Kiedy Olivia dotarła do domu, w którym mieścił się apartament Ferramo, poczuła się jeszcze bardziej głupio, okazało się bowiem, że znowu dała upust swej nieco zbyt wybujałej wyobraźni. Jadąc na przyjęcie, spodziewała się czegoś pomiędzy zdecydowanie zbyt drogim hotelem w Knightsbridge a wnętrzami, które z takim upodobaniem prezentował Saddam Husajn w swoich pierwszych programach promocyjnych: dywanów od ściany do ściany, kwadratowych beżowych kanap, kompozycji kwiatowych na tle długich tkanych zasłon, złoconych powyginanych krzeseł i kulistych lamp. W jej rozgorączkowanym umyśle Ferramo wyhodował sobie brodę, nałożył turban i powłóczystą szatę oraz uzbroił się w kałasznikowa. Oczekiwała słodkich zapachów piżma i perfum rodem ze Środkowego Wschodu, tureckich (nie wiadomo dlaczego) rozkoszy oraz gospodarza siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na modlitewnym dywaniku obok jednej z kulistych lamp.
Dom jednak okazał się budynkiem ultranowoczesnym, zaprojektowanym w stylu skrajnie minimalistycznym, z ukłonem jedynie w stronę nastrojów marynistycznych – wszystko było w bieli lub błękicie z akcentami przywodzącymi na myśl bulaje, tzn. okrągłymi. Żadnych kulistych lamp czy powyginanych krzeseł. Apartament Pierre'a Ferramo zajmował całe dziewiętnaste i dwudzieste piętro. Gdy Olivia wyszła z windy z białego metalu, oniemiała na widok tego, co pojawiło się przed nią.
Dwudzieste piętro zostało zamienione w jeden ogromny pokój o przeszklonych ścianach, z którego wychodziło się na taras z widokiem na morze. Przez całą jego długość ciągnął się podświetlony – w kolorze jaskrawego błękitu benzyny – basen. Z drugiego końca pokoju, także przez szklaną ścianę, podziwiać można było słońce, w spektakularnych rozbłyskach pomarańczowo-różowych świateł zachodzące za horyzontem Miami.
Ferramo zajmował miejsce u szczytu stołu, przy którym toczyła się gra w karty, a z jego ciemnej, pełnej elegancji sylwetki emanowała namacalna wręcz siła przyciągania i potęga władzy. Za nim stała wysoka hinduska modelka i niczym prawnie poślubiona małżonka jedną ręką wspierała się na jego ramieniu. Jej długie czarne włosy wspaniałą lśniącą falą odcinały się od śnieżnej bieli sukni, a cały efekt potęgowała oszałamiająca biżuteria z brylantów.
Olivia odwróciła wzrok zawstydzona, przestraszona, iż Ferramo w jakiś sposób wie, co za szalone myśli roją się jej w głowie. Wyglądał jak bystry, dystyngowany biznesmen: człowiek bogaty, bez wątpienia posiadający władzę, ale z całą pewnością nie terrorysta. Dzięki Bogu, że nie wygadała się przed Barrym.
– Pani nazwisko? – zwrócił się do niej pilnujący wejścia chłopak z listą gości.
– Olivia Joules – przedstawiła się, dusząc w zarodku chęć przeproszenia go tak generalnie za wszystko.
– A tak, proszę za mną.
Młodzieniec poprowadził ją do dzierżącego tacę kelnera. Olivia starannie wybrała szklankę z wodą mineralną – nie pora dziś na żadne pijackie wygłupy – i rozejrzała się po pokoju, powtarzając w myślach: „Nikt o tobie nie myśli; wszyscy myślą wyłącznie o sobie, tak samo jak ty”.
Dwie młode dziewczyny w podkoszulkach i obcisłych dżinsach, z talią wręcz nieprzyzwoicie obniżoną, wymieniały złożone w powietrzu pocałunki. Rozpoznała w nich panienki, które poprzedniego wieczoru wygięte w literę S pozowały na czerwonym dywanie.
– O. Mój. Boże. – Jedna z dziewcząt gwałtownie uniosła dłoń do ust. – Mam taki podkoszulek.
