Caroline była przyzwyczajona do bezsennych nocy. Przez lata nauczyła się zazdrościć ludziom, którzy kładli się do łóżka i zapadali w sen. Od czasu osiedlenia się w Innocence niemalże udało jej się dołączyć do grona szczęśliwców. Teraz wszystko wskazywało na to, że cofnęła się do linii startu i spędzi długie, czarne godziny w pogoni za snem.
Znała wszystkie mechanizmy obronne. Gorące kąpiele, ciepły koniak, nudne książki. Nie mogła jednak skupić uwagi na tekście. W szafce z drzewa czereśniowego znajdował się sprytnie ukryty telewizor, ale żaden z nocnych programów nie zainteresował jej ani nie znudził na tyle, by sprowadzić sen.
Nie mogła użalać się na gorąco, ponieważ jej pokój w Sweetwater był cudownie chłodny. I była przyzwyczajona jak mało kto do obcych pokojów i obcych łóżek. Pokój gościnny w Sweetwater nie ustępował niczym pokojom w najlepszych hotelach europejskich. Łóżko było przytulnym miejscem. z baldachimem i poduszkami obszytymi koronką. Na wypadek gdyby gość nie był usposobiony do snu, mógł przesiąść się na sofę w oknie wykuszowym i podziwiać ogród zalany światłem księżyca.
Świeżo zerwane kwiaty wypełniały pokój słodkim zapachem. Na eleganckiej toaletce połyskiwały w świetle lampy stare flakony. Mały kominek z niebieskiego kamienia zapewniał ciepło i pociechę w zimowe noce. Caroline ujrzała siebie przed tym kominkiem, otuloną w domowe pledy, patrzącą, jak trzaska ogień, a na ścianach tańczą cienie.
Z Tuckerem.
Czuła, że nie powinna snuć szczęśliwych wizji, skoro martwa kobieta leżała gdzieś w zimnym pokoju, a jej rodzina może już tylko płakać.
Nie powinna odczuwać tego promiennego szczęścia, tej nadziei w obliczu śmierci.
Ale była zakochana.
Westchnąwszy, skuliła się na kanapce, skąd mogła patrzeć na ogród. Osrebrzone kwiaty wydawały się martwe, jakby zaklęte. Daleko, daleko połyskiwała tafla Sweetwater. Nie mogła widzieć stąd wierzb i była z tego zadowolona. Może jest to chowanie głowy w piasek, kolejna ucieczka, ale trudno. Ucieknie, na tę jedną noc. W tej chwili był to tylko uroczy zakątek oblany światłem księżyca.
A ona była zakochana.
Człowiek nie wybiera sobie miejsca i czasu na zakochanie się. Caroline wiedziała już, że nie wybiera się również człowieka, któremu oddaje się serce. Gdyby miała wybór, z pewnością nie zakochałaby się teraz i tutaj. I na pewno nie w Tuckerze.
To był błąd zakochać się teraz, kiedy dopiero zaczynała odkrywać swoje potrzeby i możliwości, uczyć się przejmować kontrolę nad swoim życiem. Głupio z jej strony, że zakochała się tutaj, w miejscu rozdartym przez tragedie i bezsensowną przemoc, miejscu, które będzie musiała opuścić za parę tygodni.
Głupio, że zakochała się w mężczyźnie, który uwodził dla sportu. W uroczo rozleniwionym podrywaczu. W podejrzanym o morderstwo. W cytującym wiersze nicponiu.
Czyż nie powtarzała sobie w kółko, że Tucker był po prostu kolejnym Luisem, tyle że mówiącym południowym akcentem? zakochując się w nim udowodni, że jest jedną z tych godnych pożałowania kobiet, które zawsze dokonują złego wyboru i plują sobie w brodę przez resztę życia.
Ale nie chciała uwierzyć w to tak bardzo, jak chciała tydzień temu. Tucker reprezentował sobą coś więcej, więcej niż przyznałby sam przed sobą.
Caroline dostrzegała to w jego stosunku do Cyra, lojalności wobec rodziny, w sposobie, w jaki kierował Sweetwater i tuzinem przedsiębiorstw, nie pyszniąc się władzą i nie żądając nagrody.
Robił, co musiało być zrobione, i postępował tak, jak najeżało postąpić, jakby odruchowo, nie myśląc o tym, bez hałasu i niepotrzebnych lamentów.
Nie, Tucker Longstreet był spokojny i pogodny jak drzemki w cieniu drzew, za którymi tak przepadał.
