ROZDZIAŁ CZWARTY

Powoli przychodziła do siebie. Udało jej się nawet utrzymać w żołądku trochę ciepławej wody, którą piła. Fale mdłości cofały się, jeżeli oddychała głęboko po każdym łyku. Napiła się jeszcze trochę, wciągnęła głęboko powietrze i czekała, aż Burke Truesdale wróci znad stawu.

Nie poprosił, żeby z nim weszła do środka. Wystarczył jeden rzut oka na jej twarz, by wiedzieć, że nie ujdzie dziesięciu kroków. Nadal nie potrafiła sobie przypomnieć, jak dostała się do domu, choć musiała tego dokonać, skoro siedzi na stopniach werandy i małymi łykami popija wodę.

Zgubiłam but, zauważyła z roztargnieniem. Śliczny biało – zielony mokasynek. Kupiła je w Paryżu parę miesięcy temu. Zamglonym wzrokiem spoglądała w dół na brudną stopę. Spomiędzy palców wystawały źdźbła trawy. Marszcząc w skupieniu brwi, zdjęła drugi but. Wydało się jej ważne, żeby mieć obie stopy bose. Przecież ktoś może ją zobaczyć i pomyśleć, że oszalała. Siedzi na werandzie w jednym bucie. A w jej stawie pływa trup.

Kiedy żołądek skurczył się, grożąc, że wyrzuci z siebie nawet tę odrobinę wody, Caroline wsadziła głowę między kolana. Och, jak ja nie cierpię być chora, pomyślała z nienawiścią, jaką odczuwać może tylko ktoś, kto wyzdrowiał niedawno po długiej chorobie.

Zaciskając pięści, użyła całej siły woli, by opanować mdłości. Jakim prawem czuje się chora, przerażona i ogłuszona! Przecież żyje, prawda? Żyje, jest cała, zdrowa i bezpieczna. Nie tak, jak ta biedna kobieta w stawie.

Ale trzymała głowę między kolanami, czekając aż żołądek się uspokoi i ustanie szum w uszach.

Podniosła głowę, słysząc warkot samochodu. Otarła twarz drżącą dłonią i patrzyła, jak zakurzona półciężarówka przedziera się przez zarośniętą aleję.

Muszę przyciąć te winoroślą, pomyślała. Słyszała, jak skrobią porysowany lakier samochodu. W szopie znajdą się pewnie jakieś nożyce ogrodowe, najlepiej zrobić to z samego rana, zanim zacznie doskwierać upał.

Patrzyła tępo, jak samochód parkuje obok terenowca szeryfa. Z wozu wysiadł żylasty człowieczek o indyczej szyi, obwiązanej czerwonym krawatem. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami, a na głowie biały kapelusz, który nie mógł zakryć szopy włosów ufarbowanych na kruczoczarny kolor. Fałdy skóry wisiały mu koło ust i oczu, jakby kiedyś był gruby i nagle siłacza Miał na sobie czarne portki na czerwonych, fikuśnych szelkach i błyszczące sznurowane buty, które nasunęły Caroline myśl o wojsku. Ale sfatygować skórzana torba zdradzała jego profesję.

– Panna Caroline, jak przypuszczam? – Piskliwy głosik rozbawiłby ją w każdych innych okolicznościach. – Jestem doktor Shays – oznajmił stawiając stopę na najniższym stopniu werandy. – Opiekowałem się pani dziadkami przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.

Caroline skinęła ostrożnie głową.

– Miło mi pana poznać.

– Mnie panią tym bardziej. – Przyjrzał się jej twarzy i rozpoznał symptomy wstrząsu nerwowego. – Burke do mnie zadzwonił. Powiedział, że tu jedzie.

Shays wydobył wielką białą chustkę i otarł twarz i szyję. Choć potrafił działać szybko, kiedy zachodziła taka potrzeba, powolność jego ruchów nie była jedynie wynikiem lekarskich nawyków. Po prostu wolał się nie spieszyć.

– Cholernie gorąco, prawda?

– Tak.

– Może wejdziemy do środka? Tam jest chłodniej.

– Nie, wydaje mi się… – zerknęła bezradnie w stronę drzew. – Powinnam poczekać. On poszedł tam, żeby… Rzucałam kamienie do wody. Widziałam tylko jej twarz.

Usiadł na stopniu i ujął Caroline za rękę. Z wprawą, jaką daje czterdziestoletnia praktyka, zbadał jej puls.

– Czyją twarz, kochanie?

– Nie wiem.