– Chyba żartujesz.
– Dokładnie taki sam podkoszulek.
– Gdzie go kupiłaś?
– W Gapie.
– Ja też! Kupiłam go w Gapie.
– O. Mój. Boże.
Obie spoglądały na siebie, porażone tym magicznym wręcz zbiegiem okoliczności. Olivia była przekonana, że zanim któraś z nich się załamie, potrafi pomóc im przebrnąć przez tę niezwykle trudną sytuację. Wolno ruszyła w ich stronę.
– Cześć. Skąd się znacie? – zagaiła z przyjacielskim uśmiechem, walcząc z uczuciem, iż jest najbardziej nielubianą dziewczynką na podwórku. Ona także może mieć podkoszulek z Gapa.
– Och, pracujemy obie w… – odezwała się jedna z dziewcząt.
– Jesteśmy aktorkami – nie pozwoliła jej dokończyć koleżanka.
Obie, tak samo jak ich podkoszulki, były przerażająco wręcz do siebie podobne: wielkie biusty, miniaturowe bioderka, długie blond włosy i wydatne, pokryte grubą warstwą błyszczyka usta z kolagenu obwiedzione brązową konturówką. Różnica polegała na tym, że jedna była o wiele ładniejsza od drugiej.
– Aktorkami! Jejku – powiedziała Olivia.
– Ja jestem Demi – przedstawiła się ta mniej ładna. – A to Kimberley. A ty skąd jesteś?
– Z Anglii.
– Anglia. Tam jest Londyn? – zainteresowała się Kimberley. – Chcę pojechać do Londynu.
– Szczęściary z was, że mieszkacie tutaj.
– Nie mieszkamy w Miami, jesteśmy tu tylko przejazdem. Pochodzimy z LA. No, może nie z LA.
– Moja rodzina jest po części włoska, po części rumuńska i po części indiańska, z plemienia Czirokezów – wyjaśniła Kimberley.
– Olivia – przedstawiła się Olivia i wyciągnęła dłoń, czując się do szpiku kości angielska. – Więc jesteście tu przejazdem? W pracy?
– Nie – odparła nonszalancko Kimberley, podciągając dżinsy. – Pierre nas tu sprowadził na promocję.
– Miło z jego strony. Jest wspaniały, prawda?
– Owszem. Ty też jesteś aktorką? – Kimberley nagle stała się podejrzliwa. – Znasz go z Paryża?
– Skąd, nie umiałabym zagrać nawet samej siebie. Poznałam go dopiero wczoraj. Jestem dziennikarką.
– O. Mój. Boże. Z jakiego pisma?
– „Elan”.
– „Elan”. Tego brytyjskiego „Elan”? Powinnaś przyjechać do LA. Zadzwoń do nas. Mogłabyś coś o nas napisać.
– OK – zgodziła się i wyjęła z torebki notes z adresami, pilnując, by nikt nie zauważył zestawu umożliwiającego przetrwanie. – Podajcie mi numer.
Dziewczyny spojrzały na siebie.
– Cóż, w zasadzie w tej chwili nie mamy stałego adresu – powiedziała Demi.
– Ale możesz się z nami skontaktować przez Melissę. No wiesz, tę od PR Pierra.
– Albo możesz zadzwonić do nas do pracy, w Hiltonie.
Kimberley rozwścieczona zmierzyła Demi spojrzeniem.
– Pracujemy tam tylko chwilowo – warknęła. – Musimy coś robić w przerwach między przesłuchaniami i próbami.
– Oczywiście. Który to Hilton?
– Beverly Hilton? – podsunęła ochoczo Demi. – W Santa Monica i Wilshire? Tam, gdzie odbywają się Złote Globy?
W czasie Globów zwykle pracuję w damskiej toalecie. Coś niesamowitego: cztery stanowiska do makijażu, perfumy jakie chcesz. Wszystkie gwiazdy przychodzą poprawić makijaż: Nicole Kidman, Courtney Cox, Jennifer Connelly, każdej można się z bliska przyjrzeć.
