Tucker położył nogi na biurku Burke'a i skrzyżował je w kostkach. Nie przeszkadzało mu, że musi czekać; prawdę mówiąc, czekanie należało do rzeczy, które robił najlepiej. To co inni, w tym sam Tucker, uznawali za nieuleczalne lenistwo, było w rzeczywistości bezkresną, wrodzoną cierpliwością.
Ponieważ nie spał dobrze w nocy, mała drzemka w oczekiwaniu na Burke'a wydała mu się rozsądnym sposobem spędzenia czasu.
Wieść o tym, że FBI jest w mieście, dotarła do Sweetwater lotem błyskawicy. Tucker wiedział już, że agent specjalny Burns ubiera się jak właściciel zakładu pogrzebowego i jeździ brązowym mercurym. Wiedział również, że Burns był nad stawem McNairów i robił tam to, co zwykli robić agenci FBI na miejscu zbrodni.
Zbrodni. Z cichym jękiem Tucker przymknął oczy, jakby chciał się odciąć od własnych myśli. Siedząc z nogami na biurku szeryfa, wsłuchany w skrzypienie wiatraka na suficie i zawodzenie bezużytecznego klimatyzatora pod oknem, pomyślał, że to przecież niemożliwe, by Edda Lou Hatinger leżała w szufladzie zamrażarki w zakładzie pogrzebowym Palmera, zaledwie parę ulic dalej.
Poruszył się niespokojnie, próbując uciec od makabrycznego obrazu, zapomnieć o tym, że był gotów walczyć z Eddą Lou do upadłego. Gorzej! Że cieszył się na tę walkę, cieszył się z góry na łzy, które popłyną, kiedy Edda Lou zrozumie, że nie zostanie nową panią Sweetwater.
Teraz nie musi już z nią walczyć. Nie musi już ratować własnej dumy, ukrócając jej ambicje.
Teraz musi tylko spreparować alibi, żeby nie stać się podejrzanym o morderstwo. A wszystko dlatego, że podniecał go sposób, w jaki Edda Lou stukała w klawisze kasy Larssona, że pobłażał sobie, sypiając z nią i skubiąc wargami jej gładką skórę.
Bywał już oskarżany o wiele rzeczy. O lenistwo, które według kodeksu Tuckera przestępstwem nie było. O trwonienie pieniędzy, do czego przyznawał się chętnie. O cudzołóstwo, czemu zaprzeczał. Nigdy nie sypiał z mężatkami z wyjątkiem Sally Guilford parę lat temu, ale ona była w separacji. Oskarżano go nawet o tchórzostwo, które wolał brać za ostrożność.
Ale morderstwo? Wszystko to byłoby bardzo zabawne, gdyby nie było takie przerażające. Jego ojciec pękłby ze śmiechu. On – jedyny człowiek, którego Tucker naprawdę się bał – nigdy nie zdołał zmusić syna do zastrzelenia czegokolwiek podczas wspólnych przymusowych polowań.
Oczywiście, Edda Lou nie została zastrzelona. Została zamordowana tak jak inne dziewczęta, zaszlachtowana. Tucker wyłowił z kieszeni papierosy.
Odciął koniuszek – około pół centymetra – i sięgał właśnie po zapalniczkę, kiedy wszedł Burke w towarzystwie zapoconego, zirytowanego mężczyzny w ciemnym garniturze.
Dzień spędzony z wysłannikiem FBI nie wprawił Burke'a w najlepszy humor. Spojrzał koso na nogi Tuckera i rzucił kapelusz na wieszak przy drzwiach.
– Czuj się jak u siebie w domu, synu.
– Robię co mogę. – Tucker wolno wydmuchał dym. W żołądku latały mu motylki, ale posłał Burke'owi leniwy uśmiech. – Powinieneś kupić sobie jakieś nowe czasopisma, Burke. Duchowa strawa mężczyzny nie może ograniczać się do broni myśliwskiej i tępienia szkodników.
– Rozejrzę się za jakimś numerem „Gentleman's Quarterly” i „People'.
– Będę wdzięczny. – Tucker obrzucił towarzysza Burke'a przelotnym spojrzeniem. Ciemny garnitur zdawał się pasować, ale facet nie miał dość rozsądku, by poluzować krawat. Choć Tucker nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego ten drobny fakt sprawił, że poczuł instynktowną niechęć do Burnsa. – Pomyślałem sobie, że wpadnę i pogadam z wami, panowie.
Burke skinął głową i zasiadł za biurkiem, chcąc podkreślić oficjalny charakter rozmowy.