Kiedy pochylił się i otworzył torbę, Caroline zesztywniała. Miesiące obcowania z lekarzami i błyszczącymi, cienkimi igłami, nadwerężyły jej system nerwowy. Zerwała się ze stopni i, choć bardzo się starała, nie potrafiła opanować drżenia głosu.

– Nic mi nie jest! To ona potrzebuje pomocy. Musi pan jej jakoś pomóc!

– Nie wszystko naraz, skarbie. – Aby okazać dobrą wolę, zatrzasnął wieko walizeczki. – Może więc usiądzie pani tutaj i opowie mi o wszystkim? Ładnie i składnie. Wtedy może zrozumiemy, co się tu dzieje.

Nie usiadła, ale opanowała się na tyle, by zrobić kilka głębokich wdechów. Nie chciała wylądować z powrotem w szpitalu. Nie mogła sobie na to pozwolić.

– Przepraszam. Zdaje się, że mówię bez sensu.

– No cóż, zdarza się w najlepszej rodzinie. Większość ludzi, których znam, przez pół życia mówi z sensem, a przez drugie pół bełkocze. Powiedz mi tylko, złotko, co tam zobaczyłaś.

Myślę, że ona utonęła – powiedziała Caroline spokojnym, rzeczowym tonem. – - W stawie. Widziałam tylko jej twarz… – urwała próbując odepchnąć od siebie ten obraz, zanim wpędzi ją znowu w histerię. – Obawiam się, że nie żyje.

Zanim Shays zdążył zadać następne pytanie, z lasku wyłonił się zastępca szeryfa Carl Johnson i ruszył przez wyrudziały od słońca trawnik. Jego zwykle nieskazitelny mundur nosił ślady bezpośredniego kontaktu z ziemią i wodą. Mimo to kroczył z wojskową precyzją, władcza postać, osiemdziesiąt kilo stalowych mięśni i poczucia władzy. Jego połyskliwa skóra miała kolor orzecha.

Był człowiekiem, który cenił sobie pozycję stróża prawa i szczycił się swoim opanowaniem. W tej chwili walczył ze wszystkich sił o ocalenie reputacji twardziela, choć marzył tylko o tym, by znaleźć jakieś ustronne miejsce i zrzucić lunch.

– Doktorze!

– Carl!

W ten sposób panowie wymienili podstawowe informacje. Mamrocząc przekleństwa, Shays otarł chustką pot z twarzy.

– Panno Waverly, muszę skorzystać z pani telefonu.

– Oczywiście. Czy może mi pan powiedzieć… – Jej spojrzenie pobiegło znów w stronę zagajnika, ku temu, co skrywały drzewa. – Czy ona nie żyje?

Carl wahał się tylko przez chwilę. Zsunął czapkę, odsłaniając sztywne czarne włosy ostrzyżone na jeża. Przypominały świeżo skoszony trawnik.

– Tak, proszę pani. Szeryf porozmawia z panią, jak tylko będzie to możliwe. Doktorze?

Shays wstał z ciężkim westchnieniem.

– Telefon jest w holu – zaczęła Caroline wchodząc na stopnie. – Panie…

– Johnson, proszę pani. Carl Johnson.

– Panie Johnson, czy ona utonęła?

Rzucił Caroline szybkie spojrzenie, otwierając przed nią drzwi.

– Nie, proszę pani. Nie utonęła.

Burke siedział na pniu, odwrócony tyłem do ciała. Obok leżał polaroid. Szeryf potrzebował chwili na odzyskanie zwykłego spokoju. Chwili na odzyskanie jasności widzenia i uspokojenie rozhuśtanego żołądka.

Widział już śmierć w swoim życiu, od dzieciństwa znał jej wygląd, zapach. Przez wiele lat polował wspólnie z ojcem, najpierw dla przyjemności, Potem, kiedy farma podupadła, żeby wyżywić rodzinę.

Widział śmierć wielu ludzi.

Zaczęło się od samobójstwa ojca, który powiesił się w stodole, po utracie farmy. I czyż właśnie tamta śmierć nie wytyczyła kierunku jego dalszego życia, doprowadzając go nad staw McNairów, do ciała. Eddy Lou leżącego za pniem. Po utracie farmy, obarczony żoną i dwójką dzieci, podjął pracę jako zastępca szeryfa, potem jako szeryf. Mierziła go bezsensowność śmierci ojca i okrucieństwo ziemi, która tę śmierć spowodowała. Syn bogatego niegdyś człowieka, zdecydował się poświęcić swoje zdolności, jakiekolwiek by one były, walce o sprawiedliwość.

