty – powiedział.

Kiedy szynka zaczęła skwierczeć, torturując Cyra swoim aromatem. Tucker rzucił mu zimnego suchara.

– Zjedz go – poradził. – Resztę podsmażę w tym atomowym piecyku. Jeżeli uda mi się go uruchomić.

Podczas gdy Tucker dumał nad kuchenką mikrofalową, Cyr pochłonął suchara w dwóch kęsach. Tucker obserwował go kątem oka i postanowił dorzucić do szynki parę jajek. Dzieciak jadł jak wygłodzony wilk.

Jajka okazały się trochę za rzadkie w środku i przypalone na krańcach, ale Cyr spojrzał na swój talerz z wyrazem niebotycznego zachwytu i wdzięczności.

Jedli w milczeniu, a Tucker obserwował chłopca, który zmiatał z talerza jaja na szynce.

Ładny dzieciak, dumał. Przypominał mu apostoła Jana ze zdjęcia w rodzinnej Biblii. Młody, wątły i rozświetlony jakimś wewnętrznym światłem. Ale był chudy jak patyk, nie tyle wyrośnięty, jak to zwykle nastolatki, ile strasznie wychudzony. Łokcie zdawały się przybijać skórę. Co ten drań robi najlepszego? pomyślał Tucker. Głodzi dzieciaki, czy co? Czekał cierpliwie, aż Cyr spałaszuje ostatni kawałek jajka.

– Więc szukasz pracy – zagaił i Cyr skinął głową, ciągle z pełnymi ustami. – Masz na uwadze coś konkretnego?

Cyr przełknął z wysiłkiem.

– Tak, proszę pana. Słyszałem, że zatrudniacie do pracy w polu.

– Naborem robotników rolnych zajmuje się Lucius – powiedział Tucker. – Pojechał do Jackson na parę dni.

Cyr poczuł, jak ulatuje z niego energia, jaką dostarczyły mu jaja na szynce. Przeszedł tak kawał drogi na próżno. Jak nic odeślą go z kwitkiem.

– Może pan mógłby mi powiedzieć, czy bierzecie robotników? Tucker wiedział, że biorą, ale żadna ludzka siła nie zmusiłaby go do zatrudnienia na polu bawełny tego bladego chłopca o zapadniętych oczach i ramionach jak patyki. Otwierał już usta, aby powiedzieć, że mają dość rąk do pracy, ale powstrzymało go coś w tych ciemnych, podkrążonych oczach. On jest bratem Eddy Lou, przypomniał sobie. Synem Austina. Nie życzył sobie żadnych Hatingerów na swojej ziemi. Ale oczy chłopca patrzyły na niego nieruchomo, pełne rozpaczy i młodzieńczej, bolesnej nadziei.

– Umiesz prowadzić traktor? Cyrowi błysnęła nadzieja.

– Tak, proszę pana.

– Potrafisz odróżnić chwast od cynii?

– Tak myślę.

– Potrafisz machnąć młotkiem i nie trafić we własny palec? Niespodziewanie Cyr uśmiechnął się.

– Czasem.

– Potrzebuję kogoś więcej niż robotnika w polu. Potrzebuję kogoś, kto dopilnowałby tu różnych spraw. Majstra do wszystkiego.

– Ja… Zrobię wszystko, co pan każe. Tucker wyjął papierosa.

– Płacę cztery dolce za godzinę. – Udawał, że nie słyszy, jak Cyr wciąga powietrze. – W południe Della da ci lunch. Nie śpiesz się przy jedzeniu, ale i nie marudź. Nie płacę ci za chrupanie sucharów.

– Nie oszukam pana, Longstreet… panie Tucker. Przysięgam.

– Wiem, że nie.

Chłopak jest tak podobny do swego ojca, jak dzień do nocy. Tucker nie mógł się temu nadziwić. – Zacznij od dzisiaj, jeżeli chcesz.

