ROZDZIAŁ SIÓDMY

Od wschodu nadchodziła burza. Podmuch wiatru, pierwszy, jaki poczuła od chwili przekroczenia granicy Missisipi, zaszeleścił liśćmi klonu, pod którym zaledwie przed pół godziną stał mężczyzna z nabitym karabinem.

Choć wydawało się to absurdalne i zupełnie niemożliwe, Caroline stwierdziła, że siedzi na stopniach werandy i popija chardonnay ze szklanki, a butelka z resztką wina tkwi pomiędzy nią a Tuckerem.

Moje życie, pomyślała biorąc kolejny, długi łyk, zrobiło bardzo nieoczekiwany zwrot.

– Dobre. – Tucker zakołysał winem w szklance. Powoli wracał do stanu zwykłego rozleniwienia.

– To moje ulubione.

– Moje też, od teraz. – Odwrócił ku niej głowę i uśmiechnął się. – Przyjemnie wieje.

– Bardzo przyjemnie.

– Przydałoby się trochę deszczu.

– Tak sądzę.

Oparł się łokciami o stopnie werandy i wystawił twarz na chłodny powiew.

– Sądząc po kierunku wiatru, nie powinno ci napadać do salonu. Obrzuciła nieprzytomnym wzrokiem powybijane okna.

– To dobra wiadomość. Przynajmniej nie zmoczy mi kanapy. Ma tylko jedną dziurę po kuli.

Poklepał ją przyjacielsko po plecach.

– Dobry z ciebie kumpel, Caro. Przypuszczam, że inna kobieta na twoim miejscu zaczęłaby płakać, wrzeszczeć albo mdleć, a ty nic.

– Aha. – Ponieważ jej szklanka była niemal pusta, dolała sobie wina. – Tucker, mogę cię o coś spytać?

Podsunął swoją szklankę, ciesząc się cudowną muzyką, jaką jest chlupot świetnego wina dolewanego do świetnego wina.

– W tej chwili, złotko, możesz mnie zapytać praktycznie o wszystko.

– Pytam z ciekawości. Czy morderstwa i strzelaniny są czymś normalnym w tej części kraju, czy to stan przejściowy?

– No cóż… – Przez chwilę kontemplował wino w szklance, zanim się go napił. – Ponieważ moja rodzina osiedliła się tutaj jeszcze przed wojną. to znaczy przed Wojną Domową.

– Naturalnie.

– Czuję się więc uprawniony do rozstrzygnięcia tej kwestii. Muszę stwierdzić, że morderstwa, o jakich myślisz, były w Innocence czymś nieznanym. Zastanówmy się. Kiedy byłem dzieckiem, Whiteford Talbot przestrzelił Cala Beauforda na wylot. Ale Witeford złapał starego Cala zjeżdżającego po rynnie z jego sypialni. A żona Whiteforda, nazywała się. Ruby Talbot, znajdowała się wtedy w łóżku goła jak święty turecki.

– To zupełnie co innego – orzekła Caroline.

– No widzisz. Jakieś pięć lat temu chłopcy Bonnych i Shiversów nafaszerowali się wzajemnie śrutem. Poszło o świnie. A ponieważ są kuzynami i do tego trochę niespełna rozumu, nikt się tym specjalnie nie przejął.

– To zrozumiałe.

Jezu, pomyślał Tucker, lubię ją, lubię ją w jakiś dziwny koleżeński sposób. Bardzo miły dodatek do pożądania.

– Ale na ogół Innocence jest spokojnym miasteczkiem. Skrzywiła się nad szklanką.

– Przybierasz to na zawołanie?

– Co?

– Styl lekko przymulonego wiejskiego ciołka? Pokazał zęby w uśmiechu i łyknął wina.

– Tylko wtedy, gdy wydaje mi się to dobrym wyjściem z sytuacji. Westchnęła i odwróciła głowę. Niebo ciemniało, grzmoty stawały się coraz bliższe, ale tak przyjemnie było siedzieć na stopniach werandy. Zbyt przyjemnie.

– Nie boisz się? – zapytała. – Ten człowiek groził, że cię zabije, kiedy szeryf go zabierał.

– Nie ma co wpadać w panikę. – Ale niepokój w głosie Caroline poruszył wrażliwą strunę. Płynnym ruchem objął dziewczynę przez plecy. – Nie martw się, kochanie. Nie chcę, żebyś się niepokoiła z mojego powodu.