– Tucker Longstreet, agent specjalny Burns.
– Witamy w Innocence! – Tucker nie wstał, ale wyciągnął dłoń. Z przyjemnością stwierdził, że ręka Burnsa jest miękka i wilgotna. – Co sprawia, że jest pan specjalny, agencie Burns?
– Moja ranga. – Burns dokonał oceny wytartych adidasów Tuckera i drogich bawełnianych spodni z zarozumiałym uśmieszkiem. Antypatia była wzajemna. – O czym chciał pan z nami porozmawiać, panie Longstreet?
– Cóż, moglibyśmy zacząć od pogody – Tucker zignorował ostrzegawcze spojrzenie Burke'a. – Wygląda na to, że zbiera się na burzę. Może się ochłodzi na pięć minut. Moglibyśmy również porozmawiać o baseballu. Orioles grają dzisiaj z Jankees. Birds mają w tym sezonie niezłych miotaczy. – Tucker zaciągnął się głęboko. – Lubi pan zakłady sportowe, panie Burns?
– Niestety, nie pasjonuję się sportem.
– Nic nie szkodzi. – W głosie Tuckera brzmiała nuda, kiedy odchylał się niedbale na krześle. – Ja nie pasjonuję się w ogóle niczym. To wymaga zbyt wiele wysiłku.
– Przejdźmy do sprawy. Tuck. – Ponieważ spojrzenia nie odnosiły skutku, Burke przybrał swój cichy, przywołujący do porządku ton szeryfa. – Tucker znał ofiarę, Eddę Lou… – Urwał.
– Intymnie? – podpowiedział Tucker. Poczuł bolesny skurcz w żołądku i zdusił papierosa.
Burns zajął trzecie krzesło. Zgrabnym ruchem wyjął z kieszeni notatnik i mały magnetofon.
– Chce pan złożyć oświadczenie?
– Coś w rodzaju: „Jedyna rzecz, jakiej należy się obawiać, jest sam strach”? – Tucker przeciągnął się. – Wolałbym nie. Burke uważał, że pan będzie chciał zadać mi parę pytań. Jestem człowiekiem wyjątkowo zgodnym, więc przyszedłem na nie odpowiedzieć.
Niewzruszony Burns włączył magnetofon.
– Powiedziano mi, że miar pan z ofiarą romans.
– Miałem z nią stosunki płciowe.
– Daj spokój, Tuck!
Tuck rzucił Burke'owi złe spojrzenie.
– Jeżeli mam być szczery, to najuczciwsze postawienie sprawy. Poszliśmy z Eddą Lou parę razy na randkę i wskoczyliśmy do paru łóżek. – W jego oczach pojawił się twardy wyraz. Siłą woli powstrzymał się, żeby nie sięgnąć po następnego papierosa. – Zerwałem znajomość, ponieważ zaczęła mówić o małżeństwie.
– Rozstanie było polubowne?
– Tego bym nie powiedział. Zakładam, że wie pan już o scenie w restauracji. Najbliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że Edda Lou była wkurwiona.
– To pańskie określenie, panie Longstreet. – Postukał ołówkiem w notatnik. – Ja mam tu napisane: „rozgniewana i poruszona”.
– Weźmie pan te dwa słowa, dołoży do tego Eddę Lou i wyjdzie panu „wkurwiona”.
– Twierdziła, że składał pan jej obietnice. Tucker zaczął się huśtać na krześle.
– Wyznaję pewną zasadę, agencie Burns. Nie składam obietnic, ponieważ Jest nader mało prawdopodobne, bym którejś dotrzymał.
– Ogłosiła publicznie, że jest w ciąży.
– Faktycznie.
– Wtedy opuścił pan restaurację… „Chat'N Chew”, zgadza się? Opuścił pan restaurację nagle. – Burns uśmiechnął się nieznacznie. – Czy określenie, że był pan… „wkurwiony”, będzie odpowiadało prawdzie?
– Po tym, jak naskoczyła na mnie, w obecności co najmniej tuzina osób Uraczyła wiadomością, że jest w ciąży i zagroziła, że za to zapłacę? Tak. Myślę, że spokojnie można użyć tego sformułowania.
– Nie miał pan zamiaru jej poślubić?
– Najmniejszego.
– Był pan wściekły, osaczony, czuł się pan wystawiony na pośmiewisko. Miał pan powód, żeby ją zabić.
Tucker przejechał językiem po górnych zębach.