Ale nawet odkrycie ciała ojca w stodole, ciche skrzypienie liny ocierającej się o grubą belkę, nie przygotowało go na to, co znalazł w stawie McNairów.

I na wyciąganie tego znaleziska z wody.

To zabawne, pomyślał, zapalając papierosa, nigdy specjalnie nie lubił Eddy Lou. Było w niej coś ordynarnego, chytrego, co dławiło każdy odruch współczucia, jakie mógłby odczuwać dla dziecka, które miało nieszczęście urodzić się córką Austina Hatingera.

Ale teraz pamiętał tylko, jak wyglądała wiele, wiele lat temu, w jakieś odległe święta Bożego Narodzenia, kiedy natknęli się na nią z Susie w mieście. Edda Lou nie miała wtedy więcej niż dziesięć lat, mysie włosy opadały jej w strąkach na plecy, poplamiona sukienka miała oberwany zakład i była dłuższa z przodu. Edda Lou stała z nosem przyciśniętym do szyby sklepu Larssona i wpatrywała się w lalkę w niebieskiej pelerynie i brylantowym diademie we włosach.

Była tylko małą dziewczynką, pragnącą uwierzyć w Świętego Mikołaja.

Odwrócił głowę na odgłos kroków.

– Doktorze.

– Chryste!

Shays położył ciężką dłoń na jego ramieniu, po czym podszedł do ciała. Śmierć nie była dla niego nowiną, wiedział już, że zabiera nie tylko starych. Pogodził się z myślą, że umierają młodzi, na skutek choroby czy nieszczęśliwych wypadków. Ale ta jatka, to celowe zniszczenie ludzkiej istoty przekraczało jego zdolności pojmowania.

Ujął ostrożnie bezwładną dłoń i obejrzał otarty przegub. Te same zdradzieckie ślady widniały na kostkach dziewczyny. Pierścień otartej skóry wstrząsnął nim bardziej niż rany na ciele.

– Była jednym z pierwszych dzieci, jakie odebrałem po powrocie do Innocence. – Z westchnieniem zrobił to, przed czym Burke się wzdragał. Zamknął Eddzie Lou oczy. – Ciężko rodzicom grzebać dzieci. Ale, Jezu, lekarzom też.

– Nieźle ją poturbował – wykrztusił Burke. – Tak samo jak tamte dwie. Podniósł aparat. Będą potrzebowali więcej zdjęć, poza tym musi przecież coś zrobić, zanim przyjedzie koroner. Gniew ścisnął go za gardło.

– Była przywiązana do tego drzewa. Jest na nim zakrzepła krew, a na jej plecach widać ślady zadrapań. Prawdopodobnie od kory. Użył sznura do suszenia bielizny. Jeszcze go trochę zostało. – Ponownie opuścił aparat. W jego oczach płonęła furia. – Co ona tu robiła, do jasnej cholery? Jej samochód stoi w mieście.

– Nie wiem, Burke. W ogóle cholernie niewiele wiem. Otrzymała cios w tył głowy. – Shays dotykał ciała tak, jakby dziewczyna jeszcze żyła i mogła poczuć na sobie jego dłonie. – Może ją tu zaciągnął. Może przyszła z nim dobrowolnie i czymś go zdenerwowała.

Opanowując z trudem nerwy, Burke przytaknął skinieniem głowy. Wiedział, podobnie jak wszyscy w tym mieście, kogo zdenerwowała Edda Lou.

Caroline przemierzała werandę wzdłuż i wszerz. Gdyby potrafiła zebrać choć trochę odwagi, poszłaby nad staw i zażądała wyjaśnień. Nie była pewna, jak długo jeszcze zniesie oczekiwanie. Ale wiedziała, że nie przekroczy pierwszej linii drzew.

Przed dom zajechał czarny sedan, a tuż za nim biała ciężarówka. Koroner, pomyślała. Kiedy z ciężarówki wysiedli mężczyźni z noszami i czarnym workiem, odwróciła głowę. Ten worek, długi czarny worek, tak niewiele się różniący od worków na śmieci, uświadomił jej aż nazbyt wyraźnie, że to, co pływało w stawie, nie było osobą, kobietą, ale jedynie ciałem, które już nie cierpi i nie dba o to, w czym je wywiozą.

Ucierpią żywi. Caroline zastanawiała się, kogo zostawiła ta kobieta, by cierpiał, rozpaczał i stawiał sobie pytania bez odpowiedzi.