Tego właśnie mi potrzeba, pomyślała Caroline, opierając głowę o szybę. Akceptacji faktu, że życie jest żartem i człowiek powinien przyjąć je z uśmiechem.
Potrzebuję uśmiechu teraz, pomyślała. Potrzebowała aury spokoju, która otaczała Tuckera.
Potrzebowała Tuckera.
Więc dlaczego siedzi tu, czeka na sen, skoro wszystko, czego jej potrzeba, znajduje się w zasięgu ręki?
Wstała z kanapki. W drodze na taras wyjęła z wazonu jedną frezję. Przystanęła na chwilę przed lustrem w złoconych ramach, żeby przygładzić włosy. Zaledwie dotknęła klamki, kiedy drzwi się otworzyły. Była za nimi parna noc. I Tucker.
Serce zabiło jej mocniej i cofnęła się o krok.
– Przestraszyłeś mnie.
– Zobaczyłem światło. – W ręku trzymał łodygę słodkiego groszku. – Pomyślałem, że pewnie też nie możesz spać.
– Nie mogę. – Spojrzała na frezję w swojej dłoni. Uśmiechnęła się i podała ją Tuckerowi. – Właśnie do ciebie szłam.
Oczy mu pociemniały, kiedy brał jej kwiat i podawał własny.
– Popatrz! A ja pomyślałem, że skoro twoje poczucie przyzwoitości nie pozwoli ci przyjść do mnie, ja będę musiał przyjść do ciebie. – Przeczesał palcami włosy Caroline i zamknął dłoń na jej karku. – Pożądanie odbiera spokój.
Postąpiła krok w jego stronę.
– Nie pragnę spokoju.
Tucker sięgnął za siebie i pchnął drzwi.
– Więc go nie zaznasz.
Sięgnął łakomie do jej warg, jakby od ostatniego pocałunku upłynęły lata, nie godziny. Smak pożądania był mocny, uzależniający.
Przytuliła wargi do jego szyi, kiedy prowadził ją w stronę łóżka. Sięgnęła do wyłącznika lampki, ale chwycił ją za rękę.
– Nie potrzebujemy ciemności. – Uśmiechnął się i nakrył ją sobą.
Podczas gdy oni kochali się w świetle lampy, a większość mieszkańców spała niespokojnym snem, w barze McGreedy'ego huczało jak w ulu. Rozpoczynał się długi weekend, którego ukoronowaniem miały być uroczystości Czwartego Lipca. Rada miasta w osobach Jeda Larssona, Sonny'ego Talbota, Nancy Koos i Dwayne'a, postanowiła po zażartej polemice nie odwoływać corocznej parady, festynu i pokazu sztucznych ogni.
Patriotyzm i względy ekonomiczne przeważały szalę. Fun Time, Inc. zapłaciła już słono za wynajęcie estrady, a sztuczne ognie mocno uszczupliły skarb miasta. Jak słusznie zauważyła Nancy, orkiestra liceum imienia Jeffersona Davisa ćwiczyła od tygodni. Młodzież byłaby rozczarowana, gdyby odwołano uroczystości w ostatniej chwili. Do tego nie wolno dopuścić. Podupadłoby morale miasta.
Nie omieszkano zaznaczyć, że trochę nie przystoi organizować konkursu jedzenia ciast w sytuacji, gdy Darleen leży w kostnicy. Na co zwolennicy uroczystości oparli, że Czwarty Lipca jest świętem ogólnonarodowym i nie godzi się zrywać ze stuletnią tradycją.
Ostatecznie ustalono, że pamięć Darleen Talbot zostanie uczczona minuta ciszy, po czym uroczystości potoczą się utartym trybem.
Tak więc wywieszono flagi i transparenty, a Teddy kroił Darleen na stole Palmera.
U McGreedy'ego zaś uroczystości już się rozpoczęły. Wprawdzie śmiech brzmiał trochę dziko i coś wisiało w powietrzu, ale McGreedy pocieszał się myślą, że za barem stoi niezastąpiony Louisville Slugger.
Nie spuszczał oka z Dwayne'a, który pił spokojnie i metodycznie na końcu baru. Ponieważ trzymał się piwa, McGreedy nie martwił się zbytnio. Źle działała na niego tylko whisky, a poza tym Dwayne sprawiał wrażenie raczej nieszczęśliwego niż pijanego.
McGreedy wiedział, że zanim ten weekend dobiegnie końca, będzie musiał użyć brata i skopać parę tyłków, ale na razie atmosfera była przyjazna. Paru mąciwodów szeptało wprawdzie po kątach. Cokolwiek knuli, już on dopilnuje, żeby zrealizowali swój spisek gdzie indziej.