Odwróciła głowę i jej twarz ponownie znalazła się tuż przy jego twarzy.

– To zahacza o patologię, nie sądzisz? Wykorzystywanie śmiertelnego niebezpieczeństwa w celu uwiedzenia.

– Ba! – Był na tyle dobroduszny, żeby się roześmiać, na tyle doświadczony, by pozostawić rękę tam, gdzie spoczywała. – Zawsze jesteś taka podejrzliwa w stosunku do mężczyzn?

– W stosunku do pewnych mężczyzn, tak. – Strąciła jego dłoń z ramienia.

– To bardzo brzydko z twojej strony, Caro, po tym wszystkim, co razem przeszliśmy – - Westchnął żałośnie i stuknął się z nią szklanką. – Nie sądzę, żebyś chciała zaprosić mnie na kolację? Skrzywiła się. – Raczej nie.

– A może zagrasz coś dla mnie?

Potrząsnęła głową, bez uśmiechu.

– Wzięłam sobie urlop od grania dla innych.

– Jaka szkoda. Coś ci powiem, wobec tego ja zagram dla ciebie.

Uniosła brwi z niedowierzaniem.

– Umiesz grać na skrzypcach?

– Skąd! Ale umiem włączyć radio. – Wstał i uświadomił sobie w ułamku sekundy, że wino poszło mu prosto do głowy. Nie było to nieprzyjemne uczucie. Dobrnął do samochodu i przekopał się przez kasety magnetofonowe. Znalazł nagranie, o które mu chodziło, i wsunął je w odtwarzacz.

– Fats Domino – powiedział z szacunkiem, kiedy rozległy się pierwsze tony „Blueberry Hill”. Podszedł do Caroline z wyciągniętą dłonią. – Chodź.

Zanim zdążyła odmówić, postawił ją na nogi i objął ramieniem.

– Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym, słuchając tej piosenki, nie pragnął zatańczyć z piękną kobietą.

Mogła mu odmówić, mogła wywinąć się z jego objęć. Ale to było takie niewinne. Po ostatnich dwudziestu czterech godzinach potrzebowała małej, bezpiecznej rozrywki. Poddała się więc ruchom jego ciała, kiedy prowadził ją płynnie na trawnik, pozwoliła przechylać się w tańcu. W głowie czuła przyjemny szmerek.

– Dobrze? – zapytał cicho.

– Mhm. Jesteś miły, Tucker. Zbyt miły. Ale wolę to, niż żeby do mnie strzelano.

– Tak też sobie pomyślałem. – Przytulił policzek do jej włosów. Były gładkie jak jedwab. Zawsze miał słabość do gładkich powierzchni, nie próbował więc nawet walczyć z pokusą, by otrzeć się policzkiem o jej policzek, przesunąć dłonią po jej plecach. Jakie smukłe były jej nogi ocierające się o jego uda!

Nie czuł się zaskoczony faktem, że jest podniecony erotycznie. Było to tak naturalne jak oddychanie. Zaskoczyło go coś innego: nieprzeparte Pragnienie, by przerzucić sobie Caroline przez plecy i zanieść na górę do sypialni. Nigdy dotąd nie wykazywał niecierpliwości w stosunkach z kobietami, lubił rozkosze pogoni, zwalnianie tempa, przedłużanie przyjemności. Taniec z Caroline o tej dziwnej godzinie, kiedy świat nabiera perłowoszarych barw, Pozbawił go zwykłej rezerwy.

Pomyślał, że obwini za to alkohol. Był już bardziej niż na wpół pijany.

– Pada – szepnęła Caroline. Oczy miała zamknięte, kołysała się w rytmie jego ciała.

– M – hmm. – Czuł zapach deszczu w jej włosach, na jej skórze. Doprowadzał go do szaleństwa.

Uśmiechnęła się, czując jak wielkie, ciężkie krople przenikają przez jej ubranie.

Nikt do mnie dotąd nie strzelał, pomyślała. Ale i nie tańczył ze mną w deszczu.

– Jest chłodno. Cudownie chłodno – powiedziała.

Chłodno? Tucker dziwił się niemal, że woda nie wyparowuje z sykiem po. zetknięciu z jego skórą. Uświadomił sobie, że trzyma między wargami płatek jej ucha. Zadrżała zaskoczona, kiedy zacisnął na nim delikatnie zęby.