Rozpaczliwie zapragnęła zagrać, zagrać coś tak pełnego pasji, by wszystko inne rozpłynęło się w nicość. Ciągle mogła to robić, dzięki Bogu, ciągle mogła grać. Uciec we własny świat, kiedy innej ucieczki już nie było.

Oparta o barierkę, przymknęła oczy i grała w głowie, wypełniła mózg muzyką tak wszechogarniającą, że nie usłyszała następnego samochodu, który przedarł się przez zarośniętą aleję.

– Hej tam! - Josie trzasnęła drzwiczkami i zajadając loda wiśniowego na patyku, ruszyła w stronę werandy. – Hej! – zawołała jeszcze raz i uśmiechnęła się przyjaźnie, kiedy Caroline odwróciła ku niej głowę. – Organizujesz jakiś zjazd? – Josie wylizała patyk do czysta. – Widziałam, jak skręcają tu wszystkie te samochody i postanowiłam zobaczyć, co jest grane.

Caroline patrzyła na nią nie widzącym wzrokiem. Obecność kogoś tak żywiołowego, pełnego energii w miejscu, gdzie jeszcze unosiła się śmierć, wydała się jej dziwna, niemal nieprzyzwoita.

– Słucham? – powiedziała wyniośle.

– Och, proszę się nie obrażać, złotko. – Ciągle uśmiechnięta Josie weszła na schody. – Jestem po prostu wścibska. Nie mogę znieść, kiedy coś się dzieje, a ja o tym nie wiem. Josie Longstreet. – Wyciągnęła dłoń, jeszcze odrobinę lepką po lodach.

– Caroline. Caroline Waverly. – Wymieniły uścisk dłoni i Caroline pomyślała, że normy dobrego wychowania są jak wady wrodzone. Nie można od nich uciec.

– Masz tu jakiś problem, Caroline? – Josie położyła patyk po lodzie na poręczy. – Widziałam samochód Burke'a. Wspaniały, prawda? Mam na myśli Burke'a, oczywiście. Nie zdradził żony ani razu przez siedemnaście lat z górą. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto brałby małżeństwo tak cholernie poważnie. O, mamy tu również naszego doktorka – zauważyła obrzucają wzrokiem zatłoczony podjazd. – To dopiero persona. Te jego krucze włosy ulizane do tyłu jak u gwiazdora rockowego z lat pięćdziesiątych? Mówi trochę jak Myszka Micky, nie sądzisz? Caroline uśmiechnęła się blado.

– Tak. Przepraszam, może zechciałabyś usiąść?

– Nie zawracaj sobie mną głowy. – Josie wyjęła z torebki papierosa wraz ze złotą zapalniczką. – Masz mnóstwo gości, tyle że nie widać żywego ducha.

– Są… – Caroline zerknęła w stronę drzew. Przełknęła głośno ślinę. – Idzie szeryf.

Josie zmieniła postawę niemal niedostrzegalnie, wyprostowała plecy i uniosła lekko podbródek. Prowokujący uśmiech, którym powitała Burke'a, przybladł, kiedy ujrzała jego oczy.

– No wiesz, Burke, jestem zazdrosna. Odwiedzasz Caroline, a do Sweetwater nawet nie zajrzysz.

– Sprawy zawodowe, Josie.

– Patrzcie państwo!

– Panno Waverly, muszę z panią porozmawiać. Czy możemy wejść do środka?

– Oczywiście.

Josie chwyciła go za ramię. Kpiący wyraz zniknął z jej twarzy.

– Burke?

– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. – Wiedział, że powinien kazać jej odejść, ale pomyślał, że może Caroline będzie potrzebowała pomocy kobiety, kiedy on z nią skończy. – Mogłabyś poczekać? Posiedzieć z nią trochę?

Dłoń spoczywająca na jego ramieniu zadrżała.

– Jest aż tak źle?

– Dosyć. Idź do kuchni i zrób nam coś zimnego do picia. Byłbym wdzięczny, gdybyś pozostała tam, dopóki cię nie zawołam.

Caroline wskazała mu miejsce we frontowym salonie, na pasiastej otomanie. Mały zegar z kukułką, który nakręcała skrupulatnie od chwili swojego przyjazdu, cykał radośnie. Czuła zapach politury do mebli i własnego potu.

– Panno Waverly, jest mi strasznie przykro, wiem, że jest pani wstrząśnięta, ale muszę zadać parę pytań. Najlepiej zrobić to od razu.