– Pewnie, że chcę. – Cyr już wstawał od stołu. – Będę tu codziennie, z samego rana. Mogę… – Urwał, przypomniawszy sobie, że jutro jest pogrzeb Eddy Lou. – Ja… tego, no., jutro…

– Wiem – powiedział Tucker, bo nic innego nie przyszło mu głowy. – Zrobisz dzisiaj, co ci każę, i wrócisz w środę.

– Tak, proszę pana. Będę w środę. Na pewno.

Chodźmy więc.

Tucker przeprowadził go przez patio i trawnik do szopy. Tupnął parę razy na wypadek, gdyby w środku drzemał wąż, po czym otworzył drzwi.

sypnęły jak stare kości.

– Trzeba by je naoliwić – mruknął Tucker.

W nozdrza uderzył go zapach wilgotnego torfu. Matka używała go pod upraw? roślin. Przedmiot, którego szukał, stał oparty o ścianę obok grabi środowych, szpadli i motyk. Uśmiechając się do siebie, Tucker wydobył na światło dzienne starego schwinna z przerzutką.

Opony były sflaczałe, ale na ramie znajdowała się pompka i łaty do dętek. Łańcuch wymagał naoliwienia bardziej niż drzwi do szopy, a siodełko pokrywała gruba warstwa pleśni.

Tucker pociągnął za uchwyt dzwonka połączonego przewodem z rączkami kierownicy. Dzwonek zadźwięczał. Tucker ujrzał siebie, jak pędzi drogą w stronę Innocence – już w dzieciństwie jeździł szybko – pokonuje kilometry, które dzielą go od lizaków i morza coca – coli. Słońce ma w plecy, a przed sobą cale życie.

– Chcę, żebyś doprowadził go do porządku.

– Tak, psze pana. – Cyr dotknął z czcią rączek. Miał kiedyś rower, starego grata, za którego przehandlował flet wystrugany z brzozowej gałęzi. Pewnego popołudnia zostawił rower w bramie i ojciec rozjechał go swoją ciężarówką.

„To cię nauczy szanować dobra doczesne".

– Doszykujesz go, a potem będziesz o niego dbał – mówił Tucker i Cyr wrócił do teraźniejszości. – Dobry rower jest jak… – Cholera, o mały włos byłby powiedział: „kobieta". -…koń. Trzeba na nim jeździć, i to jeździć często. Myślę, że twoje codzienne jazdy z pracy do domu powinny załatwić sprawę.

Cyr dwukrotnie otworzył i zamknął usta.

– Chce pan. żebym na nim jeździł? – Cyr zdjął rękę z kierownicy. – Nie mógłbym tego zrobić.

– Nie umiesz jeździć na rowerze?

– Umię, proszę pana, ale… To nie jest właściwe.

– A ja uważam, że niewłaściwe są wielokilometrowe spacery i omdlenia na mojej werandzie. – Położył dłonie na ramionach chłopca. – Mam rower, ale go nie używam. Cyr. nie możesz odmówić wykonania pierwszego polecenia pracodawcy.

– Nie, proszę pana. – Cyr zwilżył wargi językiem. – Jeżeli tata się dowie, będzie strasznie zły.

– Wyglądasz mi na mądrego chłopca. Mądry chłopiec powinien znać jakieś miejsce w pobliżu domu, gdzie można schować rower bez zwracania niczyjej uwagi.

Cyr pomyślał o przepuście pod drogą Dead Possum, gdzie bawili się z Jimem w wojnę.

– Zdaje się, że znam takie miejsce, proszę pana.

– Świetnie. W szopie powinno być wszystko, czego możesz potrzebować Jeżeli nie, poproś Delię albo mnie. Zapisuj godziny pracy. Wypłata w piątek.

Cyr patrzył, jak Tuck odchodzi, potem spuścił wzrok na łuszczącą się ramę niebieskiego schwinna.

Trzy godziny później, po wykonaniu całej nie cierpiącej zwłoki pracy, jaką Tucker zdołał wymyślić w tak krótkim czasie, Cyr gnał ile sił w pedałach ku Innocence. Rower nie był już tą wyścigową, jaką był za czasów Tuckera ale Cyrowi wydawał się rumakiem, ogierem, skrzydlatym Pegazem.

