50

PORT SUDAN,

WYBRZEŻE MORZA CZERWONEGO,

WSCHODNI SUDAN

Scott Rich stał na pokładzie jednostki CIA, USS Ardeche i czekał, aż na nocnym niebie zabłysną światła nadlatującego samolotu Olivii. Wybrzeże Sudanu, z czerwonymi punkcikami płonących na pustyni ognisk odcinało się ciemnym zarysem na tle nieba. Morze było całkowicie spokojne. Choć noc była bezksiężycowa, na niebie płonęły miliardy gwiazd.

Usłyszał ryk zbliżającego się odrzutowca, jeszcze zanim pojawiły się jego światła. Samolot podchodził do lądowania w Port Sudan. Scott zbiegł pod pokład i naciskając przełączniki, pobudził panel kontrolny do życia. Za kilka minut GPS przechwyci sygnał emitowany z kolczyka Olivii. Abdul Obeid, agent CIA, noszący identyfikator Hiltona, odbierze ją z hali przylotów i przewiezie do portu, gdzie już czekała na nich łódź motorowa. Jeszcze przed świtem dowiezie Olivię na pokład USS Ardeche, gdzie Feramo już jej nie dosięgnie.

Rzadki uśmiech rozjaśnił twarz Scotta Richa, gdy na ekranie pojawiło się migające czerwone światełko. Nacisnął przycisk.

– Mamy ją – powiedział. – Jest na lotnisku.


*

Idąc w ślad za sennymi pasażerami w stronę obskurnej komory celnej, Olivia stwierdziła, że ogarniają nastrój pogrążonego w hibernacji żółwia, jaki zwykle towarzyszyła'ej na afrykańskich lotniskach. Ujrzała facetów z kontroli paszportowej w brązowych butach z laminatu, tonących w stosach papierzysk. Nigdy nie mogła pojąć, jak sobie radzą bez pomocy komputerów, ale jakoś im się to udawało. Kiedyś wybrała się do Chartumu bez odpowiedniej wizy i przyszło jej spędzić na lotnisku dwanaście godzin. A gdy przyjechała tam po raz kolejny, nie wiadomo jakim cudem pamiętali tamto zdarzenie i znowu ją zapuszkowali. Nadeszła jej kolej, więc podała urzędnikowi swoje dokumenty. Facet przyjrzał im się pozornie obojętnie, po czym powiedział:

– Jedną chwileczkę.

„Niech to szlag”, przemknęło jej przez myśl, starała się jednak zachować miły wyraz twarzy, świadczący, że niczego nie podejrzewa. Najgłupsze, co można było zrobić, to dać się ponieść nerwom w obecności afrykańskiego urzędnika. Po kilku minutach gość wrócił w towarzystwie postawnego mężczyzny w wojskowym mundurze khaki, ze zbyt mocno zaciśniętym pasem na pokaźnym brzuchu.

– Pozwoli pani ze mną, panno Joules – rzekł wojskowy, prezentując w uśmiechu bieluteńkie zęby. – Witamy w Sudanie. Nasz wielce szanowny przyjaciel oczekuje pani.

„Kochane stare MI6”, pomyślała, wchodząc za urzędnikiem do prywatnego biura.

W drzwiach pojawił się człowiek ubrany w białą galabiję i turban i przedstawił się jako Abdul Obeid. Porozumiewawczo kiwnęła mu nieznacznie głową. Wszystko szło zgodnie z planem. Miała przed sobą miejscowego agenta CIA. Zabierze ją do Hiltona, po drodze wręczając broń (którą miała zamiar zgubić najszybciej, jak to tylko możliwe) i zapoznając z najnowszą sytuacją i zmianą planów, jeżeli takowa nastąpiła. Olivia zadzwoni do Feramo, przez noc odpocznie w Hiltonie, przygotuje się i rano się z nim spotka. Abdul Obeid zaprowadził ją na parking przy biurze, gdzie czekał na nich elegancki samochód z napędem na cztery koła. Kierowca usłużnie czekał przy otwartych drzwiach.