Billy T. Bonny żłopał firmową whisky. Złościło go, że McGreedy ją rozwadnia, ale dziś pochłaniały go inne sprawy. Całe miasto wiedziało, że spotykał się po kryjomu z Darleen. Została zamordowana i on musiał jakoś ją pomścić. W grę wchodził męski honor.
Z każdym łykiem whisky nabierał większej pewności, że Darleen darzyła go wielką odwzajemnioną miłością.
Był pośród przyjaciół, w towarzystwie Johna Thomasa Bonny, który zalewał robaka. Rozmawiali przyciszonymi glosami, zbici wokół stołu.
– To nie w porządku – mówił po raz kolejny Billy T. – Siedzimy i dłubiemy w nosie, podczas gdy jakiś jankeski kutas z FBI bierze się do naszych spraw.
Odpowiedział mu pochwalny szmer głosów. Zapalono papierosy i pogrążono się w myślach.
– Jego pomoc nie wyszła Darleen na dobre, to pewne. On i Burke, i cała reszta kręcą się w kółko jak pies za własnym ogonem, a ktoś zarzyna nasze kobiety. Jesteśmy dobrzy, gdy chodzi o szukanie ciał, wtedy proszę bardzo, ale nie wolno nam bronić naszej własności.
– Gwałci je pewnie też – powiedział Will do swojego kufla z piwem. – Najpierw je gwałci, a potem zarzyna. To oczywiste.
Wood Palmer, spokrewniony z zakładem pogrzebowym, pokiwał ponuro głową.
– Te psychopaty zawsze to fobią. Nienawidzą matek i chcą je pieprzyć, więc robią to z innymi kobietami – Billy T. skończył swoją whisky i zamówił następną. Czuł, że ma w krwi tyle alkoholu, że mógłby otworzyć żyłę i napełnić bak samochodu. – To dlatego, że nienawidzą kobiet. Białych kobiet.
– Nie zabił ani jednej czarnej, no nie? – wtrącił jego brat. John Thomas od dwóch godzin wlewał w siebie wódkę i rozpierała go nienawiść do świata. – Cztery martwe kobiety, żadna czarna.
– Co prawda, to prawda – powiedział Billy T. i pochwycił szklankę Z whisky w momencie, gdy się przed nim pojawiła. – To mówi samo za siebie.
Wood drapał się po szczeciniastej brodzie, podczas gdy inni kiwali głowami. Zdawało mu się, że to, co mówi Billy T. trzyma się kupy, zwłaszcza przefiltrowane przez morze tequili.
– Słyszałem, że głowy miały prawie poodcinane, a organy płciowe wycięte. To robota psychicznego.
– Gliny chcą, żebyśmy tak myśleli. – Billy T. potarł zapałkę i patrzył, jak się pali. Ogień płonął mu dziś w żyłach, szukając ujścia. – Tak jak chcieli w nas wmówić, że Austin Hatinger zabił własną córkę. No, my wiemy, że to nie on. – Kiedy płomyczek zgasł między jego palcami, Billy T. powiódł wzrokiem po twarzach. – My wiemy, że to czarnuch – powiedział zadowolony z oględzin. – Ale mamy na głowie federalnego, szeryfa i jego zastępcę Murzyna. Truesdale prędzej przymknie białego niż kolorowego.
Will rozgniótł orzecha. Pił wyłącznie piwo, i do tego wolno. Justine i tak suszyła mu głowę, że oddaje pensję McGreedy'emu.
– Szeryf Truesdale jest w porządku – mruknął.
– Skoro jest w porządku, dlaczego mamy cztery martwe kobiety i nikogo, kto by za to zapłacił?
Wszystkie oczy zwróciły się na Willa. Był na tyle trzeźwy, by zachować swoje opinie dla siebie.
– Powiem wam, dlaczego – ciągnął Billy T. – Oni wiedzą, kto to zrobił, jasne jak słońce. Wiedzą, ale nie chcą drażnić NAACP * ani żadnej z tych pierdolonych grup. To wszystko robota czarnuchów i tych pieprzonych liberałów.
– Czarnych w ogóle nie przesłuchują – mruknął Wood. – To nie w porządku.
– Jednego przesłuchiwali. – Billy T. potarł kolejną zapałkę dla samej przyjemności patrzenia, jak płonie. – Byli u Toby'ego Marcha. Ten pieprzony federalny wszędzie o niego rozpytywał.
– Nic nie robią, tylko gadają – wybełkotał Wood. – A my mamy kolejnego trupa.