Tym razem skręcił w drogę McNairów. Poślizgnął się niebezpiecznie na żużlowej nawierzchni, mruknął „Hola, chłopie" pod adresem swego wierzchowca i wyprowadził go z poślizgu.

Zobaczył Jima i jego ojca na drabinach opartych o boczną ścianę domu. Świeża niebieska farba połyskiwała w słońcu. W połowie podjazdu Cyr nie wytrzymał i wydał triumfalny okrzyk radości.

Jim zamarł z pędzlem w ręku.

– Niech mnie licho, tata, spójrz na Cyra. Skąd to masz? – zawołał. – Ukradłeś?

– Coś ty! – Zatrzymał rower w ostatniej chwili. Jeszcze sekunda, a przejechałby petunie, trochę jednak wyszedł z wprawy. – To środek transportu. – Zszedł z roweru i ustawił go na podpórce. – Dostałem pracę w Sweetwater.

– Nie chrzań! – zawołał Jim, zapominając o obecności ojca. Kosztowało go to niegroźne pacnięcie w głowę. – Wymskło mi się, tato. Przepraszam. - Ale uśmiechał się do Cyra. – Robisz w polu?

– Skąd! Pan Tucker powiedział, że zostanę jego majstrem do wszystkiego. Płaci mi cztery dolce za godzinę.

– Wy… wygłupiasz się?

– Przysięgam na Boga. Powiedział…

– Hola, panowie! – Toby potrząsnął głową. – Macie zamiar stać tak i wrzeszczeć przez cały dzień? Panna Waverly każe nam zwijać manatki.

– Nie każe. – Ubawiona tą sceną Caroline wychyliła głowę z okna. – ale wydaje mi się, że czas na małą przerwę. Cały dzień czekam, żeby poczęstował mnie pan lemoniadą wyrobu pańskiej żony.

– Z przyjemnością. Jim, złaź! Uważaj na stopnie. – Prawda wyglądała tak, że Toby sam skręcał się z ciekawości.

Zanim zdążył zejść z drabiny, Jim rozpływał się już w zachwytach nad schwinnem. Toby poszedł po przenośną lodówkę, a Jim relacjonował swoją przygodę.

– Zemdlałeś? – Jim był pod wrażeniem. – Zemdlałeś na werandzie?

Caroline pchnęła siatkowe drzwi i usłyszała ostatnie słowa Dyra. Zmarszczyła brwi. Podziękowała z roztargnieniem Toby'emu, który wręczył jej papierowy kubek z cierpką lemoniadą. Tucker zatrudnił chłopca, pomyślała ze zdumieniem. Jako majstra do wszystkiego! Żeby odwalał za niego całą nieprzyjemną robotę. Dzieciak był chudy jak patyk i miał podkrążone oczy. Nie tak dawno temu sama tak wyglądała i zrobiło jej się żal chłopca.

– Nie ma powodu, żeby pracował – mruknęła pod nosem.

– Och, przyda mu się kieszonkowe – powiedział Toby lekko.

– Bardziej przydałby mu się gorący posiłek. – Chciała go zawołać, gotowa przygotować mu spóźniony lunch. – Jak on się nazywa?

– To Cyr, panno Waverly. Cyr Hatinger. Zesztywniała.

– Hatinger?

Toby odwrócił wzrok od jej przerażonych oczu.

– On nie jest taki jak jego ojciec, panno Waverly. – Odruchowo Toby przesunął palcem po bliźnie na policzku. – To dobry chłopak. Mam do niego słabość. Jest bliskim przyjacielem Jima.

Caroline toczyła bój z sumieniem. Cyr był tylko dzieckiem. Nie wolno jej ulec pokusie i wygonić go ze swej ziemi tylko dlatego, że nosi nazwisko Hatinger.

Dzwonek roweru dźwięczał raz za razem. Jim i Cyr naciskali go na zmianę.