– Słyszał pan, że Manchester wygrał puchar? – spytała, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

Gdy samochód wyjeżdżał z parkingu, czekała, aż zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Abdul odpowie: „Proszę mi o tym nie wspominać, bo ja kibicuję Arsenałowi”. On jednak milczał.

Odrobinę się zaniepokoiła.

– Jak daleko jest do hotelu? – spytała.

Wciąż jeszcze było ciemno. Przejeżdżali obok pordzewiałych bud. Na poboczach widziała śpiących ludzi, grzebiące w śmieciach bezdomne psy i koty. Hilton znajdował się w pobliżu morza i portu, lecz oni najwyraźniej zmierzali w stronę wzgórz.

– Czy to aby na pewno droga do Hiltona? – odważyła się spytać.

– Nie – odparł Abdul Obeid i spojrzał na nią straszliwym wzrokiem. – A teraz masz siedzieć cicho.

Sześćdziesiąt kilometrów na wschód, na Morzu Czerwonym, w połowie drogi między Port Sudan i Mekką, na pokładzie lotniskowca USS Condor połączone siły amerykańskich, brytyjskich i francuskich służb specjalnych gorączkowo śledziły miejsca pobytu Zacchariasa Attafa i agentki Olivii Joules.

Pod pokładem USS Ardeche, Scott Rich z twarzą pozbawioną wyrazu wpatrywał się w małe czerwone światełko na ekranie. Nacisnął guzik i nachylił się nad mikrofonem.

– Ardeche do Condora. Mamy problem. Agent Obeid nie stawił się na lotnisku. Agentka Joules jedzie z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na południowy wschód, w stronę wzgórz. Siły lądowe muszą wkroczyć. Powtarzam: siły lądowe muszą wkroczyć.

Według obliczeń Olivii znajdowali się jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południe od Port Sudan, w głębi lądu, podążając obok wzgórz, które biegły równolegle do morza. Opuścili drogę już jakiś czas temu i teraz jechali po nierównym terenie, który z lewej strony wznosił się ostro. W powietrzu pachniało pustynią. Kilka razy spróbowała wydostać z torby choć jeden element uzbrojenia, w jaki ją wyposażyli, aż w końcu przyłapał ją na tym Abdul i przerzucił torbę na tył samochodu, zastanawiała się, czy spróbować zabić, albo przynajmniej oszołomić kierowcę, uznała jednak, że korzyść z tego byłaby raczej niewielka. Niech ją już lepiej doprowadzą do Feramo, pod warunkiem oczywiście, że taki był cel ich podróży. Scott Rich podąży jej śladem.

Pojazd zatrzymał się ze zgrzytem. Abdul otworzył drzwi i bezceremonialnie wyciągnął ją na zewnątrz. Kierowca wyjął torbę i cisnął ją na ziemię, po czym to samo zrobił z dywanem, który wylądował z ciężkim stukotem.

– Abdul, czemu to robisz? – spytała.

– Ja nie jestem Abdul.

– W takim razie gdzie on jest?

– W dywanie – odparł i razem z kierowcą wsiadł do samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. – Pan Feramo spotka się z tobą tutaj, jeśli uzna to za stosowne.

– Zaczekajcie! – krzyknęła Olivia, z przerażeniem spoglądając na dywan. – Zaczekajcie! Chcecie mnie tu zostawić z trupem?

W odpowiedzi samochód zaczął nawracać i po dramatycznie wykonanym skręcie przy zaciągniętym hamulcu ręcznym, z rykiem odjechał tam, skąd przybył. Gdyby miała broń, mogłaby im przestrzelić opony. Ponieważ jednak nie miała, pozostawało jej jedynie opaść na torbę i patrzeć, jak tylne światła znikają w oddali, a hałas silnika stopniowo milknie. W przerażającej ciszy pustyni rozległ się wrzask hieny. Spojrzała na zegarek. Według czasu lokalnego było pół do czwartej. Za godzinę wstanie świt, a po nim nastąpi dwanaście godzin niemiłosiernie słonecznego afrykańskiego żaru. Musi wziąć się do roboty.