– I dalej nic nie zrobią – Billy T. pokiwaj głową, a inni poruszyli się niespokojnie na krzesłach. Nienawiść, strach, frustracja narastały podsycane upałem i whisky. – Będą dalej gadać i zadawać pytania, a on znowu zabije. Może kobietę któregoś z nas.
– Mamy prawo bronić swego.
– Czas, by ktoś położył temu kres.
– Zgadza się. – Billy T. oblizał wargi, – Myślę, że wszyscy wiemy, co należy zrobić. To robota tego sukinsyna Marcha. Rzucili się na niego, a potem odpuścili. Wiedzą, że ma smak na białe mięso.
– Kręcił się koło Eddy Lou, sam widziałem – wtrącił John Thomas. – Ktoś powinien mu wtedy dać nauczkę. Solidną nauczkę.
– Wiecie, co on robi? – Zwrócili się teraz w stronę Billy'ego T. – Śmieje się z nich. Z nas się śmieje. Wie, że nie chcą kłopotów z czarnymi w Missisipi, bo federalne pismaki rozdmuchają to na cały kraj. Wie, że mu odpuszczą, chyba że da się złapać z nożem na gardle białej kobiety.
– To on, a jakże! – zawołał John Thomas. – Sam widziałem go w oknie Eddy Lou.
– Pracował w domu noclegowym – wtrącił Will.
– Zgadza się. – Billy T. uśmiechnął się szyderczo. – Pracował nad tym, jak wyciągnąć Eddę Lou na bagna, zgwałcić i zabić. Pracował też u Darleen. Mówiła mi, że lepikuje jej dach.
– I robił coś w miasteczku kempingowym, gdzie mieszkała Arnette i Francie – dodał Wood. – Widziałem, jak Francie częstowała go lemoniadą.
Śmiał się do niej.
– To ich metoda. – Billy T. dopalił papierosa. – Chodzą koło kobiety i zaczynają myśleć, jak najlepiej jej to zrobić. Jak bardzo nienawidzą jej za to, że jest kobietą. Białą kobietą. Gliny udają, że tego nie widzą, ale ja widzę jak na dłoni i nie pozwolę, żeby ten czarny gnój zabił jeszcze którąś z naszych kobiet. – Pochylił się, czując, że nadszedł właściwy moment. – Mam w bagażniku porządny, gruby sznur. Każdy z nas wozi ze sobą strzelbę i umie się nią posłużyć. Proponuję uczcić dzień niepodległości, uwalniając Innocence od mordercy! Odsunął się od stołu wraz z krzesłem i wstał.
– Kto ze mną, bierze broń i do wozu. Trzeba powiesić mordercę. Szurnęły krzesła. Mężczyźni ruszyli zdecydowanie do drzwi jak ludzie mający zadanie do wykonania, przeświadczeni o słuszności czynu, podnieceni perspektywą dokonania gwałtu.
Kiedy wychodzili w gorącą, parną noc, McGreedy pomyślał, że szukają chyba kłopotów, ale ponieważ zamierzali poszukać ich gdzie indziej, wrócił do sprawdzania rachunków.
Już w drzwiach Wood obejrzał się na Willego, który stał przy pustym stole.
– Idziesz, chłopie?
– Jasne! – Will podniósł kufel i wypił duszkiem piwo. Wood skinął głową i poszedł naładować swojego remingtona.
– O, Jezu! – Will patrzył tępo w pusty kufel. Nie chciał, żeby inni myśleli, że skrewił. To najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić mężczyźnie.
Ale teraz przyszło mu do głowy, że jest coś jeszcze gorszego.
Powiesić człowieka.
Nie był na tyle pijany, by uznać to za wymierzenie sprawiedliwości. Nie był na tyle trzeźwy, by uznać to za morderstwo. Widział tylko Toby'ego Marcha dyndającego na końcu sznura, z wywalonym językiem, purpurową twarzą, kopiącego powietrze.
Nie był w stanie na to patrzeć, oto smutna prawda. A jeżeli tego nie zrobi, utraci szacunek mężczyzn, z którymi upijał się co piątek. Istniało tylko jedno rozwiązanie tego problemu. Zapobiec.
Otarłszy usta, podszedł do Dwayne'a.
– Dwayne? Muszę z tobą pogadać.
– Wal, Will. Mówiłem ci już, że poczekam z komornym do przyszłego tygodnia.
– Nie o to chodzi. Widziałeś chłopaków? Dopiero co wyszli. Zirytowany przymusową przerwą w piciu, Dwayne wbił oczy w kufel.
– Skupiam się na tym, żeby nic nie widzieć.