Rozwarła szeroko oczy i patrzyła tępo przed siebie, kiedy sunął wargami w stronę jej ust. Coś ciepłego i cudownego poruszyło się w jej wnętrzu, zanim zdołała to zniszczyć. Na moment przed tym, nim zagarnął jej wargi, poderwała dłoń i odepchnęła go od siebie.

– Co ty wyprawiasz? Zamrugał oczami.

– Całuję cię?

– Nie!

Patrzył na nią przez chwilę, na deszcz ściekający z jej włosów. na oczy, które zdradzały tyleż namiętności, co zdeterminowania. Miał wielką ochotę zignorować jej protest. Zaklął pod nosem, zrozumiawszy, że nie potrafi.

– Caroline, jesteś trudną kobietą.

Dzwon alarmowy w jej głowie przycichł, kiedy zrozumiała, że Tucker nie będzie nalegał. Uśmiechnęła się leciutko.

– Tak mówią.

– Mógłbym pokręcić” się tu jeszcze trochę, namówić cię, żebyś zmieniła zdanie.

– Nie sądzę.

Oczy mu się śmiały. Przesunął dłonią wzdłuż całej długości jej pleców. zanim się odsunął.

– Stanowisz dla mnie wyzwanie, ale ponieważ miałaś ciężki dzień, odpuszczę ci dzisiaj.

– Dziękuję ci serdecznie.

– Jest za co! – Przesunął kciukiem po jej kłykciach. I, niech go diabli, poczuła dreszcz od głowy po czubki palców. – Będziesz o mnie myślała, kładąc się dzisiaj do łóżka, Caroline.

– Będę myślała o wprawieniu szyb do okna.

Przeniósł wzrok z jej twarzy na odłamki szkła sterczące złowrogo ze starych drewnianych ram.

– To moja wina – powiedział.

W jego oczach pojawiła się zawziętość, co przypomniało Caroline, jak dc tego doszło, że stoi z Tuckerem na deszczu, trzymając się za ręce.

– Myślę, że winę ponosi Austin Hatinger – powiedziała lekkim tonem. – Choć nie poprawia to stanu moich okien.

– Ja się nimi zajmę. – Patrzył znów na nią. – Wyglądasz ślicznie, kiedy jesteś mokra. Jeżeli postoję tu jeszcze trochę, znowu spróbuję cię pocałować. – Więc lepiej już idź. – Szarpnęła uwięzioną dłonią, rzuciła okiem stronę samochodu i zaśmiała się.

– Tucker, wiesz, że masz opuszczony dach?

– Cholera! – Odwrócił się i wlepił wzrok w porsche'a. Krople deszczu bębniły o białą skórzaną tapicerkę. – To największy problem, jaki miewam z kobietami. Rozpraszają mnie. – Nie zdążyła uwolnić ręki, kiedy podniósł ją do ust w długim pocałunku. – Wrócę, Caroline.

Uśmiechnęła się, cofając o krok.

– Więc przywieź ze sobą szklarza.

Wskoczył do samochodu, nie kłopocząc się zasuwaniem dachu. Zapalił silnik, posłał Caroline całusa i ruszył aleją. Widział dziewczynę we wstecznym lusterku, kiedy stała w deszczu, z włosami jak mokre zboże, w sukni oblepiającej ciało. Fats śpiewał „Ain't That A Shame”. Tuckerowi nie pozostało nic innego, jak mu zawtórować.

Caroline odczekała, aż samochód zniknie w gąszczu, potem wróciła na werandę, usiadła na stopniach i dopiła rozcieńczone wodą wino. Susie miała rację, pomyślała. Tucker Longstreet nikogo nie zamordował. I faktycznie coś w sobie ma. Dotknęła policzka dłonią, którą pocałował, i cicho westchnęła.

Jak to dobrze, że nie jest nim zainteresowana. Przymknąwszy oczy, wystawiła twarz na deszcz. Bardzo, bardzo dobrze.

Następnego dnia obudziła się w paskudnym humorze. W nocy źle spała. I, cholera jasna, myślała o nim. Przewracała się z boku na bok, dręczona na przemian obrazem Tuckera i bębnieniem deszczu o blaszany dach. Nie poddała się jednak i nie sięgnęła po tabletki nasenne przepisane jeszcze przez doktora Palamo.

Oparła się pokusie. Będzie twarda. W rezultacie wstała rano z piekącymi oczami i paskudnym bólem głowy.