– Absolutnie żadnego, dopóki dysponuję książeczką czekową. – Pochylił się na krześle. Twarz miał zaciętą, ale głos płynął gładko, jak miód po kromce kukurydzianego chleba. – Coś panu wyjaśnię, przyjacielu żeby miał pan jasny obraz sytuacji. Edda Lou była chciwa, ambitna i sprytna. Nie wykluczam, że podświadomie liczyła na to, że uda jej się mnie zaobrączkować, ale zadowoliłaby się czekiem na okrągłą sumkę.
Wstał, zmusił się, by wziąć głęboki oddech, i przysiadł na skraju biurka.
– Lubiłem ją. Może nie tak jak dawniej, ale wystarczająco. Nie sypia się z kobietą jednego dnia, żeby zarżnąć ją następnego.
– Robiono to już nieraz.
Oczy Tuckera nagle pociemniały.
– Ja nie zrobiłem tego ani razu.
Burns przesunął magnetofon odrobinę w prawo.
– Znał pan również Arnette Gantrey i Frances Alice Logan.
– Podobnie jak wszyscy w Innocence.
– Czy z nimi również utrzymywał pan stosunki?
– Z obiema się umawiałem. Nie spałem z żadną. – Uśmiechnął się lekko do swoich wspomnień. – Choć nie mogę powiedzieć, żebym nie próbował, przynajmniej z Arnette.
– Odtrąciła pana?
– Diabła tam! – Pełen niesmaku, Tucker sięgnął po papierosa. Przemknęło mu przez głowę, że wybrał sobie paskudną porę na rzucenie palenia. – Byliśmy przyjaciółmi. Prawdę mówiąc, miała chętkę na mojego brata, Dwayne'a, ale on nigdy nie odbił piłeczki. A z Francie byliśmy na etapie flirtu. – Odsunął na bok jakieś papiery i puszkę tytoniu. – Kochana z niej dziewczyna. – Zamknął oczy. – Nie chcę rozmawiać o Francie.
– Nie?
Zawrzał w nim gniew.
– Posłuchaj pan. Byłem z Burke'em, kiedy ją znalazł. Może pan przywykł do takich widoków, ja nie. Zwłaszcza kiedy dotyczy to kogoś, kogo lubię.
– Interesujące, że lubił pan wszystkie te trzy kobiety – zauważył Burns łagodnie. – Pani Logan została znaleziona w… – Skrzywił się z niesmakiem – Spook Hollow. – Zaledwie parę kilometrów od pańskiego domu. A panna Hatinger w stawie McNairów. Również blisko pańskiego domu. Odwiedził pan to miejsce bezpośrednio po kłótni z panną Hatinger.
– I mnóstwo razy przedtem.
– Panna Waverly twierdzi, że był spięty, wzburzony. – Pozostańmy przy „wkurwionym”. Tak, byłem wkurwiony. Dlatego trzymałem się nad stawem. To spokojne miejsce.
– I odludne. Może mi pan powiedzieć, co pan robił przez resztę wieczora, panie Longstreet?
Nie usłyszysz ty prawdy, pomyślał Tucker.
– Grałem z siostrą w remika – skłamał bez mrugnięcia okiem. – Osrała mnie na trzydzieści czy czterdzieści dolarów, wypiliśmy po drinku i poszliśmy spać.
– O której godzinie rozstał się pan z siostrą?
– Poszedłem na górę o drugiej, może wpół do trzeciej.
– Panie Burns – wtrącił Burke. – Chciałbym zaznaczyć, że tego popołudnia, kiedy znaleziono Eddę Lou, Tuck przyszedł tu do mnie. Był zaniepokojony, ponieważ nie skontaktowała się z nim i nie odpowiadała na telefony.
Burns uniósł brew.
– Odnotował to pan w swoich papierach, szeryfie. Jak to się stało, że ma pan podbite oko, panie Longstreet?
– Podbił mi je ojciec Eddy Lou. Dopiero kiedy do mnie przyjechał, uświadomiłem sobie, że zaginęła. Austin szukał jej u mnie. Potem wbił sobie do głowy, że namówiłem ją na aborcję.
– Czy przedyskutował pan kwestię aborcji z denatką?
– Była denatką na długo przedtem, zanim zdążyłem przedyskutować z nią cokolwiek. – Tucker odsunął się od biurka. – To wszystko, co mam do powiedzenia. Jeżeli ma pan jeszcze jakieś pytanie, będzie pan musiał zgłosić się po odpowiedź do Sweetwater. Do zobaczenia, Burke.
Burke poczekał, aż zamkną się za nim drzwi.
– Panie Burns, znam Tuckera od dziecka. Nie zabiłby Eddy Lou bez względu na to, jak bardzo byłby na nią wściekły.