– Pojechali do domu Marcha. Wzięli ze sobą sznur. Dwayne podniósł wolno głowę i skupił myśli.
– Po co?
– Chcą powiesić Toby'ego Marcha. Zadynda, jak Bóg na niebie, za zabójstwo tych wszystkich kobiet.
– Człowieku, Toby nie skrzywdziłby muchy!
– Może tak, może nie, ale oni pojechali tam z bronią. Billy T. jest przekonany, że Toby to zrobił. Będą go linczować.
– Cholera! – Dwayne potarł mocno twarz. – Więc musimy ich powstrzymać.
– Nie mogę tego zrobić. – Will cofnął się potrząsając głową. – Zajeździliby mnie na śmierć, gdyby się dowiedzieli, że wymiękłem. Powiedziałem ci, na tym koniec.
Ludzie przywykli do gwałtownych wybuchów pijanego Dwayne'a, toteż nikt się nawet nie podniósł, kiedy Longstreet odpechnął stół i pochwycił Willa za gardło.
– Koniec, ale z tobą. Jeżeli Toby'emu coś się stanie, dopilnuję, żebyś za to zapłacił na równi z tamtymi gnojkami.
– Na litość boską, Dwayne. Nie mogę zdradzić swoich.
– Chcesz zachować dach nad głową i robotę, dzięki której masz co do garnka włożyć. – Dwayne podniósł Willa nad ziemię i potrząsnął. – Posuwaj do szeryfa. Nie znajdziesz Burke'a ani Carla w biurze, znajdziesz ich w domu. Powtórzysz im to, co mówiłeś mnie.
– Dwayne, Billy T. mnie zabije.
– Bonny nikogo nie zabije. – Cisnął Willym w stronę drzwi. – Ruszaj!
Na wpół śpiąca, otumaniona rozkoszą Caroline przytuliła się do Tuckera. Uniosła się na łokciu i obrysowała ustami szlak od jego piersi do brody.
– Zawsze uważałam, że przyzwoitość jest przereklamowana.
– Trzymaj się mnie, skarbie. – Objął ją przez biodra. – A wkrótce zapomnisz, że coś takiego w ogóle istnieje.
– Chyba już zapomniałem. – Pocałowała go w ramię, po czym złożyła na nim głowę. – Możemy tak spać?
– Jak aniołki – obiecał, gładząc ją leniwie po plecach. Nie zwrócił większej uwagi na samochód hamujący na podjeździe, trzask drzwi i tupot nóg na schodach. Może Dwayne jest pijany, a może Josie pokłóciła się z tym kimś, z kim aktualnie sypia. Wszystko to może poczekać do rana.
Ale Caroline poruszyła się i zaczęła coś mówić, jeszcze zanim Dwayne zawołał Tuckera.
– Żeby to…! Ale on sobie wybiera momenty. – Pocałował Caroline i sięgnął po spodnie. – Zaczekaj na mnie. Pójdę go uspokoić.
Dwayne walił w drzwi i przeklinał. Tucker wyszedł na korytarz.
– Panie na Wysokościach, Dwayne, obudzisz cały dom.
– Już to zrobił – powiedziała kuzynka Lulu od drzwi gościnnej sypialni. Miała na sobie koszulkę drużyny Redskins i masę różowych lokówek. – A śnił mi się cudowny sen o Melu Gibsonie i Franku Sinatrze.
– Wracaj do łóżka, kuzynko Lulu. Ja się nim zajmę.
– Człowieku, chwytaj za strzelbę. Mamy kłopoty – wrzasnął Dwayne.
– Nie mielibyśmy ich, gdybyś nie wyżłopał beczki piwa u McGreedy'ego. – Della chwyciła Dwayne'a za ramię i próbowała zaciągnąć do pokoju. – Dostaniesz worek lodu na łeb, to się uspokoisz.
Dwayne wyrwał ramię z jej uścisku i podbiegł do Tuckera.
– Nie wiem, ile mamy czasu. Chcą zlinczować Toby'ego Marcha.
– O czym ty, u diaska, mówisz?
– Mówię, że chłopaki od Bonnych i ich zasrani kumple jadą w tej pieprzonej minucie do Marcha ze sznurem.
– O, Boże. – Tucker zobaczył w progu Caroline. Stała przytrzymując szlafrok na piersiach.
– Zaczekaj na mnie – powiedział.
– Jadę z tobą. – Della żeglowała już w stronę swojego pokoju, a różowy, obszyty puszkiem peniuar powiewał za nią.