Kiedy połknęła aspirynę i weszła pod prysznic, wiedziała już, kogo za to obwinić. Gdyby nie Tucker, nie wyżłopałaby pół butelki wina. Gdyby nie Tucker, nie leżałaby bezsennie w łóżku nękana pożądaniem. Gdyby nie Tucker, nie miałaby dziur w całym domu i nie musiałaby ich zatykać, zanim muchy, komary i Bóg wie jaka zwierzyna postanowią zamieszkać z nią razem.

Sielankowy spokój, pomyślała z ironią, wychodząc spod prysznica. Cichy azyl, w którym można lizać rany. Tucker wywrócił jej życie do góry nogami. Martwe kobiety, szaleńcy z karabinami! Mamrocząc pod nosem, Caroline ściągnęła szlafrok. Dlaczego, u licha, nie pojechała na południe Francji, żeby smażyć się na ludnej plaży?

Ponieważ chciała wrócić do domu, pomyślała z westchnieniem. Domostwo dziadków kojarzyło jej się z domem rodzinnym, choć spędziła tu zaledwie kilka cudownych dni w dzieciństwie.

Nikt i nic nie zepsuje jej tej radości. Caroline zeszła energicznie ze schodów, jedną ręką przytrzymując obolałą głowę. Chciała spokoju, i będzie go miała. Będzie siedziała na werandzie i podziwiała zachody słońca, pielęgnowała kwiatki i słuchała muzyki. Samotność, prawdziwa sielanka, to był jej wybór. Nikt jej w tym nie przeszkodzi. A zacznie się to już teraz.

Z zaciętą twarzą otworzyła na oścież frontowe drzwi i krzyknęła zdławionym głosem.

Przy wybitym oknie stał Murzyn z blizną na twarzy i ramionami jak sztangista. Caroline pochwyciła błysk metalu w jego dłoni. Pomyślała pięć rzeczy naraz. Rzucić się do telefonu! Przedrzeć się do samochodu i modlić się, żeby kluczyk był w stacyjce! Stać i wrzeszczeć.

– Panna Waverly, psze pani?

Po kilku nieudanych próbach, udało jej się wydobyć głos.

– Zadzwoniłam do szeryfa.

– Tak, psze pani. Tuck mówił, że miała tu pani kłopoty.

– Ja… Słucham?

– Hatinger wybił pani okna, no nie? Szeryf go zamknął. Myślę, że szybko się z tym uporam.

– Upora się pan?

Zobaczyła, jak podnosi dłoń, i nabrała powietrza do krzyku. Wypuściła je ze świstem, kiedy spostrzegła, że metalowy przedmiot jest miarką stolarską. Podczas gdy próbowała uspokoić walące serce, Murzyn mierzył okno.

– Naprawi pan moje okna.

– Tak, psze pani. Tuck zadzwonił wieczorem. Powiedział, że da pani znać, że rano przyjdę wymierzyć okna. – W jego orzechowych oczach błysnęło rozbawienie. – Coś mi się widzi, że pani nie powiedział.

– Nie. – Caroline przycisnęła dłoń do piersi, czując na przemian fale ulgi i irytacji. – Nic nie powiedział.

– Nie można na nim polegać.

– Też mi się tak zdaje.

Kiwając głową gryzmolił w notatniku.

– Chyba panią wystraszyłem.

– Nie szkodzi – uśmiechnęła się zesztywniałymi wargami. – Zaczynam się przyzwyczajać. – Przeczesała palcami wilgotne włosy. – Nie powiedział mi pan swojego nazwiska.

– Jestem Toby March. – Podniósł dłoń do daszka wysłużonej czapki baseballowej. – Majster do wszystkiego.

– Miło mi pana poznać, panie March.

Po chwili wahania March ujął wyciągniętą ku sobie dłoń.

– Proszę mi mówić Toby, psze pani. Jak wszyscy.

– A więc, Toby, jestem panu bardzo wdzięczna, że przyjechał pan tak szybko.

– Cieszę się, jak mogę pracować. Da mi paniusia szczotkę, to zmiotę szkło. – Dobrze. Napije się pan kawy?

– Nie chcę robić paniusi kłopotu.

– To żaden kłopot. Właśnie miałam zaparzyć.

– Uprzejmie dziękuję. Czarna z trzema łyżeczkami cukru, jeśli wolno.