Grzechy ojców. Słowa samego Austina. Jego groźba. Nie wierzyła w to, patrząc na chłopca o szczupłej twarzy, który uśmiechał się jak rozmarzony anioł.

– Cyr!

Poderwał głowę, wcale nie jak anioł, ale jak młody wilk, czujny i gotowy do ucieczki.

– Tak. psze pani?

– Właśnie miałam zamiar przyszykować sobie lunch. Miałbyś ochotę coś zjeść?

– Nie, psze pani, dziękuję, psze pani. Zjadłem śniadanie w Sweetwater. Pan Tucker sam zrobił dla mnie szynkę i jajka.

– Sam… Rozumiem. – Ale wcale nie rozumiała. Stojący obok niej Toby zarechotał radośnie.

– Tuck ugotował, tyś zjadł i jeszcze trzymasz się na nogach? Musisz mieć strusi żołądek.

– Dobrze ugotował. W mikrofalówce. Włożył w nią suchary i one zaraz wyskoczyły gorące. – Cyr mówił dalej o tym, że będzie dostawał codziennie lunch od panny Delii, że pan Tucker pożyczył mu rower i dał dwa dolary zaliczki.

– Powiedział, że powinienem je wydać na przyjemności. – Taki jest przywilej mężczyzny otrzymującego pierwszą wypłatę. Byle nie na whisky i kobiety. – Zaczerwienił się lekko i rzucił spojrzenie Caroline. – On tylko żartował.

– Jestem tego pewna – powiedziała z uśmiechem.

Cyr pomyślał, że jest najładniejszą kobietą, jaką zdarzyło mu się widzieć. Bał się, że jeżeli będzie dalej na nią patrzył, uruchomi swoje narzędzie szatana. Utkwił więc oczy w ziemię.

– Bardzo mi przykro, że mój tata wybił pani okna.

– Są już całe, Cyr.

– Tak, psze pani. – Chciał coś powiedzieć, może oddać jej te dwa dolary na pokrycie szkód, ale usłyszał warkot silnika. Obejrzał się przez ramię, zanim inni usłyszeli szum motoru i chrzęst opon na żużlowej alei.

– To ten facet z FBI – powiedział bezosobowo.

Patrzyli w milczeniu, jak Matthew Burns parkuje samochód na końcu podjazdu.

Nie ucieszył go widok tłumu na werandzie. Zajechał w nadziei, że zastanie Caroline samą i będą mogli spokojnie pogawędzić. Ale przywołał uśmiech na twarz i wysiadł z samochodu.

– Dzień dobry, Caroline.

– Cześć, Matthew. Czym mogę ci służyć?

– Och, to nie jest oficjalna wizyta. Miałem wolną godzinę, pomyślałem więc, że wpadnę i zobaczę, jak się miewasz.

– Miewam się doskonale. – Ale wiedziała, że Burns się tym nie zadowoli. – Napijesz się mrożonej herbaty?

– Z przyjemnością. – Zatrzymał się przez Cyrem, który stał z oczami wbitymi twardo w ziemię. – Młody Hatinger, zgadza się?

– Tak, psze pana. – Cyr przypomniał sobie wizytę Burnsa w ich domu, kiedy agent próbował wydusić coś z matki szlochającej w fartuch. – To ja już pójdę.

– Chodź, Jim. Wracamy do pracy.

– Toby, może zrobilibyście sobie dłuższą przerwę. Jest tak gorąco.

– Toby? – Spojrzenie Matthewa spoczęło na barczystym Murzynie. – Toby March?

Toby skinął sztywno głową.

– Zgadza się.

– Tak się składa, że pańskie nazwisko figuruje na mojej liście osób, z którymi chcę rozmawiać. Ta blizna na twarzy. Hatinger jest za to odpowiedzialny?

– Matthew! – zawołała Caroline z oburzeniem, spojrzawszy na twarz Cyra.

– Muszę lecieć – powiedział szybko Cyr. – Do jutra, Jim. – Wskoczył na rower i odjechał, pedałując zawzięcie.