„Och, na miłość boską. Osama Bin Laden, faktycznie. Toż to zwykły playboy”.
– Rany. Jaka jest Nicole Kidman? – spytała Olivia.
– O mój Boże – jęknęła tylko Demi, z ręką przytkniętą do serca.
– Tak naprawdę – Kimberley nachyliła się konspiracyjnie – będziemy grać w filmie, którego Pierre jest producentem. Na pewno o tym słyszałaś…
„…i do tego cyniczny playboy, który igra marzeniami niewinnych, młodziutkich niedoszłych gwiazdek”.
– Moje panie, czy mogę wam przeszkodzić?
Olivia odwróciła się. Podszedł do nich niewysoki, smagły mężczyzna w żółtej koszulce polo, spod której wystawały czarne włosy porastające mu pierś. Włosy, podobnie jak te na jego głowie, były skręcone niczym włosy łonowe. Mężczyzna rozsiewał wokół siebie obrzydliwy zapach ciężkich, słodkich perfum. Wyciągnął dłoń do Olivii, wzrokiem taksując jej biust
– Witaj, dziecinko. Alfonso Perez. A ty jesteś…
– Cześć, króliczku. Olivia Joules – odparła, wymownie spuszczając wzrok na jego krocze. – Poznałam Pierre'a Ferramo wczoraj, na promocji Devorée.
– Ach tak. I też jesteś aktorką? Może uda nam się znaleźć dla ciebie jakąś rolę? – Mówił z silnym akcentem, szczególnie dobitnie wymawiając „r”.
– Wielkie dzięki. Zagrać to ja nie potrafię nawet na trąbie.
– Bardzo śmieszne – powiedziała Kimberley.
Czemu Amerykanie zawsze mówią: „Bardzo śmieszne”? Powtarzają to, zamiast roześmiać się naprawdę, jak gdyby śmieszne rzeczy należało obserwować z daleka, broń Boże w nich uczestniczyć.
– Doprawdy, panno Joules? Nie chciałaby pani zostać aktorką? – To był Ferramo, który niezauważony przez nikogo właśnie do nich dołączył.
Demi i Kimberley jak jeden mąż wstrzymały oddech. Gapiły się z rozdziawionymi w niemym zachwycie, podkreślonymi konturówką wydatnymi ustami. Pierre Ferramo miał na sobie idealnie odprasowane błękitne dżinsy i miękki szary sweter z kaszmiru, pięknie uwydatniający jego szerokie bary. Olivia heroicznym wysiłkiem woli zapanowała nad oddechem i spojrzała w ciemne przenikliwe oczy. Ferramo uniósł wyczekująco brwi.
– Kiedyś próbowałam. Dostawałam różne role w rewii komediowej. Odbierano mi je po kolei, aż w końcu została mi do zagrania jedynie rola panny Guided, niemej pokojówki.
Niedoszłe gwiazdki i mały wyperfumowany człowieczek spoglądali na nią oszołomieni.
Przez twarz Ferrano przemknął cień rozbawienia.
– Wybaczycie nam? – zwrócił się do zebranych i ująwszy Olivię za łokieć, powiódł za sobą.
Gwiazdeczki aż się zagotowały, Olivia zaś walczyła z przepełniającymi jej duszę uczuciami złośliwej satysfakcji i wyższości rodem z placu zabaw, którymi to w każdych okolicznościach szczerze pogardzała. „Dziel i rządź”, przyszło jej na myśl. Ferramo wprowadzał podziały wśród swoich panienek, by tym lepiej sprawować nad nimi kontrolę.
Nadbiegł kelner z tacą pełną kieliszków szampana.
– Och nie, dziękuję – rzekła pospiesznie Olivia, widząc, iż Ferramo podaje jej kieliszek na smukłej nóżce.
– Ależ musi pani – powiedział. – To francuski. Najlepszy z możliwych.
Aha, a ty? Też jesteś francuski? Trudno było umiejscowić jego akcent.
– Non, merci - odparła. – Et vous? Vous êtes français”?