Burns wyłączył magnetofon.
– Jakie to szczęście, że jest tu ktoś, kto nie zatracił jeszcze obiektywizmu. Czas, żebyśmy zajrzeli do zakładu pogrzebowego, szeryfie. Patolog skończył już zapewne oględziny.
Tucker był naprawdę zły. Pilnował własnego nosa, żył własnym życiem, nie wadził nikomu i co z tego ma? Nadwerężone żebro, podbite oko i w dodatku podejrzenie o morderstwo dla urozmaicenia.
Wyprysnął z Innocence i rozpędził samochód do stu trzydziestu na godzinę.
Doszedł do wniosku, że to wszystko przez kobiety. Gdyby Edda Lou nie ocierała się o niego za każdym razem, gdy przekroczył próg Larrsona, nie zacząłby się z nią spotykać. Gdyby Della nie suszyła mu głowy, nie Pojechałby do miasta i nie natknął się na Eddę Lou. Gdyby ta baba Waverly nie plątała się po rozlewiskach, nie zobaczyłaby go siedzącego nad stawem i nie doniosła FBI, jak wtedy wyglądał.
Chryste, miał prawo tak wyglądać.
Było mu żal Eddy Lou, był tak wstrząśnięty, te chciało mu się wyć Okazała się podstępną dziwką, ale nie zasługiwała na to, by umrzeć. Jednak umarła, cholerna szkoda, tylko dlaczego on ma ponosić konsekwencje tej śmierci? Musi odpowiadać na pytania tego upartego osła Jankesa, znosić cierpliwie jego insynuacje.
Gorzej niż insynuacje, pomyślał pokonując zakręt z piskiem opon. Wyniosłe, pyszałkowate uwagi wielkomiejskiego mądrali, który napotkał na swej drodze wiejskiego tumana.
Caroline Waverly patrzyła na niego w ten sam sposób. Pobiegła pewnie w podskokach do FBI, żeby powiedzieć im o kmiocie knującym zbrodnie na bagnach.
Mijał właśnie drogę McNairów. Przydepnął pedał hamulca i jednocześnie skręcił kierownicą gwałtownie w lewo. Samochód obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Pojedzie tam i utnie sobie pogawędkę z księżniczką.
Nie zauważył jadącej za nim półciężarówki. Podbite oczy Austina zwęziły się, kiedy dostrzegł czerwoną błyskawicę znikającą w gąszczu. Był to niewątpliwie znany mu porsche. Uśmiechając się, zjechał na pobocze.
Wyłączył silnik, schował kluczyki do kieszeni, po czym sięgnął po czarną pastę do butów. Patrząc we wsteczne lusterko, pomalował sobie twarz, a potem nasunął kapelusz głęboko na oczy. Z tylnego siedzenia wziął karabin, remingtona woodmastera, i sprawdził, czy jest naładowany. Wysiadł z samochodu uzbrojony po zęby, z nożem do patroszenia zwierzyny za pasem, i nie przestając się uśmiechać, przeszedł przez drogę.
Ruszał na polowanie. W imię Pana!
Caroline odkryła, że nie ma nic przeciwko samotności. Chociaż lubiła towarzystwo Suzie, żywotność tej kobiety podkopała jej siły. Nie bardzo leż chciało jej się wierzyć, by ktoś mógł włamać się do domu i zamordować ją we śnie. Bądź co bądź, była tu obca i nikt nie znał jej na tyle, by życzyć jej śmierci. Odłożyła pistolet z silnym postanowieniem, że nigdy więcej nie weźmie go do ręki.
Sięgnęła natomiast po skrzypce. Od czasu przyjazdu prawie nie grała, brakowało jej czasu. Przesunęła palcami po gładkim, wypolerowanym drewnie, musnęła struny. To nie są ćwiczenia, powiedziała sobie, przecierając kalafonia smyczek. To nie jest występ. Zagra dla samej siebie; przyjemność, o której, pochłonięta pracą, zupełnie zapomniała.
Przymknęła oczy i ułożyła skrzypce na ramieniu, odruchowo przyjmując przepisową postawę.
Wybrała Szopena, dla pięknej muzyki, dla jej spokoju i nutki melancholii, której nie potrafiła w sobie zagłuszyć. Jak zwykle, muzyka wypełniła ją całą.
Nie myślała teraz o śmierci, o strachu. Nie myślała o Luisie i zdradzie, rodzinie, którą straciła, bez której musiała się obyć. Nie myślała o muzyce. Po prostu czuła ją.