– Rozumiem. – Nie, nie rozumiem, pomyślała gorączkowo. Nie mogę rozumieć. Nigdy dotąd nie znalazłam trupa… – Czy pan wie… Czy pan wie, kto to jest?

– Tak.

– Pański zastępca… Johnson? – Pocierała dłonią szyję, jakby próbowała wyzwolić słowa, które uwięzły jej w gardle. – Powiedział, że ona nie utonęła.

– Nie, proszę pani. – Burke wyjął z kieszeni ołówek i notatnik. – Przykro mi, że muszę to pani mówić, ale ona została zamordowana.

Skinęła tylko głową. Nie była zaskoczona. Wiedziała o tym od chwili, gdy spojrzała w szeroko otwarte, puste oczy.

– Czego pan ode mnie oczekuje?

– Chcę, żeby powiedziała mi pani o wszystkim, co widziała czy słyszała w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.

– Ale ja nic nie wiem, naprawdę. Dopiero co przyjechałam i próbowałam jakoś się zadomowić, zorganizować.

– Rozumiem. – Burke zsunął kapelusz na tył głowy, żeby otrzeć przedramieniem pot z czoła. – Niech pani sobie przypomni. Może słyszała pani samochód jadący na swojej drodze albo jakiś dźwięk, który wydał się pani dziwny?

– Nie… To znaczy, jestem przyzwyczajona do odgłosów miasta, tu wszystkie dźwięki brzmią dziwnie. – Przesunęła drżącą dłonią przez włosy. Wszystko będzie teraz dobrze, powiedziała sobie, kiedy już uruchomili mechanizm pytań i odpowiedzi, prawa i porządku.

– Cisza wydaje się taka głośna, rozumie pan? Ptaki i owady. Sowy. – Urwała i zbladła jak ściana. – Poprzedniej nocy, nie, pierwszej nocy po przyjeździe… O, Boże!

– Spokojnie, powolutku, proszę się nie spieszyć.

– Wydawało mi się, że słyszę krzyk kobiety. Spałam i ten krzyk mnie obudził. Potem przypomniałam sobie, gdzie jestem i to, co babcia mówiła o sowach. - Zamknęła oczy wobec ogromu swojej winy. – Zasnęłam. To mogła być ona, wołała o pomoc. A ja po prostu zasnęłam.

– Albo mogła to być sowa. Nawet jeżeli było to wołanie o pomoc, panno Waverly, niewiele mogła pani zrobić. O której godzinie się pani obudziła?

– Niestety, nie mam pojęcia. Nie spojrzałam na zegarek.

– Chodzi pani często nad staw?

– Byłam parę razy. Dziadek zabrał mnie tam kiedyś na ryby.

– Sam złapałem w nim kilka niezłych sztuk – powiedział Burke tonem pogawędki. – Pali pani?

– Nie. – Przypomniawszy sobie o obowiązkach gospodyni, rozejrzała się za popielniczką. – Proszę się nie krępować.

Burke wyjął paczkę chesterfieldów, ale myślał o niedopałku, który znalazł w pobliżu zwalonego pnia. Edda Lou również nie paliła.

– Nie zauważyła pani, żeby ktoś się tu kręcił? Nikt nie wpadł z wizytą?

– Jak już mówiłam, dopiero co przyjechałam. Ale rzeczywiście, wpadłam na kogoś zaraz pierwszego dnia. Powiedział, że babcia pozwalała mu tam Przychodzić i patrzeć na wodę.

Twarz Burke'a nie zdradzała żadnych uczuć, ale zrobiło mu się mdło.

– Wie pani, kto to był?

– Powiedział, że nazywa się Longstreet. Tucker Longstreet.

Tucker leżał w hamaku. Przykładał zimną puszkę piwa do obrzmiałego oka i snuł ponure rozważania. Wrażenie, że stratowały go konie, minęło. Teraz czuł się tak, jakby go najpierw przeciągnęły parę kilometrów po ziemi. Gorzko żałował swojej decyzji, by stawić czoło Austinowi. Byłoby o niebo lepiej, gdyby zaszył się w Greenville albo nawet w Vicksburgu na parę dni. Co, u licha, podsunęło mu myśl, że duma i uczciwość warte są śliwy pod okiem?

Jeszcze gorsza była świadomość, że Edda Lou wyleguje się gdzieś i bawi zamieszaniem, które sama wywołała. Im dłużej o tym myślał, tym większej nabierał pewności, że Austin wygarbował mu skórę właściwie bez powodu. Edda Lou nie zrobi sobie skrobanki. I to wcale nie dlatego, że powstrzymają ja. przed tym względy moralne czy nagle rozbudzony instynkt macierzyński. Ale pozbywszy się dziecka, nie będzie już miała haka na Tuckera Longstreeta.