– Mais bien sûr- rzekł, spoglądając na niąz uznaniem. – Et je crois que vous parlez bien le français. Vous êtes, ou - je peux? - tu es une femme bien educatée.
„Byłoby miło. Zwłaszcza po Worksop Comprehensive”, pomyślała, w odpowiedzi jedynie uśmiechając się tajemniczo. Nie była pewna, czy educatée na pewno jest właściwym słowem po francusku. Będzie musiała to później sprawdzić.
Olivia miała ucho do języków, przekonała się też, że nawet kiedy któregoś nie znała, często rozumiała, co się do niej mówi. Choć nie rozumiała poszczególnych słów, zwykle udawało się jej odgadnąć, o co rozmówcy chodzi, w czym niejednokrotnie pomagała jej wrodzona wrażliwość na niuanse wypowiedzi. Był czas, gdy brak wykształcenia uniwersyteckiego napawał ją smutkiem, postanowiła więc nadrobić to własnym sumptem. Dzięki książkom i taśmom, a także częstym wyjazdom nauczyła się biegle władać francuskim, zadowalająco opanowała też hiszpański i niemiecki. Podstawy arabskiego zdobyła podczas parokrotnych pobytów w Sudanie i na muzułmańskich wyspach Zanzibar i Lamu. Niestety, jako dziennikarka zajmująca się sprawami mody i stylu niezbyt często miała okazję wykorzystać te jakże cenne umiejętności.
Szczodrze racząc się szampanem, Ferramo prowadził ją pomiędzy gośćmi, obojętny na wysiłek, jaki wkładali, by zwrócić jego uwagę. Olivia czuła się jak na premierze w towarzystwie gwiazdy. Śledziły ich wszystkie oczy, zwłaszcza te należące do wysokiej hinduskiej piękności.
– Nie da się ukryć, panno Joules, że w pani kraju francuski nie cieszy się zbytnią popularnością – powiedział, gdy wychodzili na taras.
– Delikatnie mówiąc – roześmiała się. – Sprzedajne, serożerne małpy, jak niegdyś określił Francuzów Homer Simpson. – Spojrzała na niego z filuternym uśmiechem, ciekawa, jak na to zareaguje.
Wsparł się o stylizowaną na okrętowy reling balustradę i odwzajemniając uśmiech, skinął, by stanęła koło niego.
– Ach, monsieur Simpson. Krynica wszelkiej ludzkiej mądrości. A pani? Czy pani zalicza się do tych z francuską sensibilité?
Stanęła obok, również wspierając się o balustradę, i spojrzała na morze. Wiatr wciąż nie ustawał. Od czasu do czasu zza poszarpanych, pędzących chmur wyzierał księżyc.
– Byłam przeciwna inwazji, jeśli o to pan pyta.
– Z powodu?
– Bo nie miała sensu. Chcieli ukarać tych, co łamali międzynarodowe prawa, choć sami łamali je także. Nie sądzę, by Husajn miał coś wspólnego z atakiem na World Trade Center. On i Al-Kaida nienawidzą się nawzajem. Nie było żadnych dowodów, że w dalszym ciągu posiada broń chemiczną. Wciąż się zastanawiam, czy było coś, o czym nam nie powiedzieli, ale nic takiego nie było. Doszłam tylko do wniosku, że nie należy słuchać rządzących.
– Ma pani rację. Grać pani rzeczywiście nie potrafi – zaśmiał się Ferrame – Pani słowa płyną prosto z serca.
– Kiepsko jak na starą aktorkę, nieprawdaż?
– Ba! Wie pani, że każdego dnia do Los Angeles przyjeżdża pięćset młodych kobiet w nadziei, że zostaną aktorkami, jak szarańcza łaknąc sławy i bogactwa? Poza tym nic się dla nich w życiu nie liczy.
– Z tego, co widzę, wiele z nich przygarnia pan pod własne skrzydła.
– Chciałbym im jakoś pomóc.
– Nieźle to panu wychodzi.
Spojrzał na nią ostro.
– To brutalny zawód.