Brzmi jak płacz, pomyślał Tucker wchodząc na werandę. Ciche, bolesne łkanie, takie które dobywa się z duszy.
Zawstydził się tych myśli, choć nikt nie mógł ich słyszeć. To tylko muzyka wygrywana na skrzypcach, jakiś rozwlekły nokturn, kompletnie pozbawiony rytmu. Człowiekowi nie chce się nawet przytupywać nogą do taktu. Ale brzmi tak rozdzierająco, kiedy płynie do ogrodu z otwartych okien. Niemal czuł tę muzykę, mógłby przysiąc, że oblazły go dźwięki.
Zapukał, ale tak cicho, że ledwie sam to usłyszał. Sięgnął do klamki i pchnął siatkowe drzwi. Muzyka zaprowadziła go do frontowego salonu.
Caroline stała na środku pokoju, z głową pochyloną lekko ku skrzypcom, twarzą do okien, tak że mógł widzieć jej profil. Oczy miała zamknięte, a jej uśmiech był równie tęskny jak sama melodia.
Nie potrafiłby powiedzieć, skąd wiedział, że muzyka wydobywała się wprost z jej serca. Dźwięki zawisły w powietrzu jak nie wypowiedziane pytanie.
Wsunął ręce w kieszenie, oparł się o framugę i pozwolił Caroline, by go z sobą uniosła. To było dziwne i niepokojące odkrycie, że kobieta może koić i podniecać zarazem, choć nie otarło się to nawet o seks.
Kiedy skończyła i muzyka odpłynęła w ciszę, poczuł rozczarowanie tak głębokie, że niemal bolesne. Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, wymknąłby się z salonu, wykorzystując jej oszołomienie, i zapukał. Ale on zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na myśl. Zaklaskał.
Podskoczyła nerwowo. Jej ciało wyrażało już tylko napięcie, a oczy strach, który w jednej chwili ustąpił miejsca irytacji.
– Co pan tu robi, do ciężkiej cholery?
– Pukałem. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko, zniewalająco, dokładnie tak samo jak nad stawem. – Była pani zbyt zaabsorbowana, żeby usłyszeć.
Opuściła skrzypce, ale trzymała w górze smyczek, jakby to była szabla.
– A może nie chciałam, żeby mi przeszkadzano.
– Jakoś o tym nie pomyślałem. Lubię muzykę. Wprawdzie wolę rhythmblues, trochę jazzu, ale to też było coś. Nic dziwnego, że pani z tego żyje.
Nie spuszczając z niego wzroku, odłożyła skrzypce.
– Fascynujący komplement.
– Taka sobie uwaga. Przypomina mi pani breloczek, jaki miała moja mama. To była perła zamknięta w bryle bursztynu. Bardzo ładna rzecz, ale smutna. Perła była tam całkiem sama i nigdy nie miała się wydostać. Wyglądała pani dokładnie tak samo kiedy pani grała. Zawsze pani gra takie smutne piosenki?
– Gram to, co lubię.
Jego siniaki nabrały kolorów przez ostatni dzień, nadając jego twarzy buńczuczny, groźny wyraz. Jednocześnie miał w sobie tyle z małego chłopca, że kobieta pragnęła przycisnąć coś zimnego – choćby usta – do tych bolesnych śladów.
– Istnieje jakiś powód, dla którego nachodzi mnie pan w domu, panie Longstreet?
– Może pani mówić do mnie Tucker. Ja będę nazywał cię Caroline. Albo Caro. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Tak nazywała cię panna Edith. Ładnie.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Oderwał się od framugi.
– Sąsiedzi odwiedzają się tu bez specjalnego powodu, ale ja go mam. Nie poprosisz mnie, żebym usiadł?
Uniosła dumnie głowę.
– Nie.
– Cholera! Im bardziej stajesz się antypatyczna, tym bardziej cię lubię. Jestem pod tym względem perwersyjny.
– A pod innymi względami? Zachichotał i przysiadł na oparciu sofy.
– Najpierw musimy się lepiej poznać. Ludzie mówią, że jestem łatwy, ale ja mam swoje zasady.
– Cóż za ulga! A wracając do celu twojej wizyty?
Założył nogę na nogę z całą swobodą, jakby siadał na tej poręczy codziennie od dwudziestu lat.
– Boże, lubię słuchać, jak mówisz. Z takim chłodem, jakbyś zjadła przed chwilą michę lodów brzoskwiniowych. Przepadam za lodami brzoskwiniowymi.
Ściągnęła kąciki ust ku dołowi, żeby się nie uśmiechnąć.