Haka, pomyślał ponuro, na którym będzie wisiał przez resztę swojego życia.

Nic tak nie udupia człowieka jak rodzina, dumał dalej. Jego krew połączy się z krwią Eddy Lou. Wszystko, co dobre i złe w nich obojgu, ulegnie przemieszaniu i jedynie Bóg, a może los czy zwyczajnie czas zdecyduje, które z cech przeważą.

Pociągnął spory ryk piwa i przyłożył sobie puszkę z powrotem do oka. Nie było sensu myśleć o czymś, co wydarzy się dopiero za wiele miesięcy. Miał dość aktualnych problemów.

Cierpiał i gdyby się nie wstydził całej tej historii, zadzwoniłby po doktora Shaysa.

Żeby się odprężyć, postanowił znaleźć sobie przyjemniejszy temat rozważań.

Caroline Waverly. Była jak smukła czarka mrożonego kremu, z rodzaju tych, które chłodzą od środka i rodzą apetyt na więcej. Uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie wyniosłe spojrzenie, jakim obrzuciła go dzisiaj u Larrsona.

Spojrzenie królowej, która potknęła się o wieśniaka. Chryste, to spojrzenie sprawiło, że chciał ją z miejsca poderwać.

Chciał, ale nie zamierzał. Chwilowo miał dość kobiet. Wygarbowano mu skórę, szczęście jakby go opuściło. Ale mimo wszystko przyjemnie było pomyśleć o poderwaniu Caroline Waverly. Podobał mu się jej głos, miękki i przytłumiony, tak różny od pozy małej niedotykalskiej.

Przez chwilę zastanawiał się, co musiałby zrobić, by zdecydowała się porzucić tę pozę. Usnął z uśmiechem na ustach.

– Tuck!

Mruknął coś i próbował zepchnąć rękę, która potrząsała jego ramieniem.

Nagły ruch wywołał falę ostrego bólu. Zaklął i otworzył oczy. – Jezu, czy człowiek nie może mieć tutaj odrobiny spokoju? – Zamrugał oczami na widok Burke'a. Cienie wydłużyły się i jego pierwszą myślą było, że Della nie zawołała go na kolację. Drugą, że żołądek boli go tak, że może to i lepiej.

– Pamiętasz, kiedy bracia Bonny i ich zwariowany kuzyn spuścili nam łomot w Spook Hollow?

Burke trzymał dłonie w kieszeniach.

– Bo co?

– Byliśmy wtedy wyrostkami. – Tucker rozprostował obolałe dłonie. – Nie zdaje mi się, żeby to bolało tak jak teraz. Może wejdziesz do domu i przyniesiesz nam po piwie?

– Jestem na służbie. Tucker. Muszę z tobą porozmawiać.

– Możesz rozmawiać, popijając piwo. – Ale kiedy przyjrzał się twarzy Burke'a, uśmiech znikł z jego twarzy. – O co chodzi?

– Stało się coś złego. Bardzo złego. Wiedział, jakby to już zostało powiedziane.

– Edda Lou, prawda? – Zanim Burke zdołał odpowiedzieć, Tucker zerwał się na nogi i zaczął biegać w tę i z powrotem po trawie przeciągając rękoma przez włosy.

– O Jezu, Jezu Chryste!

– Tuck…

– Daj mi chwilę. Niech to cholera! – Chory z żalu, wściekły, uderzył pięścią w pień drzewa. – Jesteś pewien?

– Aha. To samo co z Anette i Francie.

– Święty Boże! – Oparł czoło o drzewo i skupił się na tym, by odegnać upiorny obraz. Nie kochał jej, doszedł do punktu, kiedy jej nawet nie lubił, ale dotykał jej kiedyś, smakował ją, był w niej. Wstrząsnął nim nagły żal, nie tylko za nią, ale i za dzieckiem, którego nawet nie chciał.

– Powinieneś usiąść.

– Nie. – Odwrócił się od drzewa. Twarz mu się zmieniła. Malował się na niej twardy, groźny wyraz, który Burke widział zaledwie parę razy. – Gdzie ją znalazłeś?

– W stawie McNairów, parę godzin temu.

– To około kilometra stąd. – Pomyślał najpierw o siostrze, o Delii, o zapewnieniu im ochrony. Potem o Caroline. – Ona… Caroline… Nie Powinna być tam sama.