– Za chwilę będzie gotowa. – Rozdzwonił się telefon. – Przepraszam. Trzymając się za obolałą głowę, Caroline pobiegła do holu i poderwała słuchawkę. – Tak?

– Ależ ekscytujące życie prowadzisz, moja droga!

– Susie! – Caroline oparła się o balustradę schodów. – Kto to powiedział, że małe miasteczka są spokojne?

– Ktoś, kto w nim nigdy nie mieszkał. Wiem od Burke'a, że wyszłaś z tego bez szwanku. Przyjechałabym do ciebie, ale chłopcy nabawili się kataru. Niby nie spuszczam ich z oczu, a dom i tak przypomina pobojowisko.

– Nic mi nie dolega, naprawdę. – Z wyjątkiem kaca, zszarganych nerwów i głębokiej frustracji seksualnej. – Czuję się po prostu jak przepuszczona przez maszynkę.

– Nic dziwnego, skarbie. Wiesz co? Urządzamy jutro barbecue. Zajrzysz do nas o piątej, usiądziesz sobie w cieniu, objesz się po dziurki w nosie i zapomnisz o kłopotach.

– To brzmi cudownie.

– Godzina piąta. Pojedziesz do końca Market Road i skręcisz w lewo na Magnolię. Trzeci dom na prawo. Żółty, z białymi okiennicami. Drogę wskaże ci zapach pieczonych żeberek.

– Przyjadę na pewno. Dzięki, Susie.

Caroline odłożyła słuchawkę i poszła do kuchni. Nastawiła wodę, wsadziła parę kromek chleba do opiekacza i wyjęła słoik dżemu z dzikich malin. Słońce połyskiwało w mokrej trawie, zapach gorącej ziemi był równie kuszący jak aromat świeżo parzonej kawy. Caroline patrzyła na dzięcioła, który sadowił się na pniu, żeby wydziobać sobie śniadanie.

Z werandy dobiegał głęboki, miękki baryton Toby'ego. Murzyn śpiewał gospelowską pieśń o poszukiwaniu spokoju.

Caroline uświadomiła sobie, że ból głowy minął.

Mimo wszystko dobrze jest być w domu.

Niezbyt daleko od domostwa McNairów ktoś leżał w zmiętej pościeli i jęczał przez sen. Sny płynęły jak ciemna, kręta rzeka. Sny o seksie, krwi, o władzy. Sny zapominane o brzasku. Czasem tylko trzepoczą się w podświadomości i jak ostroskrzydłe motyle przecinają mózg, pozostawiając rany.

W snach zjawiały się kobiety, zawsze kobiety. Brutalne, rozchichotane suki. Znienawidzona potrzeba ich posiadania – gładkiej skóry, ulotnego zapachu, gęstego smaku. Można ją było zwalczyć. Przez dni, tygodnie, nawet miesiące nie odczuwać wobec nich niczego z wyjątkiem czułości, nawet szacunku. A potem któraś z nich robiła coś. Coś, co wymagało kary.

Wtedy pojawiał się ból, narastał głód. Mogła go uciszyć tylko krew. Ale nawet pośród tej żądzy, pośród bólu zawsze zjawiała się dzika satysfakcja, że choćby nie wiem jak długo szukali, nigdy nie znajdą dowodu. Nigdy.

Szaleństwo przyczaiło się w Innocence, dobrze ukryte. Tego lata zadomowiło się na dobre w ciele nie mającego na to ochoty gospodarza. I czekało.

Doktor Theodore Rubenstein – Teddy dla przyjaciół – siedział w pokoju do balsamowania zwłok i zjadał drugiego pączka z czereśniowym nadzieniem. Popijał ciastka ciepławą colą prosto z butelki. Nigdy nie nauczył się pić kawy.

Teddy przemknął się właśnie przez czterdzieste urodziny i odkrył w gęstwinie brązowych włosów siwe nitki. Nie łysiał, dzięki Bogu, ale siwizna też nie budziła jego zachwytu. Stwierdził, że mógłby się bez niej obejść.

Teddy uważał się za zabawnego faceta. Zdawał sobie sprawę, że nie jest oszałamiająco przystojny z tymi swoimi małymi oczkami, lekko cofniętym podbródkiem i ziemistą cerą. Uwodził więc poczuciem humoru.

Koteczki, powtarzał sobie, łapią się na osobowość nie gorzej niż na grecki profil.