– Matthew, musiałeś mówić o tym w obecności dziecka? Burns rozłożył ręce.

– Jestem pewny, że on i tak wie. W takim miasteczku wszyscy wszystko wiedzą. A więc, panie March, zechce pan poświęcić mi chwilę.

– Jim, idź zeskrobać starą farbę z tylnych okien.

– Ale, tato…

– Rób, co ci każę.

Jim odszedł z pochyloną głową i obwisłymi ramionami.

– Chciał pan o coś zapytać, panie Burns.

– Agencie Burns. Tak. O bliznę.

– Mam ją od dwudziestu lat. Austin Hatinger mnie pobił. – Toby pochylił się i podniósł zamkniętą puszkę farby. Obracał ją w swoich wielkich dłoniach.

– Oskarżył pana o kradzież.

– Powiedział, że wziąłem sznur z jego szopy. Nigdy w życiu nie tknąłem cudzego.

– I od tamtego czasu żywicie do siebie urazę.

Toby dalej obracał puszkę w dłoniach. Caroline słyszała chlupotanie farby.

– Przyjaciółmi nie jesteśmy. Burns wyjął z kieszeni notatnik.

– Szeryf Truesdale odnotował przypadek spalenia krzyża przed pańskim domem jakieś sześć miesięcy temu. Obciążył pan odpowiedzialnością Hatingera i jego syna, Vernona.

W oczach Toby'ego pojawił się zimny błysk.

– Nie mogłem tego udowodnić. Tak jak nie mogłem udowodnić, że Hatinger przeciął opony mojej ciężarówki, kiedy byłem w sklepie Larrsona. Chociaż kiedy wyszedłem, Vernon Hatinger stał po drugiej stronie ulicy i czyścił sobie nożem paznokcie. Nawet kiedy Vernon powiedział, że mam szczęście, że tym razem są to moje opony, a nie moja twarz, też nie mogłem niczego udowodnić. Więc powiedziałem, co myślę. Hatingerowi nie podobało się, że widuje się jego chłopaka w towarzystwie mojego syna.

– Dwa tygodnie później między panem a Hatingerem doszło do bójki. W sklepie z narzędziami. Groził, że skrzywdzi pańskiego syna, jeżeli nie będzie trzymał się z dala od Cyra. Czy to prawda?

– Wszedł, kiedy kupowałem gwoździe. Gadał różne rzeczy.

– Pamięta pan, jakie to były rzeczy? Tedy zwarł szczęki.

– Powiedział: „Czarnuchu, trzymaj swojego czarnego bachora z dala od tego, co moje, bo obedrę go ze skóry". Powiedziałem, że jeżeli tknie mojego chłopca, zabiję go.

Cichy, beznamiętny głos Toby'ego sprawił, że Caroline dreszcz przeleciał po plecach.

– Powiedział jeszcze parę rzeczy, cytował Pismo Święte i gadał bzdury o tym, jak to my, „czarnuchy", zapominamy, gdzie nasze miejsce. Potem złapał młotek. Zaczęliśmy się bić, tam w sklepie, ktoś musiał pobiec po szeryfa, bo przyleciał wściekły i nas rozdzielił.

– A pan powiedział Haungerowi… – Burns zajrzał do notatnika. – „Zamiast o to, z kim Cyr łowi ryby, martwiłbyś się lepiej, dla kogo twoja dziewczyna rozkłada nogi". Powiedział pan to?

– Może być.

– A dziewczyną, do której pan odnosił to stwierdzenie, była zmarła Edda Lou Hatinger?

Bardzo wolno Toby odłożył puszkę farby.

– On obrażał moją rodzinę. Wykrzykiwał paskudztwa o moim Jimie, małej Lucy i mojej żonie. A tydzień wcześniej Vernon zatrzymał moją żonę na ulicy i powiedział jej, żeby pilnowała chłopaka, bo inaczej złamie sobie rękę albo nogę. Mężczyzna nie musi znosić takich rzeczy od nikogo.