– Teraz jest z nią Josie. I Carl. – Burke przeciągnął dłonią po warzy. – Josie namówiła ją na wypicie jabłecznika panny Edith. To właśnie ona, znaczy się Caroline, znalazła ciało.

– Kurwa! – Usiadł ponownie na hamaku i ukrył twarz w dłoniach. – Co my zrobimy, Burke? Co my, do cholery, zrobimy?

– Musze zadać ci parę pytań, Tuck, ale zanim to zrobię, chcę ci powiedzieć, że widziałem się z Austinem. Musiałem mu powiedzieć. Wyciągnął paczkę chesterfieldów w stronę Tuckera. – Powinieneś na siebie uważać, stary.

Tucker wziął papierosa.

– Chyba nie myśli, że to ja skrzywdziłem Eddę Lou? Na litość boską! Potarł zapałkę i patrzył, jak dopala mu się w palcach. – Nie myślisz chyba… – Upuścił ją i zerwał się na nogi. – Do cholery, Burke, znasz mnie przecież.

Burke pożałował, że nie przyjął tego piwa czy czegokolwiek, co zmieniłoby gorzki smak w ustach. Tucker był jego przyjacielem, niemal bratem. I pierwszym podejrzanym.

– To, że cię znam, nie ma tu nic do rzeczy.

Tucker poczuł pierwsze uderzenie paniki, bardziej bolesne niż jakikolwiek cios w żołądek.

– Niech to wszyscy diabli!

– Wykonuję tylko swoją pracę, Tucker. To mój obowiązek. – Wyjął notatnik, czując, jak żal ściska mu serce. – Kłóciłeś się publicznie z Eddą Lou przed paroma dniami. Zaraz potem zniknęła.

Tucker potarł następną zapałkę. Tym razem przypalił papierosa i zaciągnął się dymem.

– Przeczytasz mi teraz moje prawa i założysz kajdanki, czy jak? Dłoń Burke'a zacisnęła się w pięść.

– Do cholery, Tucker, spędziłem dwie godziny patrząc, co zrobiono tej dziewczynie. Nie jest to odpowiednia chwila, żeby mnie prowokować.

Tucker uniósł pojednawczo dłonie, ale było w tym geście zbyt wiele sarkazmu, by można go uznać za deklarację pokojową.

– Nie przeszkadzaj sobie, Burke. Wykonuj swoją cholerną pracę.

– Chce wiedzieć, czy widziałeś się z Eddą lub rozmawiałeś z nią po tymi jak wyszedłeś z restauracji.

– Przecież byłem u ciebie w biurze dzisiaj rano i powiedziałem, że nie.

– Co robiłeś po wyjściu z restauracji?

– Poszedłem do… – urwał, blednąc. – Chryste, poszedłem nad staw McNairów. – Zaczął podnosić papierosa do ust i zastygł w połowie gestu. Jego brązowe oczy połyskiwały w gasnącym świetle dnia. – Ale ty jut o tym wiesz, prawda?

– Tak. Ale cieszę się, że mi o tym sam powiedziałeś.

– Pieprz się.

Burke chwycił go za przód koszuli.

– Posłuchaj mnie. Nie podoba mi się to, co muszę zrobić. To jest jednak nic, zupełnie nic, w porównaniu z tym, co zrobi FBI, kiedy tu zjedzie. Mamy trzy zamordowane kobiety, pokrajane na plasterki. Edda Lou grozi ci publicznie, a dwa dni później zostaje znaleziona martwa. Mam świadka, który widział cię na miejscu zbrodni, może na parę godzin przed jej dokonaniem.

Tucker poczuł pierwsze liźnięcie strachu.

– Wiesz, że chodziłem nad staw McNairów setki razy. Podobnie jak ty. – Odepchnął ręce Burke'a. – Fakt, że byłem wkurwiony na Eddę Lou, nie czyni ze mnie mordercy. Co z Arnette, z Francie?

Burke zacisnął szczęki.

– Umawiałeś się z nimi, z wszystkimi trzema.

– Jezu, Burke! – Tym razem słowa Burke'a nie wywołały gniewu, lecz wstrząs. Tucker usiadł, powoli, macając za sobą ręką. – To niemożliwe, żebyś w to wierzył. Po prostu niemożliwe.

– To, w co wierzę, nie ma nic wspólnego z pytaniami, które muszę ci zadać. Muszę wiedzieć, gdzie byłeś przedwczorajszej nocy.