– Pierre? – Na tarasie pojawiła się wysoka hinduska piękność i gestem posiadaczki położyła mu dłoń na ramieniu. Towarzyszył jej przystojny, elegancki, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna o szerokim uśmiechu, przy którym unosiły mu się kąciki warg – wyglądał jak skrzyżowanie Jacka Nicholsona z kotem Feliksem. – Chciałam ci przedstawić Michaela Monteroso. Pamiętasz, to ten geniusz od zabiegów kosmetycznych, który nam pomaga. Wszyscy w Hollywood go uwielbiają – dodała, zwracając się do Olivii z miną mającą zapewne oznaczać: „my-dziewczyny-się-rozumiemy”. – Zawsze jest pod ręką.
Na przystojnej twarzy Ferramo pojawił się pogardliwy grymas, błyskawicznie jednak zastąpił go uroczy uśmiech.
– Ależ oczywiście, Michael. Miło mi. Cieszę się, że w końcu mogę osobiście poznać mistrza.
Wymienili z Monteroso uścisk dłoni.
– A to moja przyjaciółka z Londynu, Olivia Joules – dodał Ferramo. – Wspaniała pisarka. – Co mówiąc, uścisnął jej ramię, jakby powiedział żart zrozumiały tylko dla nich obojga. – Olivio, pozwól, to jest Suraya Steele.
– Cześć – rzuciła chłodno Suraya, dłonią odgarniając ze skroni włosy, które czarną lśniącą kaskadą opadły jej na ramiona.
Olivia zesztywniała. Nienawidziła kobiet uciekających się do podobnych gestów. Była w nich przebiegła próżność – zdawały się mówić: „patrzcie i podziwiajcie, jaka jestem piękna i jakie piękne mam włosy”, niby to udając, że odgarniają włosy z twarzy. Czy nie prościej było związać je po prostu zwykłą gumką?
– Piszesz, zdaje się, o modzie do „Elan”? – spytała Suraya tonem podszytym współczuciem.
– Czy rzeczywiście? – zainteresował się Monteroso. – Pozwól, że dam ci wizytówkę i adres strony internetowej. Zajmuję się specjalną techniką mikrodermabrazyjną, która powoduje natychmiastowy lifting. Zrobiłem to Devorée na trzy minuty przed rozdaniem nagród MTV.
– Prawda, że wyglądała wspaniale? – rozpromieniła się Suraya.
– Wybaczcie mi, proszę – mruknął Pierre. – Muszę wracać do gry. Nie ma nic gorszego od wygrywającego gospodarza, z wyjątkiem gospodarza, który wygrywa, po czym znika.
– Tak, zdecydowanie powinniśmy wracać. – Suraya mówiła z dziwnym akcentem, ni to z Zachodniego Wybrzeża Stanów, ni to z Bombaju. – Nie chcemy, żeby nasi goście byli niezadowoleni.
Widząc, jak Michael Monteroso z nieskrywanym zawodem spogląda za oddalającym się Ferramo, Olivia nawet nie musiała sobie przypominać, że o niej nikt nie myślał. Monteroso miał minę kogoś, kto w późnym wieku dochrapał się sukcesu, i robił wszystko, by tego nie zaprzepaścić. Skinął jej obojętnie głową i obrócił się, by sprawdzić, czy nie znajdzie się ktoś, z kim rozmowa okazałaby się bardziej interesująca. Najwyraźniej szczęście mu sprzyjało, bo na jego twarz wypłynął szeroki, porażający bielą zębów uśmiech.
– Hej, Travis! Co słychać, stary?
– W porzo. Miło cię widzieć.
Facet, z którym Monteroso przybił wysoko w powietrzu piątkę, był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich zdarzyło się Olivii widzieć. Miał lodowato-niebieskie, wilcze oczy, w których jednak czaiła się jakaś desperacja.
– Jak leci? – dopytywał się Monteroso. – Co porabiasz?
– No wiesz, w sumie się kręci. Coś tam piszę, zajmuję się promocją właściwego stylu życia, takie tam różne…
„Aha, takie to więc problemy mamy na filmowej linii ognia”, pomyślała Olivia, walcząc z cisnącym się jej na usta uśmiechem.