– Więc poruszył pan kwestie seksualnych obyczajów panny Hatinger. Toby poczerwieniał z gniewu.

– Byłem wściekły. Może nie powinienem tak mówić o jego dziecku.

– Ale ciekawi mnie, w jaki sposób wszedł pan w posiadanie informacji o seksualnych obyczajach denatki.

– Wszyscy wiedzą, że nie trzeba było wielkich starań, żeby dopuściła do siebie mężczyznę. – Rzucił Caroline przepraszające spojrzenie.

– Mówi to pan na podstawie własnych doświadczeń?

Oczy Toby'ego błysnęły dziko. Przestraszona Caroline postąpiła krok i położyła ostrzegawczo dłoń na jego ramieniu.

– Piętnaście lat temu ślubowałem kobiecie – powiedział Toby zaciskając pięści. – Jestem jej wierny.

– No cóż, panie March, mam świadka, który twierdzi, że odwiedzał pan Eddę Lou Hatinger wielokrotnie w jej pokoju w hoteliku.

– To wierutne kłamstwo. Nigdy nie byłem w jej pokoju razem z nią.

– Ale był pan w jej pokoju?

Toby miał wrażenie, że na szyi zaciska mu się pętla.

– Pani Koons najęła mnie do pracy. Wymieniałem framugi we wszystkich oknach.

– Więc kiedy pracował pan w pokoju Eddy Lou, jej tam nie było?

– Zgadza się.

– Nigdy nie był pan z nią razem w pokoju? Toby patrzył na Burnsa przez długie pięć sekund.

– Wychodziłem, kiedy wracała – powiedział po prostu. – A teraz muszę już iść do pracy.

Toby zszedł z werandy i zniknął za węgłem domu, a Caroline uświadomiła sobie, że cała drży.

– To było straszne.

– Bardzo mi przykro, Caroline. – Burns schował notatnik. – Przesłuchiwanie podejrzanych bywa nieprzyjemne.

– Nie myślisz chyba, że on zabił tę dziewczynę, bo jej ojciec mówił takie straszne rzeczy? – Miała ochotę wykrzyczeć mu to w twarz, ale starała się zachować spokój. – To człowiek bardzo rodzinny. Wystarczy zobaczyć go z synem, by wiedzieć, co to za człowiek.

– Wierz mi, Caroline, morderca nie zawsze wygląda na mordercę.

zwłaszcza masowy morderca. Zdziwiłabyś się, gdybym przytoczył ci dane statystyczne i portrety psychologiczne.

– Nie, dziękuję – odparła chłodno.

– Przykro mi, że jesteś ciągle wciągana w tę brzydką sprawę. – Uśmiechnął się. – Miałem nadzieję, że spędzimy spokojną godzinkę, kontynuując naszą rozmowę sprzed paru dni. No i oczywiście, liczyłem na to, że zagrasz dla mnie.

Odetchnęła trzy razy, zanim odważyła się odezwać. Może to nie jego wina, pomyślała, że jest takim niewrażliwym, aroganckim jołopem.

– Przykro mi, Matthew, obecnie nie daję koncertów.

– O! – Rozczarowanie odbiło się na jego twarzy. – Cóż, może innym razem. Pod koniec tygodnia będę miał chyba trochę więcej czasu. Zrobiłem małe rozeznanie i dowiedziałem się, że w Greenville jest przyzwoita restauracja rybna, do której chciałbym cię zaprosić.

– Dziękuję, Matthew, ale na razie wolałabym trzymać się blisko domu. Odprawa trochę go usztywniła.

– Szkoda. Cóż, muszę chyba wracać do pracy. – Ruszył w stronę samochodu, zirytowany, ale nie pokonany. – Przypomnę się kiedyś o tę mrożoną herbatę.

– Tak. Do widzenia.

Z chwilą, gdy opadł po nim kurz, odwróciła się i weszła do domu. Po raz pierwszy od wielu dni sięgnęła po skrzypce i zaczęła grać.

Загрузка...