– Nie interesują mnie twoje gusty kulinarne, nie jestem również w nastroju do zabawiania gości. Mam za sobą parę trudnych dni.
Spoważniał.
– To musiało być dla ciebie ciężkie, ta historia z Eddą Lou.
– Ona zniosła to o wiele gorzej. Wstał i zaczął spacerować po pokoju.
– Jesteś tu już parę dni i słyszałaś pewnie wszystko, co się mówi w mieście. – Sięgnął po papierosa.
Chociaż próbowała do tego nie dopuścić, odczuła coś na kształt współczucia. Ciężko jest żyć, kiedy każdy błąd wywlekany jest na światło dzienne i staje się tematem publicznych roztrząsań. Wiedziała coś na ten temat.
– Jeżeli powiesz, że plotki w tym mieście są równie dokuczliwe jak wilgotność powietrza, będę musiała się z tobą zgodzić.
– Masz prawo myśleć na ten temat, co ci się żywnie podoba, ale chcę. żebyś mnie wysłuchała.
Uniosła pytająco brew.
– Nie rozumiem, dlaczego moje myśli są przedmiotem twojego zainteresowania.
– Bardzo ochoczo podzieliłaś się z nimi z tym wypucowanym Jankesem.
Czekała. Sposób, w jaki spacerował po pokoju, wyrażał większą frustrację niż gniew. Odprężyła się na tyle, by odłożyć smyczek.
– Jeżeli masz na myśli agenta Burnsa, powiedziałam mu tylko to, co widziałam. Byłeś nad stawem.
Odwrócił gwałtownie głowę.
– Jasne, że byłem, do cholery! Czy wyglądałem na kogoś, kto planuje morderstwo?
– Byłeś bardzo zły – rzuciła ostro. – Nie mam pojęcia, co planowałeś. Zatrzymał się, odwrócił na pięcie i postąpił krok w jej stronę.
– Jeżeli naprawdę myślisz, że zadźgałem Eddę Lou, dlaczego stoisz tutaj i rozmawiasz ze mną, zamiast wrzeszczeć o pomoc?
Uniosła podbródek.
– Potrafię zatroszczyć się o siebie. Skoro powiedziałam policji wszystko, co wiem - czyli praktycznie nic – nie masz powodu, by zrobić mi krzywdę.
Zacisnął pięści.
– Droga pani, patrzysz na mnie, jakbym był czymś, co przed chwilą zdrapałaś z podeszwy swojego buta. Myślę, że znalazłbym jakiś powód, gdybym dobrze poszukał.
– Nie strasz mnie! – Adrenalina przetoczyła się przez nią i popchnęła do przodu. Podeszła do Tuckera bliziutko, tak że niemal dotykała go nosem. – Znam ten typ mężczyzny, który reprezentujesz, Tucker. Nie staję na głosie, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę, a ty nie możesz tego znieść. To drażni twoją męską dumę, kiedy kobieta nie jest zainteresowana. A kiedy już wykaże zainteresowanie, jak ta Edda Lou, nie możesz się doczekać, żeby się jej pozbyć.
Jej słowa zawierały wystarczającą dozę prawdy, by zadać ból.
– Złotko, kobiety przychodzą i odchodzą. Nie usycham za nimi z tęsknoty i z całą pewnością ich nie morduję. A w kwestii stawania na głowie… Jezu!
Krzyknęła krótko, kiedy chwycił ją i rzucił na podłogę. Wylądował na niej ciężko, aż stęknęła. Usłyszała wybuch i przez chwilę myślała, że to trzask jej czaszki rozbijanej o deski.
– Co u diabła…!
– Leż! Słodki Jezu! – Jego twarz znalazła się tylko o parę centymetrów od jej oczu i Caroline ujrzała w niej coś jakby strach.
– Jeśli natychmiast ze mnie nie zejdziesz… – Jeżeli nawet coś złego chciała mu zrobić, zrezygnowała usłyszawszy następny wybuch. Zobaczyła, jak coś rozrywa poduszkę kanapy tuż nad jej głową. – Mój Boże! – Zacisnęła Palce na jego ramieniu. – Ktoś do nas strzela.
– Szybko łapiesz, skarbie.
– Co masz zamiar zrobić?
– Moglibyśmy tu zostać i poczekać, aż on sobie pójdzie. – Pochylił ku niej czoło dziwnie intymnym ruchem. – Cholera! Jest na tyle szalony, by zabić również ciebie i uznać to za wyrok boski.
– Kto? – Uderzyła go pięścią w plecy. – Kto?!