Nucąc pod nosem, przystąpił do mycia rak w umywalce Palmera, tuż pod trójwymiarowym obrazkiem Jezusa. Żeby skrócić sobie nudny czas szorowania. Teddy kiwał się na boki. Przy kiwnięciu w lewo, Jezus miał czerwoną szatę i dobroduszny wyraz twarzy. Podnosił subtelną dłoń do walentynkowego serca widocznego na piersi. Przy kiwnięciu w prawo jego twarz stawała się smutna i zbolała, co było zupełnie zrozumiałe, zważywszy że teraz miał na głowie cierniową koronę, a jego czoło intelektualisty znaczyły smużki krwi.

Ciekawe, który wizerunek podoba się Palmerowi bardziej, pomyślał Teddy i sięgnął po Rock – Hard Cavity Fluid. Wycierając ręce próbował ustawić się tak, żeby zobaczyć oba oblicza zlane w jedno. Za jego plecami leżała na stole do balsamowania naga Edda Lou Hattinger, kredowobiała w bezlitosnym świetle jarzeniówek.

Widoki takie jak ten nie odbierały Teddy'emu apetytu. Został patologiem. ponieważ oczekiwano, że pójdzie na studia medyczne. Był czwartym pokoleniem Rubensteinów z literkami „dr” przed nazwiskiem. Ale już na pierwszym roku interny odkrył w sobie niemal obsesyjny wstręt do chorych ludzi.

Zupełnie inaczej miała się sprawa z ludźmi martwymi.

Praca z trupem nigdy nie wywoływała jego niechęci. Szpitalne dyżury z jęczącymi pacjentami odbierały mu chęć do życia. W dniu, w którym kazano mu uczestniczyć w sekcji, odkrył swoje powołanie.

Martwi nie jęczeli, nie trzeba ich było ratować, a przede wszystkim nie mogli zaskarżyć człowieka do sądu za niewłaściwe leczenie.

Stanowili natomiast zagadkę. Można ich było rozebrać na części pierwsze, rozczłonkować, sprawdzić, co nawaliło, i spisać raport.

Teddy lubił zagadki i wiedział, że radzi sobie o niebo lepiej ze zmarłymi niż żyjącymi. Obie jego eks – żony miały wiele do powiedzenia o jego braku wrażliwości, egoizmie i makabrycznym poczuciu humoru, chociaż Teddy uważał, że jest szalenie zabawny.

Był zdania, że wsadzenie trupowi w rękę sztucznego penisa to świetny kawał.

Burns miał zupełnie inne odczucia, ale Teddy lubił irytować Burnsa. Uśmiechając się do siebie, naciągnął chirurgiczne rękawiczki. Od paru tygodni opracowywał pewien numer i czekał tylko na okazję, by wypróbować go na jakimś ponuraku. Matt Burns nadawał się znakomicie. Teddy potrzebował jedynie odpowiednio zmaltretowanej ofiary.

Posłał Eddzie Lou całusa z podziękowaniem i włączył magnetofon.

– Mamy tu – zaczął naśladując chropawy akcent Południowca -…mamy tu kobietę, typ kaukaski, dwadzieścia pięć lat. Zidentyfikowana jako Edda Lou Hatinger. Wzrost sto osiemdziesiąt centymetrów, ciężar ciała sześćdziesiąt kilogramów. Chłopcy i dziewczęta, zbudowana jak Lolobrigida.

To, pomyślał Teddy radośnie, powinno wkurwić Burnsa.

– Nasz dzisiejszy gość otrzymał kilkanaście ran ciętych. O, przepraszam, Eddo Lou, jest ich dwadzieścia dwie. Skoncentrowane w okolicach piersi, tułowia i genitaliów. Użyto ostrego narzędzia o gładkim ostrzu do przecięcia żyły szyjnej, tchawicy i krtani. Cięcie horyzontalne. Sądząc po głębokości i kącie ran, powiedziałbym od lewej do prawej, co wskazuje na praworęcznego napastnika. Innymi słowy, panie i panowie, ma poderżnięte gardło, od ucha do ucha, ostrzem o długości… – gwizdnął mierząc ranę – przeszło siedemnastu centymetrów. Wszyscy obecni oglądali „Krokodyla Dundee”? – Co za nóż! – zawołał parodiując Aussie. – Po obejrzeniu innych obrażeń, muszę stwierdzić, że gardło było przyczyną śmierci. Gardło, zdecydowanie gardło. Możecie mi wierzyć. Jestem lekarzem.