– Olivia! Poznałaś już, jak widzę, Travisa Brancato! Czy wiesz, że pisze scenariusz do nowego filmu Pierre'a?
Przygnębiona Olivia grzecznie wysłuchała tyrady Melissy, po czym salwowała się ucieczką, natykając się przy okazji na rozchichotanych chłoptasiów z Break, którzy – niezwykle podekscytowani – zdradzili jej, że będą grali surfingowców w filmie Ferramo, po czym przedstawili jej Winstona, ślicznego czarnoskórego instruktora nurkowania. Jak się dowiedziała, Winston pracował w różnych hotelach na Keys i właśnie przyjechał do miasta, by zabrać na zajęcia klientów z OceansApart. Zaproponował, że następnego dnia po południu oprowadzi ją po statku, może nawet razem ponurkują.
– Jakoś mi się widzi, że nie będę szczególnie zajęty. Jak dotąd znalazłem tylko jednego chętnego, a i tak musiałem go odstawić, bo okazało się, że ma rozrusznik.
Niestety, ponownie do akcji wkroczyła Melissa, tym razem by zapoznać ją z najnowszymi informacjami dla prasy, a przy okazji zalać kolejnym potokiem informacji na temat nowego filmu Ferramo, między innymi, że Winston ma być konsultantem przy kręceniu scen podwodnych. Ostatecznie Olivia doszła do wniosku, że została tu zaproszona nie dlatego, iż Ferramo ją zauważył, lecz wyłącznie po to, by napisać artykuł promujący jego film.
Odłączyła się od tłumu i wróciła na taras, walcząc z uczuciem rozczarowania i złością na samą siebie, że jak ostatnia idiotka pozwoliła sobą manipulować. Spojrzała na morze, lecz widziała jedynie ciemność. Nie potrafiła odróżnić, gdzie kończą się wydmy, a zaczyna plaża, lecz wciąż słyszała huk rozbijających się o brzeg fal. Zauważyła metalowe schodki biegnące z tarasu na umieszczony wyżej balkon. Zapasowe schody na wypadek pożaru? Rozejrzała się wkoło i bez namysłu ruszyła na górę, wychodząc na niewielki prywatny podest osłonięty drewnianym ekranem. Ferramo mógłby rzeczywiście być Osamą Bin Ladenem, mógłby też być tym, za kogo pragnął uchodzić – rzutkim, dystyngowanym biznesmenem. On jednak okazał się zwykłym playboyem, otaczającym się haremem marzących o karierze aktorskiej osobników płci obojga i mamiącym ich szalonymi mrzonkami o filmie, którego nikt nigdy nie ujrzy.
Przez chwilę czuła się bardzo samotna, pogrążona w smutku. Zaraz jednak przypomniała sobie, że nie jest ani sama, ani smutna. Jest Olivia Joules, która w pełni świadomie zrezygnowała ze smażenia jajecznicy jakiemuś ponuremu satrapie i wędrowania z wózkiem po centrum handlowym Worksop. Sama siebie wykreowała, przemierzając świat w poszukiwaniu sensu życia i przygód. Najwyższy czas wynosić się z tego żałosnego przyjęcia i iść dalej.
Na metalowych schodkach rozległy się czyjeś kroki. Ktoś nadchodził. Olivia nie ruszała się, czując, jak serce wali jej w piersiach. Przecież nie zrobiła niczego złego. Niby dlaczego nie miałaby wyjść sobie na dach?
– Proszę, proszę, panna Joules. Chowa się pani tutaj jak mały spłoszony ptaszek.
Ferramo miał ze sobą butelkę szampana i dwa kieliszki.
– Teraz chyba nie odmówi już pani wypicia ze mną lampki Cristal.
Poddała się. Pociągnęła łyk wyśmienitego, lodowatego szampana i pomyślała: „Zasada życiowa numer czternaście: czasami trzeba dać się ponieść prądowi”.
– Proszę mi powiedzieć – rzekł, wznosząc ku niej swój kieliszek – czy może już sobie pani pozwolić na odpoczynek? Skończyła pani pracę? Artykuł gotowy?