– No cóż, zgrywał się do czysta. W remika. – Josie podeszła do nich wolno. Była blada, ale jej oczy patrzyły twardo. – Przesłuchujesz mojego brata, Burke? Zaskakujesz mnie. – Weszła między nich i położyła dłoń na ramieniu Tuckera.

– Mam zadanie do wykonania, Josie.

– Więc bierz się do roboty. Dlaczego nie szukasz kogoś, kto nienawidzi kobiet, zamiast czepiać się faceta, który darzy je taką sympatią jak Tucker.

Tucker nakrył ręką jej dłoń.

– Myślałem, że jesteś z Caroline.

– Susie i Marvella z nią zostały. – Wzruszyła ramionami. – Zebrało się tam ciut za dużo kobiet jak na mój gust. Zresztą ona świetnie sobie radzi bez nich. Może pojechałbyś do domu, Burke, i sprawdził, czy twoi chłopcy nie roznieśli chałupy na strzępy.

Zignorował i tę sugestię, i gniewne błyski w oczach Josie.

– Więc grałaś z Tuckerem w karty.

– To chyba nie jest karalne? – Wyjęła Tuckerowi papierosa z ręki i zaciągnęła się dymem. – Skończyliśmy o drugiej, może wpół do trzeciej. Tucker trochę sobie popił i przegrał trzydzieści osiem dolarów.

– To świetnie – Burke niemal ochrypł z nadmiaru ulgi. – Przykro mi, że musiałem o to spytać, ale kiedy zjadą tu federalni, z nimi też będziesz musiał rozmawiać. Pomyślałem, że ten pierwszy raz ze mną będzie łatwiejszy.

– Nie był. – Tucker wstał. – Co z nią zrobicie?

– Zabierzemy do zakładu pogrzebowego Palmera, przynajmniej na tę noc, dopóki nie przyjadą federalni. – Wepchnął notatnik z powrotem do kieszeni. – Schodź Austinowi z drogi, jak długo się da.

Tucker pomacał się mimochodem po żebrach.

– Tym nie musisz się martwić. – Uśmiechnął się kwaśno. Nieszczęśliwy, speszony Burke gapił się na trzy rododendrony.

– Pójdę już. Dobrze by było, gdybyś wpadł jutro do mnie do biura i porozmawiał z federalnymi.

– Jasne. – Tucker odetchnął głęboko, kiedy Burke oddalił się o parę kroków. – Hej! – zawołał za nim.

Burke obejrzał się i Tucker uśmiechnął się półgębkiem.

– Co powiesz na to piwo?

– Dzięki, ale lepiej będzie, jak zajrzę do moich dzieciaków – powiedział Burke z ulgą.

– Jestem chorym człowiekiem, Tucker – stwierdziła Josie z westchnieniem. – Facet wkurwił mnie maksymalnie, ale nadal chcę wskoczyć mu w spodnie.

Tucker roześmiał się krótko i oparł policzek o czubek jej głowy.

– Co za refleks, kochanie. Słynny refleks Longstreetów. – Otoczywszy ją ramieniem, poprowadził w stronę domu. – Josie, nie żebym chciał podważać twoją wiarygodność, ale od tygodni nie graliśmy w remika.

– Naprawdę? – Wypchnęła policzek językiem. – No wiesz, dni są takie podobne do siebie, człowiekowi ciężko się połapać. – Odchyliła się w tył, żeby spojrzeć mu w twarz. – Dzięki temu wszystko wydaje się prostsze.

– Może. – Ostrożnie ujął jej twarz w swoje dłonie. Potrafił zajrzeć w duszę człowieka, jeżeli bardzo tego chciał. Teraz chciał zajrzeć w duszę Josie. – Nie myślisz, że to ja ją zabiłem.

– Skarbie złoty, spędziłam z tobą niemal całe życie i wiem, że odchorowujesz śmierć każdego komara. Masz za dużo serca, nawet wtedy gdy miota tobą złość. – Ucałowała go w oba policzki. – Wiem, że nikogo nie zabiłeś. 1 jeżeli to ma nam pomóc, dlaczego nie powiedzieć, że graliśmy tej nocy w karty? Kiedyś przecież graliśmy.

Tucker zawahał się. W rozumowaniu Josie dostrzegał jednak pewne luki. Potem wzruszył ramionami. Kłamstwo było bardziej prawdopodobne niż prawda, która wyglądała tak, że zasnął w łóżku, czytając Keatsa.

Co powiedzieliby chłopaki w „Chat'N Chew” na wieść, że czyta poezje. w dodatku dobrowolnie?!

1 kto by w to uwierzył?

Загрузка...