– Zostaniesz w domu – rozkazał Tucker. – Nie mam czasu na dyskusje. Zadzwoń do Burke'a. Powiedz, że fajerwerki rozpoczęły się przed czasem.
Sapiąc gniewnie, Della patrzyła, jak Longstreetowie zbiegają ze schodów.
– Jest ich tylko dwóch – odezwała się Caroline. – Jeżeli Burke nie sprowadzi pomocy, mogą mieć kłopoty.
Kuzynka Lulu przyjrzała się swoim paznokciom.
– Nadal potrafię rozwalić centówkę z półtora metra. Della odwróciła się ku nim i skinęła głową.
– Ubierać się.
Toby obudził się, kiedy jego stary kundel Custer zaczął szczekać.
– Cholerny pies! – mruknął.
– Twoja kolej – powiedziała Winnie ziewając.
– Dlaczego moja?
– Ponieważ to ja wstaję co noc do dwójki dzieci. – Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do męża. – A za sześć miesięcy będę wstała do trojga.
Toby przesunął dłonią po jej płaskim jeszcze brzuchu.
– Rzeczywiście, chyba moja kolej.
– I skoro już wstajesz, przynieś mi loda na patyku. – Poklepała go po nagim pośladku, zanim naciągnął slipy. – Ciężarne kobiety mają zachcianki.
– Miałaś je wieczorem. Jeszcze jakie!
Winnie zachichotała i wymierzyła mu kolejnego klapsa. Toby wyszedł z pokoju poziewając.
Zobaczył odblask ognia w oknie salonu, znajomą złotoczerwoną łunę, która napełniała go gniewem i lękiem.
Stłumił przekleństwo i ruszył do drzwi w nadziei, że uda mu się usunąć z trawnika plugastwo, zanim zdoła wyrządzić krzywdę jego rodzinie. Był człowiekiem głębokiej wiary i bardzo się starał kochać bliźniego swego. Ale nienawidził ludzi, którzy ustawiali mu przed domem płonący krzyż.
Otworzył drzwi, wyszedł na werandę. I natknął się na lufę karabinu wymierzoną w jego nagi brzuch.
– Nadszedł dzień sądu ostatecznego, czarnuchu. – Billy T. rozciągnął usta w uśmiechu. – Przyszliśmy wysłać cię do piekła. – Rozkoszując się poczuciem władzy, pchnął Marcha lufą w brzuch. – Toby March, zostałeś osądzony i skazany za zgwałcenie i zamordowanie Darleen Talbot, Eddy Lou Hatinger, Francie Logan i Arnette Gantry.
– Powariowaliście – wykrztusił Toby z trudem. Pies już nie szczekał, leżał rozciągnięty w trawie. Był martwy albo nieprzytomny. Wściekłość nadeszła gwałtowną falą. Nie powstrzymał go widok sznura, który John Thoman Bonny i Wood Palmer przerzucali przez gałąź dębu. Po gniewie przyszła kolej na strach.
– Nikogo nie zabiłem.
– Słyszycie, chłopaki? – Billy T. zarechotał, nie spuszczając wzroku z Toby'ego. – Mówi, że tego nie zrobił.
Mimo tępej grozy uświadomił sobie, że są pijani w sztok. I że to czyni ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi. Ktoś podetknął mu wylot lufy do ust.
– Możemy go powiesić za kłamstwo.
– W każdym razie zawiśnie. Wy, czarnuchy, umiecie tańczyć, co nie? Zatańczysz sobie dzisiaj. Będziesz tańczył nie dotykając nogami ziemi. A kiedy skończysz, spalimy twój dom.
Czuł, że strach ścina mu krew w żyłach. Zabiją go. Widział to po ich oczach. Będzie z nimi walczył i przegra. Straci życie, ale nie straci rodziny.
Chwycił za lufę karabinu. Huk wystrzału i ból w boku zlały się w jedno.
– Winnie! – krzyknął z rozpaczą. – Uciekaj! Bierz dzieci i uciekaj! – Kiedy zgiął się w pół, trzymając się za zraniony bok, Billy T. przyłożył mu lufę do twarzy.
– Mógłbym go zastrzelić. – Billy T. zachichotał nerwowo i otarł usta wierzchem dłoni. – Mógłbym wywiercić mu dziurę w brzuchu, ale to nie byłoby dobrze. Powiesimy go. Przyciągnąć go do drzewa – krzyknął na swoich.
Zobaczył kobietę na werandzie, ze strzelbą w dłoniach. Winnie strzelała na oślep. Billy T. przyskoczył do niej, uderzył w twarz i wytrącił karabin.