Pogwizdując melodię z „Summer Place” kontynuował badanie.

– Uderzenie u podstawy czaszki, ciężkim przedmiotem o chropawej Powierzchni. – Ostrożnie wyciągnął coś spod skóry pincetą. – Drobne elementy wyglądające na drzazgi. Możemy spokojnie przyjąć, że ofiara dostała przez łeb gałęzią. Cios zadany przed zgonem. Jeżeli wy tam, panowie detektywi dojdziecie do wniosku, że cios pozbawił ofiarę przytomności, wygracie darmową wycieczkę na Bahamy dla dwojga plus zestaw toreb Podróżnych firmy Samsonite!

Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł wzrok. Burns skinął mu głową. Teddy odpowiedział uśmiechem.

– Panie i panowie, agent specjalny Matthew Burns przybył właśnie, by obejrzeć mistrza przy pracy. Jak leci, Burnsiu?

– Postępy?

– Och, Edda Lou i ja zaczynamy się poznawać. Myślę, że wybierzemy się wieczorem na tańce.

Burns zgrzytnął zębami.

– Jak zwykle, Rubenstein, twoje żarty są niesmaczne i żałosne.

– Eddzie Lou bardzo się podobają, prawda, kochanie? – Poklepał ją po ręce. – Zadrapania i siniaki na przegubach i kostkach…

Burns odcierpiał w milczeniu piętnastominutowy wykład.

– Czy została zgwałcona?

– Trudno powiedzieć – odparł Teddy sznurując usta. – Zrobię test. Burns odwrócił oczy, kiedy Teddy brał próbkę.

– Wsadzę ją do wody na dwanaście, piętnaście godzin. Na razie mogę ustalić czas śmierci z grubsza, między jedenastą a trzecią w nocy, szesnastego czerwca.

– Chcę wiedzieć o tej dziewczynie wszystko. Co jadła i kiedy to jadła. Czy brała narkotyki czy piła alkohol. Czy odbyła stosunek płciowy. Podobno była w ciąży. Chcę wiedzieć w którym tygodniu.

– Sprawdzę. – Teddy odwrócił się i ostentacyjnie zmienił instrumenty. – Powinieneś chyba obejrzeć jej zęby trzonowe, zwłaszcza te z lewej. Szalenie interesujące.

– Zęby?

– Tak. W życiu czegoś takiego nie widziałem.

Zaintrygowany Burns pochylił się nad dziewczyną. Otworzył jej usta. przymrużył oczy.

– Pocałuj mnie lepiej, ty głupcze! – zażądała Edda Lou. Burns zaskowyczał i odskoczył w tył.

– Jezu Chryste!

Zgięty w pół Teddy śmiał się tak, że musiał usiąść na stołku. Przez wiele miesięcy ćwiczył brzuchomówstwo właśnie z myślą o takiej chwili. Panika na twarzy Burnsa wynagrodziła mu wszystkie trudy.

– Masz styl, Burnsiu – wykrztusił. – Nawet truposzki na ciebie lecą. Próbując odzyskać panowanie nad sobą, Burns zacisnął dłonie. Gdyby przyłożył Rubensteinowi w szczękę, musiałby złożyć doniesienie na samego siebie.

– Pierdolony czubek!

Teddy popatrzył tylko na zbielałe oblicze Burnsa i szarą twarz Eddy Lou i zapiał.

Burns wiedział, że nic mu nie może zrobić. Oficjalna skarga zostałaby niechętnie odnotowana i zignorowana. Rubenstein był najlepszy w tym fachu. Znany świr, ale najlepszy.

– Chcę mieć wyniki testów jeszcze dzisiaj, Rubenstein. Może tobie wydaje się to bardzo zabawne, ale ja muszę schwytać psychopatę.

Niezdolny przemówić słowa, Teddy skinął tylko głową i dalej trzymał się za obolałe boki.

Kiedy za Burnsem zatrzasnęły się drzwi, Teddy otarł załzawione oczy i zszedł ze stołka.

– Eddo Lou, złotko – wykrztusił. – Nie wiem, jak ci dziękować. Wierz mi, przejdziesz do historii FBI. Kumple w Waszyngtonie zdechną ze śmiechu.

Pogwizdując, ujął skalpel i wrócił do pracy.

Загрузка...