*

Gdy za jej plecami spoza czerwonych skał wypełzły pierwsze promienie słońca, Olivia ze znużeniem oceniła efekty swojej ciężkiej pracy. Abdul leżał pochowany pod cienką warstwą piachu. Początkowo w miejscu, gdzie znajdowała się jego głowa, umieściła zrobiony z patyków krzyż, bo uznała, że tak powinien wyglądać grób. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że w tej części świata to ogromne faux pas, i zamieniła krzyż na półksiężyc ułożony z kamieni. Nie do końca była pewna, czy postąpiła właściwie, ale lepsze to niż nic.

Swoje rzeczy przetransportowała najdalej jak mogła, by uciec przed smrodem i atmosferą śmierci. Rozpostarła sarong na dwóch głazach, zyskując w ten sposób schronienie przed słońcem. Pod nim, na kamienistej ziemi rozłożyła plastikowe prześcieradło, na nim zaś z torby i zwiniętej bluzy skonstruowała sobie siedzisko. Obok rozpaliła maleńkie ognisko. Zajmowała się właśnie zbudowanym przez siebie punktem poboru wody: nad wykopaną w ziemi dziurą umieściła plastikowy worek, obciążając jego środek kamieniami. Uniosła go, delikatnie strząsając ostatnie krople wody, po czym spod spodu wyjęła puszkę na zestaw umożliwiający przetrwanie. Na dnie miała jakieś półtora centymetra wody. Wypiła ją powolutku, czując, jak rozpiera ją duma. Z tym, co zawierała jej torba, mogła tu przeżyć całe dnie. Nagle w oddali usłyszała tętent kopyt. Zerwała się na nogi, pognała pod zadaszenie i zaczęła gorączkowo przeszukiwać torbę. W końcu na samym dnie znalazła swoją lunetkę. Spoglądając przez nią, rozpoznała sylwetki dwóch, może trzech jeźdźców w kolorowych strojach. Raszida, nie Bedża.

„Oby to był Feramo”, modliła się w duchu. „Mam nadzieję, że jedzie tu po mnie. Oby to był on”.

Szybko przeczesała szczotką włosy i sprawdziła swój bagaż. W obawie, że mogą jej zabrać zestaw obronny, możliwie jak najwięcej sprzętu postanowiła ukryć na sobie – w miseczkach stanika, w podszewce kapelusza oraz w kieszeniach koszuli i spodni. Urządzenia najbardziej niezbędne – sztylet i strzykawkę ze środkiem usypiającym – miała w staniku zamiast fiszbinu. W kwiatuszku na środku schowana była jeszcze jedna okrągła piła, w miseczkach ukryła miniaturowy aparat cyfrowy, rozpylacz gazu w postaci puszku do pudru, wodoodporną zapalniczkę i balsam do ust, który tak naprawdę był oślepiającą lampą błyskową.

Zjadła jeden batonik muesli, dwa inne wepchnęła w spodnie i sprawdziła zawartość torebeczki przypiętej do paska: latarkę, szwajcarski nóż wojskowy, kompas. Błyskawicznie zlikwidowała punkt poboru wody, przepakowała zestaw umożliwiający przetrwanie i wcisnęła do torebeczki wraz z plastikowym workiem.

W miarę jak tętent zbliżał się coraz bardziej, skupiła się na tym, czego się nauczyła: nie tracić ducha, szukając we wszystkim dobrych stron; gotując się na najgorsze, myśleć jasno i logicznie i zapewniać stały dopływ adrenaliny. Nagle rozległ się strzał. Nie rozglądając się, bez namysłu padła i przywarła płasko do ziemi.

Загрузка...