– Patrzcie, patrzcie! – Chwycił kobietę wpół. – Chce bronić swojego chłopa. – Zaczęła go drapać, więc uderzył ją na odlew i Winnie osunęła się na werandę. – Trzymaj ją. Woody. Gdy ten sukinsyn się ocknie, pokażemy mu, jak czuje się mężczyzna, kiedy gwałcą mu kobietę.
– Nie gwałcę żadnej kobiety – wybełkotał Wood, trochę zaniepokojony przebiegiem wypadków.
– Ale popatrzeć możesz, no nie? – Billy T. ściągnął Winnie z werandy za włosy. – Przytrzymaj ją, do cholery! John Thomas, przyprowadź tu te czarne bachory. Niech się czegoś nauczą. Winnie zaczęła krzyczeć, nieprzerwanie, przenikliwie. Kopała, gryzła drapała, kiedy Wood wiązał jej ręce na plecach. Z domu dobiegł najpierw krzyk, potem przekleństwo i odgłos upadku. John Thomas wybiegł na werandę z ramieniem ociekającym krwią.
– Zranił mnie! – Opadł na kolana, wyciągając okrwawioną rękę. – Bachor mnie zranił.
– Boże święty, nie potrafisz poradzić sobie z chłopakiem? – Billy T. podszedł, żeby obejrzeć ranę brata. – Krwawisz jak zarżnięta świnia. Niech ktoś się nim zajmie. I pilnujcie domu. Kiedy ten chłopak wyjdzie, róbcie co do was należy.
Toby zaczął pojękiwać pod płonącym krzyżem.
– Zrobię to sam. Za Darleen. – Pochylił się nad Marchem. Jedno oko mu zapuchło, w drugim malował się strach. Billy T. sycił się widokiem przez chwilę.
To była władza. Posmakował jej i stwierdził, że idzie wprost do głowy. Przez całe życie był nikim. Teraz zrobi coś ważnego, ba, heroicznego. Nikt już nie spojrzy na niego jak na ludzkie gówno.
– Teraz założę ci pętlę na szyję, chłopie. – Poderwał Toby'ego na kolana i założył mu sznur. – Zacisnę ją bardzo, bardzo mocno. – Zaciągnął wolno węzeł, aż zetknął się z nagą skórą. – Ale nie powieszę cię jeszcze. Najpierw zrobię twojej żonie to, co ty zrobiłeś białym kobietom. – Uśmiechnął się, kiedy Toby zaczaj szarpać więzy i jęczeć. – Tylko że jej się to spodoba. A kiedy będzie błagała o więcej, wtedy cię powieszę.
– Nie biorę udziału w żadnym gwałcie – powiedział Wood. Tym razem stanowczo.
– To chociaż zamknij jadaczkę – warknął Billy T. prostując się. – To nie gwałt, to sprawiedliwość.
– Ja ciągle krwawię!
Billy T. rzucił okiem w stronę, gdzie jeden z mężczyzn próbował obwiązać Johnowi Thomasowi ranę.
– To pokrwaw sobie przez chwilę w spokoju. To cię nie zabije. Tracił ich. Widział to po sposobie, w jaki przestępowali z nogi na nogę, odwracając wzrok od kobiety, która leżała zakrwawiona na ziemi.
Billy T. odłożył strzelbę i rozpiął pasek od spodni. Kutas stanął mu na samą myśl o gwałcie. Kiedy zobaczą, jakim jestem mężczyzną, znowu będą z nim.
– Ktoś nadjeżdża, Billy.
– To pewnie Will. Jak zawsze spóźniony i bez grosza.
Usiadł okrakiem na Winnie. Zacisnął palce na wycięciu jej koszuli nocnej, kiedy na podwórku Toby'ego zahamował gwałtownie samochód i powietrze przeszył huk wystrzału.
– Mam na muszce twoje jaja, Billy T. – Tucker wysiadł z samochodu. Na myśl o karabinach wymierzonych w niego poczuł mrowienie na całym ciele. – Zapewniam cię, że ten karabinek wyrządzi ci większą krzywdę, niż zdołałem ja przed paroma dniami.
– Nie mieszaj się do tego, Tucker. – Billy T. wyprostował się, klnąc sam siebie, że odłożył broń. – Jesteśmy tu, żeby zrobić to, co dawno powinno być zrobione.
– Aha, palenie krzyży to coś w sam raz dla ciebie. Zabicie bezbronnego człowieka. – Zobaczył krew na twarzy Winnie i zemdliło go. – Bicie kobiet. To wymagało od was wiele odwagi, żeby tu przyjść. Sześciu chłopa przeciwko mężczyźnie, kobiecie i dwójce dzieci.