– Tatuś Eddy Lou. – Tucker uniósł trochę głowę. Zauważył, że jej usta są świeże, pełne i nagie, ale nie drążył tematu. Odnotował, ale nie drążył.
– Tej zamordowanej kobiety? Jej ojciec jest tutaj i strzela do nas?
– Głównie do mnie. Ale nie zmartwi się, jeżeli przy okazji trafi ciebie Zobaczyłem go przez okno, kiedy brał mnie na muszkę.
– To jakieś wariactwo. Nie wolno strzelać tak po prostu ludziom w okna.
– Nie omieszkam wspomnieć mu o tym przy pierwszej sposobności. – Istniało tylko jedno wyjście z sytuacji, i to wyjście bardzo mu się nie podobało. – Masz tu jakaś broń?
– Tak. W gabinecie dziadka, po drugiej stronie holu.
– Chcę, żebyś coś zrobiła. Masz tu leżeć i się nie odzywać. Skinęła głową.
– W porządku, to mogę zrobić. – Kiedy uwolnił ją od swego ciężaru, chwyciła go za koszulę. – Zastrzelisz go?
– Chryste, mam nadzieję, że nie!
Przykucnął, używając kanapy jako osłony, potem, wstrzymując oddech, przeczołgał się przez otwartą przestrzeń. Znalazłszy się przy drzwiach uznał, że jest dosyć daleko od Caroline, by strzały nie mogły jej dosięgnąć.
– Austin, ty skurwielu, tu jest kobieta!
– Moja córka też była kobietą. – Kolejny pocisk strzaskał szybę w oknie. – Zabiję cię, Longstreet. Nadeszła godzina zemsty. Zabiję cię. a potem zrobię ci to, co ty zrobiłeś Eddzie Lou. Pokroję cię na plasterki.
Tucker przycisnął pięściami oczy, próbując się skoncentrować.
– Nie chcesz chyba zranić tej młodej damy.
– Nie wiem, czy ona jest damą. Może to któraś z twoich dziwek. Sara Pan kieruje moją dłonią. Oko za oko, ząb za ząb. „Bowiem Pan Bóg jest wszystko spalającym ogniem, a zapłatą za grzech jest śmierć”.
Podczas gdy Austin cytował Pismo Święte, Tucker przeczołgał się przez hol. W gabinecie chwycił remingtona i mokrymi od potu dłońmi załadował broń. Zemdliło go na samą myśl, że być może będzie musiał jej użyć. Zbliżył się do okna, usunął siatkę i wydostał się na zewnątrz.
Mamrocząc słowa jakiejś modlitwy, ruszył biegiem w stronę krzaków.
Austin obrał sobie pozycję naprzeciwko domu i stał oparty o pień samotnego klonu. Pot spływał mu ciurkiem po twarzy i moczył bawełniana koszulę. Wzywał Jezusa, przeplatając fragmenty modlitw ogniem z karabinu. Wybił już wszystkie frontowe okna.
Mógłby wedrzeć się do domu i zakończyć sprawę. Ale on chciał, musiał zobaczyć jak Tucker cierpi. Ponad trzydzieści lat szukał pretekstu, by zrobić krzywdę jakiemuś Longstreetowi. Teraz go znalazł.
– Przestrzelę ci czerep, Tucker. Odstrzelę ci tego kutasa, z którego jesteś taki dumny. Oto kara za cudzołóstwo. Pójdziesz do piekła bez fiuta. Taka jest wola boża Słyszysz mnie, zatwardziały grzeszniku? Słyszysz, co do ciebie mówię?
Bez specjalnych skrupułów Tucker przyłożył wylot lufy karabinu do lewego ucha Austina.
– Słyszę, nie musisz wrzeszczeć. – Bardzo pragnął, by Austin nie zauważył, że karabin tańczy w jego roztrzęsionych dłoniach. – Odłóż broń. Austin, albo przestrzelę ci głowiznę. Możesz mi wierzyć, zrobię to bardzo niechętnie. Wprawdzie ty umrzesz, aleja będę miał zniszczoną koszulę. A jest prawie nowa.
– Zabiję cię. – Austin próbował odwrócić głowę, lecz Tucker dźgnął go lufą…
– Jeszcze nie dzisiaj. A teraz odrzuć karabin, a potem zdejmij pas z amunicją. Powoli. – Kiedy Austin się zawahał, Tucker pchnął go ponownie. Miał idiotyczną wizję lufy przebijającej się przez głowę Austina i wychodzącą drugim uchem. – Wiem, że nie najlepszy ze mnie strzelec, ale nawet ja nie mogę spudłować, trzymając lufę w uchu.