– O tak – odparła. – Ale pracuję już nad kolejnym. Piszę o OceansApart. Tym wielkim statku mieszkalnym, który cumuje w porcie.
– Doprawdy? Niezwykle interesujące. – Jego mina mówiła coś wręcz przeciwnego.
– Ale tak naprawdę marzę, by pisać o rzeczach ważnych – dodała szybko, usiłując zatuszować niekorzystne wrażenie. – O wydarzeniach istotnych… ojej… co nie znaczy, że promocję kremu do twarzy uważam za mało istotną…
– Rozumiem. Trudno nazwać ją wydarzeniem o znaczeniu globalnym. A jak zamierza pani napisać artykuł o OceansApart? Porozmawiać z ludźmi? Zwiedzić statek?
– Tak. Poznałam bardzo miłe małżeństwo, z północnej Anglii, jak ja. Jutro mam się z nimi spotkać i…
– O której?
– Rano, o…
– To chyba nie najlepszy pomysł – powiedział zduszonym głosem i wyjmując jej z ręki kieliszek, przyciągnął ją do siebie.
– Dlaczego? – Był tak blisko, że czuła na policzku powiew jego oddechu.
– Ponieważ – powiedział – mam nadzieję, że jutro rano zje pani śniadanie… ze mną…
Wyciągnął dłoń i uniósł jej twarz ku sobie, wpijając się w nią wzrokiem. Pocałował ją, początkowo z wahaniem, po chwili już z namiętnością, która przeniknęła ją całą, wprawiając jej ciało w drżenie. Ani się obejrzała, jak równie namiętnie odwzajemniała pocałunek.
– Nie, nie – zaprotestowała, odsuwając się nagle. Co ona wyprawia? Obściskuje się z playboyem tuż pod nosem świty jego własnych obściskiwaczy.
Spojrzał na nią i opanował się.
– Co się stało? – spytał przyciszonym głosem, gdy oddech wrócił mu do normy.
– Dopiero co się poznaliśmy. Zupełnie cię nie znam.
– Rozumiem – rzekł, kiwając z namysłem głową. – Masz rację. W takim razie spotkamy się jutro o dziewiątej. Przyjadę do Delano. I zaczniemy się poznawać. Będziesz czekać?
Przytaknęła skinieniem głowy.
– Dotrzymujesz słowa? Możesz przełożyć swoje spotkanie?
– Tak. – Niczego nie musiała przekładać. Umówiona była dopiero na jedenastą.
– W takim razie świetnie. – Podniósł się i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać, w szerokim uśmiechu prezentując swoje wspaniałe, białe zęby. – A teraz pora, byśmy przyłączyli się do reszty.
Wychodząc, Olivia zauważyła listę gości zawieruszoną wśród brudnych serwetek i kieliszków na białym stoliku przy wejściu. Gdy po nią sięgała, drzwi za stolikiem otworzyły się i stanęła w nich Demi, poprawiając bluzeczkę. Za nią wychynął ciemny chłopak, którego zadaniem było witanie przybywających gości.
– Cześć – zachichotała Demi głupkowato i skierowała się ku reszcie towarzystwa.
– Zdaje się, że przy wejściu dałam ci swój żakiet? – zwróciła się Olivia do młodzieńca, uśmiechając się konspiracyjnie. – Jasnoniebieski? Zamszowy?
– Oczywiście. Zaraz go poszukam. Podoba mi się pani akcent.
– Dziękuję. – Posłała mu czarujący uśmiech. „Twój też mi się podoba”, pomyślała. „Na dodatek jest równie mało francuski jak twojego szefa”.
– O rany! – Ruszyła korytarzem za młodzieńcem. – Bardzo przepraszam. Co za idiotka ze mnie, przecież wcale nie przyszłam w żakiecie.
– Nic nie szkodzi, psze pani…
– Mózg mam jak sito. Wybacz. I bardzo ci dziękuję – powiedziała i wsunęła mu do ręki pięć dolarów.
Gdy wsiadała do windy, lista gości spoczywała bezpiecznie ukryta w jej torebce.