– Ten czarnuch zabija kobiety. Tucker uniósł brew.
– Z tego, co widzę, to ty robisz.
– Wieszamy mordercę. Myślisz, że nam przeszkodzisz? Ty i twój zapijaczony brat? – Dźwignął Winnie i trzymając ją przed sobą, cofnął się do miejsca, gdzie rzucił karabin. – Zdaje się, że was jest dwóch, a nas pół tuzina.
W tym momencie reflektory przecięły ciemność i olds Delii zarył się kołami w piach. Wysiadły trzy kobiety z karabinami.
– Przypomnij mi, żebym zmył im głowę – mruknął Tucker do Dwayne'a. – Zdaje się, że układ się zmienił – zwrócił się do Billy'ego T. – Siły jakby się wyrównały.
– Myślisz, że przestraszymy się paru kobiet?
Della wyraziła swoją opinię, posyłając kulkę między stopy Wooda.
– Wiecie, że umiem strzelać. A obecne tu dwie panie nie spudłują również, przy odrobinie szczęścia. Caroline, bierz na cel tę broczącą świnię pod schodami. Nie wygląda na ruchliwego, powinnaś mieć ładny strzał.
Caroline przełknęła ślinę i wymierzyła w Johna Thomasa.
– Pieprzę to! – Wood rzucił strzelbę. – Nie strzelam do kobiet, tak jak ich nie gwałcę.
– Więc zejdź z linii ognia – doradził mu Tucker. – Mamy remis. Pięciu na pięciu. – Uśmiechnął się słysząc syrenę. – I to się wkrótce zmieni. Na twoim miejscu, Billy T., położyłbym tę kobietę na ziemię, i to bardzo delikatnie. Jeżeli tego nie zrobisz, poślę twojemu bratu kulkę.
– Jezu Chryste, Billy, puść ją. – John Thomas wgramolił się tyłem na schodki.
Billy T. oblizał wargi.
– Może ja tobie ją poślę.
– Proszę uprzejmie. Nie zrobisz tego jedną ręką, musisz wpierw puścić tę kobietę. Potem możemy próbować szczęścia.
– Puść ją, Billy – powiedział Wood cicho. – I odłóż broń. To wariactwo. – Zwrócił się do grupki mężczyzn. – To wariactwo.
W odpowiedzi rzucili karabiny.
– Teraz jesteś sam – zauważył Tucker. – I możesz umrzeć sam. Nie robi mi to żadnej różnicy.
Billy T. puścił Winnie. Osunęła się na ziemię i zaczęła się czołgać w stronę męża. Billy T. rzucił broń i ruszył w stronę samochodu.
– Na twoim miejscu nigdzie bym nie szedł – powiedział Tucker cicho.
– Nie strzelisz człowiekowi w plecy.
Tucker wypuścił serię z karabinu. Zadzwoniły szyby w oknach.
– Pewnie, że nie.
– Zastrzel go, Tucker – zaproponowała kuzynka Lulu. – Zaoszczędzisz pieniądze podatników.
– Dość tego! – Caroline otarła wilgotne dłonie o spodnie i podbiegła o Winnie.
– Moje dzieci!
– Zaraz się nim zajmę. – Szarpała sznur na rękach Winnie, chcąc uwolnić ją, zanim nadejdą dzieci. Ale wybiegły już z domu. Jim ściskał w dłoniach rzeźnicki nóż unurzany w krwi Johna Thomasa, mała dziewczynka potykała się o przydługa koszulkę nocną.
– Już, już – szeptała Caroline, przeciągając pętlę przez głowę Toby'ego. Oczy zaszły jej łzami, kiedy brała od Jima zakrwawiony nóż. Przecięła więzy. – Jesteś ranny! – Jej palce dotknęły czegoś wilgotnego. – Niech ktoś wezwie lekarza!
– Zawieziemy go do szpitala. – Tucker przykucnął przy Tobym. – Burke i Carl już odczytywali Billy'emu T. i innym ich prawa. – Co ty na to. Toby? Wytrzymasz małą przejażdżkę?
Toby tulił swoją rodzinę, a łzy spływały mu po policzkach. Uśmiechnął się blado, podczas gdy Winnie szlochała mu na piersi.
– Ty prowadzisz?
– No chyba!
– No to będziemy tam w trymiga.
– Dwayne, pomóż mi. Della, zabierz dzieci do Sweetwater. Caroline… – Tucker rozejrzał się. – Dokąd idziesz, Caroline?
Nie obejrzał się.
– Wyrzygać tę potworność.