Odetchnął z ulgą, kiedy Austin rzucił karabin.
– Caroline! – krzyknął. – Zadzwoń do Burka'a i każ mu tu przyjechać. Potem przynieś jakiś sznur. – W chwili, gdy pas z amunicją dotknął ziemi. Tucker usunął go kopniakiem w dalsze rejony. – Mówiłeś coś o moim fiucie, Austin?
Po dwóch minutach z domu wypadła Caroline z kawałkiem sznura od bielizny.
– Burke jest w drodze. Tylko to udało mi się… – Urwała zobaczywszy mężczyznę rozciągniętego na trawniku. Czarną twarz miał zlaną potem. Pasta do butów spłynęła częściowo na jego potężny tors i wielkie uda. Tucker sprawiał przy nim wrażenie wymoczka.
– Przyniosłam sznur. – Głos jej się załamał na wysokiej nucie i musiała przełknąć ślinę.
– Dobrze. Kochanie, obejdź go bokiem.
Zwilżywszy wargi językiem, Caroline obeszła Austina szerokim łukiem.
– Jak ci się to… To znaczy, on jest taki mocny.
– Głównie w gębie. – Nie mógł sobie odmówić tej przyjemności i szturchnął Austina nogą. - Był tak zajęty wrzaskami i strzelaniem, że nie usłyszał nadchodzącego grzesznika. Potrafisz z tego wystrzelić?
– Tak. – Zerknęła na karabin. – Mniej więcej.
– Mniej więcej wystarczy. Prawda, Austin? Można liczyć na to, że odstrzeli ci coś niezbędnego, jeżeli wykonasz zbyt szybki ruch. Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż kobieta z naładowaną bronią. Zwłaszcza jeżeli jest Jankeską. Posłuchaj, Caroline. Zwiążę go, a ty celuj mu w głowę. – Włożył jej karabin do ręki. – Spojrzeli na siebie z jednakowym wyrazem niebotycznej ulgi. Przez chwilę byli dozgonnymi przyjaciółmi.
– Właśnie tak, skarbie. Tylko nie mierz we mnie. Posłuchaj, jeżeli on się ruszy, po prostu pociągnij za spust. I natychmiast zamknij oczy, bo pocisk rozsadzi mu głowę i widok może być paskudny.
Mrugnął do niej porozumiewawczo, aby wiedziała, że ostrzega ją na użytek Austina.
– Dobra, ale jestem trochę zdenerwowana. Mam nadzieję, że nie nacisnę tego niechcący.
Tucker wyszczerzył zęby w uśmiechu i przykucnął, żeby związać Austinowi ręce.
– Daj z siebie wszystko, Caro. Nikt nie wymaga więcej. Zwiążę ci ręce i nogi razem, „na wieprza”, Austin. Metoda w sam raz dla ciebie. – Zrobił pętlę i zaciągnął linę wokół muskularnych nóg Austina. – To bardzo brzydko, że wybiłeś wszystkie okna panny Caroline. I zniszczyłeś kanapę starszej pani. Panna Edith lubiła tę kanapę.
Podszedł do Caroline i wyjął jej karabin z ręki.
– Kotku, skombinowałabyś mi jakieś piwo? Mam pragnienie. W gardle wezbrał jej szaleńczy śmiech.
– Nie mam… to znaczy piwa. Mam trochę wina. Trochę chardonnay – paplała nerwowo.
– Też dobrze gasi pragnienie.
– Dobrze. Ja… Dobrze. – Weszła na stopnie werandy, obejrzała się i zobaczyła, jak Tucker wyjmuje papierosa. Podniosła dłoń do czoła, jakby chciała zatrzymać wirującą w głowie karuzelę.
– Dlaczego to robisz?
– Hmmm?
– Dlaczego odcinasz koniuszek?
– A! – Zaciągnął się dymem, zdradzając wszelkie oznaki przyjemności. – Rzucam palenie. To wydaje się najrozsądniejszym sposobem. Obliczyłem, że po paru tygodniach zostanie mi pół papierosa. – Uśmiechnął się do niej, takiej nieziemsko pociągającej i bladej jak kreda. – Nalejesz mi tego chardonnay do dużej szklanki?
– Aha. – Odetchnęła spazmatycznie, kiedy usłyszała dźwięk syreny policyjnej. Tucker stał na tyle blisko, by usłyszała jego westchnienie ulgi. – Masz to jak w banku. – Siatkowe drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem.