26

„Zatrzymaj się, oddychaj, myśl”. Weszła do łazienki i spuściła wodę. Korzystając z tego, że szum wody zagłusza wszystko, delikatnie odsunęła z okna moskitierę i cofnęła się nieco. Zamachnęła się najmocniej jak potrafiła i wkładając w to całą siłę, jaką dysponowała, wyrzuciła przez okno plastikową torebkę. „Ktoś ma szansę nieźle się dzisiaj zabawić”, pomyślała. Po czym – słysząc przytłumiony stukot – na powrót zasunęła moskitierę i cicho otworzyła drzwi.

Kiedy ujrzała policjantów, wcale się ich nie przestraszyła. Byli to dwaj pryszczaci chłopcy, w zasadzie skrępowani swoim najściem. Olivia usiadła na krześle i przyglądała się, jak przeszukują pokój, starając się jednocześnie odgadnąć, czy wiedzieli, czego i gdzie mają szukać. Ciekawe, czy rzeczywiście byli z policji? A może z wojska? Albo chwilowo bezrobotni aktorzy?

Todo está bien - powiedział w końcu jeden. – Gracias. Discúlpenos.

No tiene importancia - odparła, choć nie do końca była to prawda, lecz w końcu jako Angielka zawsze wierzyła w cudowną moc sprawczą dobrych manier.

Un cigarillo? - młodszy policjant wyciągnął w jej stronę paczkę papierosów.

Muchas gracias - powiedziała, biorąc papierosa i nachylając się, by sięgnąć do zapalniczki, którą chłopak jej podsunął.

Nie paliła od lat. Dym uderzył jej do głowy, jakby zapaliła skręta. Żałowała, że nie może poczęstować policjantów tequilą. Wyglądali na takich, co szybko by się upili i zdradzili jej, kto ich nasłał.

Por qué están aquí? - postanowiła mimo wszystko spróbować.

Chłopcy spojrzeli na siebie i roześmiali się. Ktoś dał im cynk, przynajmniej tak jej powiedzieli. Pośmiali się wszyscy w trójkę jeszcze trochę, dopalili papierosy, po czym chłopcy pożegnali się jak starzy przyjaciele, którzy wpadli na imprezę.

Gdy miała pewność, że sobie poszli, oparta plecami o drzwi osunęła się na podłogę. Gdy wreszcie otrząsnęła się ze strachu i nieco doszła do siebie, zgodnie z życiową zasadą numer siedem zadała sobie pytanie: „Czy to rzeczywiście aż takie ważne?” Odpowiedź, niestety, była twierdząca. Postanowiła, że z samego rana zadzwoni do ambasady brytyjskiej. Jeżeli takowa w ogóle tu istniała.

Noc minęła Olivi i koszmarnie – było jej gorąco i ze zdenerwowania nie mogła zmrużyć oka. Odetchnęła z ulgą, gdy kogut głośnym pianiem ogłosił początek dnia. Kiedy słońce wzniosło się ponad lśniące czuby palm, wcale nie mocne i gorące, jak to na Karaibach być powinno, lecz świecące nieprzyjemnie słabo, jakby przez mgłę, Olivia otworzyła okno i spojrzała na spokojną wodę zatoki oraz pokryte pordzewiałymi blachami dachy, wdychając duszne, przesiąknięte zapachami powietrze. Na ulicy pod hotelem stała grupka rozmawiających wesoło kobiet. Gdzieś grało radio, nadając muzykę mariachi. Do Olivii dotarło, że nikt nawet słowem nie wspomniał pasażerom, w jaki sposób i kiedy mają szansę dotrzeć do celu swej podróży. Zastanawiała się, czy przyjdzie im tu tkwić już do śmierci, dzień po dniu bawiąc się do upadłego, aż w końcu zostanie im tylko tequila i sen w cieniu drzew od świtu do zmierzchu.


*

W recepcji wisiał strzęp kartki z informacją:

“Pasajeros de AT APA para La Ceiba. El autobús saldrá del hotel al aeropuerto a las 9 de la mañana”.

Już była ósma. Okazało się, że komórka Olivii w Hondurasie nie działa. Spytała więc recepcjonistkę, czy może skorzystać z telefonu hotelowego. W odpowiedzi usłyszała, że telefony niestety nie działają, ale na ulicy jest budka. Rzeczywiście, dostrzegła drewnianą szopę, z przyczepioną pod dziwacznym kątem mocno wyblakłą niebiesko-żółtą tabliczką ze znakiem, który równie dobrze mógł przedstawiać telefon, jak i baranią głowę.

Zadzwoniła do honduraskiej informacji, pewna, że czekają niekończąca się seria zajętych sygnałów, braku odpowiedzi i wywrzaskiwania żądań o przeliterowanie. Ku jej niepomiernemu zdziwieniu na drugim końcu linii niemal natychmiast zgłosiła się przemiła panienka, na dodatek władająca nieskazitelnym angielskim, która nie tylko podała jej numer, ale także poinformowała, że w ambasadzie zaczynają pracę o ósmej trzydzieści.

Zegarek pokazywał kwadrans po ósmej. Powinna zaczekać? Czy też raczej pognać do hotelu i spakować się, by zdążyć na autobus? Postanowiła nie ruszać się z miejsca. Dwadzieścia pięć po ósmej nadeszła kobieta z dwójką małych dzieci, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że chciałaby zadzwonić. Olivia najpierw próbowała nie zwracać na nią uwagi, w końcu jednak przyzwoitość zwyciężyła i odsunęła się od telefonu. Kobieta wdała się w długą, gorącą kłótnię. O ósmej czterdzieści pięć darła się już na całe gardło, a mniejsze dziecko uderzyło w płacz. O ósmej czterdzieści osiem przyłączył się drugi malec, a kobieta waliła słuchawką w ścianę szopy.

Jasna cholera, nie zdąży na autobus, samolot odleci bez niej, a jej przyjdzie zgnić w Tegucigalpa. Koniec końców nie miała wyjścia. Otworzyła drzwi.

– Ty. Wynocha – powiedziała i wykręciła numer ambasady.

– Słucham, ambasada brytyjska.

– Dzień dobry, nazywam się… – psiakrew, jak? – Rachel Pixley – powiedziała szybko, przypomniawszy sobie w porę, że na to właśnie nazwisko kupiła bilet na samolot.

– Tak. W czym możemy pani pomóc?

Pokrótce wytłumaczyła, w czym rzecz, a następnie została przełączona do mężczyzny i usłyszawszy jego czysty angielski akcent, prawie się rozpłakała. Poczuła się jak ktoś, kto ścigany przez bandziorów niespodziewanie wpadł na brytyjskiego tatusia lub policjanta.

– Hmm – powiedział mężczyzna, gdy wysłuchał jej opowieści do końca. – Będę z panią szczery, podobne rzeczy zdarzają się stosunkowo często podczas lotów z Mexico City. Jest pani pewna, że nikt nie miał dostępu do pani bagażu?

– Nie. Raz jeszcze przepakowałam wszystko przed wyjściem z pokoju. W torbie na pewno nie było żadnych narkotyków. Ktoś wszedł do mojego pokoju, kiedy byłam w barze na dole. Niepokoją mnie ludzie, których poznałam w LA, zwłaszcza facet o nazwisku Pierre Feramo, poza tym wydarzyło się tam też kilka dziwnych rzeczy… – W tym momencie w słuchawce rozległo się lekkie buczenie.

– Proszę chwileczkę zaczekać – powiedział gość z ambasady. – Muszę odebrać drugi telefon. To mi zajmie sekundę.

Nerwowo spojrzała na zegarek. Do dziewiątej zostały jeszcze trzy minuty. Miała nadzieję, że kac dręczący pozostałych pasażerów nie pozwoli im wszystkim stawić się na czas.

– Bardzo przepraszam – powiedział mężczyzna, wracając do telefonu. – Panna Pixie, czy tak?

– Pixley.

– Oczywiście. Cóż, proszę posłuchać. Nie ma potrzeby martwić się o tę sprawę z narkotykami. Powiadomimy odpowiednie władze. Gdyby miała pani jeszcze jakieś problemy, proszę do nas dzwonić. Czy wolno spytać, dokąd chce się pani dalej udać?

– Dzisiaj mam zamiar polecieć na Popayan, zatrzymać się tam przez kilka dni, a potem być może zamieszkam w hotelu Feramo, Isla Bonita.

– Wspaniale. Zawiadomimy, kogo trzeba, żeby mieli panią na oku. Może w drodze powrotnej wpadłaby pani do nas i powiedziała, jak potoczyły się sprawy?

Kiedy odłożyła słuchawkę, przez chwilę wpatrywała się nie-widzącym wzrokiem przed siebie i zagryzając wargę, myślała intensywnie. Czy gdy wymieniła nazwisko Feramo, w telefonie rzeczywiście rozległo się buczenie, czy też był to tylko kolejny wybryk jej rozbuchanej wyobraźni?

W hotelu recepcjonistka poinformowała ją, że autobus dziesięć minut temu odjechał. Szczęśliwie natknęła się na nową właścicielkę torby od Marca Jacobsa, która powiedziała, że jej mąż chętnie zawiezie Olivię na lotnisko swoją furgonetką. Minęła dobra chwila, zanim wreszcie się pojawił. Gdy z klekotem zajechali przed halę odlotów, była dziesiąta dwadzieścia. Samolot miał planowo odlecieć o dziesiątej.

Kiedy Olivia wpadła na pas startowy, ujrzała, jak dwóch mężczyzn w kombinezonach zaczyna właśnie odciągać trap od samolotu. Ruszyła ku nim biegiem, gorączkowo wymachując ręką. Widząc ją, mężczyźni wybuchli śmiechem i z powrotem podstawili trap. Jeden z nich wbiegł po schodkach przed nią i tak długo walił pięściami w drzwi, aż w końcu ktoś je otworzył. Jej pojawienie się na pokładzie powitane zostało gromkimi okrzykami radości. Współpasażerów z poprzedniego dnia, choć bladych i wyraźnie słabych, dobry humor zdawał się nie opuszczać ani na chwilę. Gdy z ulgą opadła na swój fotel, między rzędami kroczył pilot, witając się z każdym z osobna. Bardzo jej się to spodobało, lecz jedynie do czasu, gdy rozpoznała w nim wczorajszego kompletnie zalanego wąsatego mariachi.

Na lotnisku La Ceiba kupiła bilet na Popayan, po czym pognała do kiosku z gazetami, gdzie jednak poza magazynem „Time” sprzed trzech tygodni żadnej innej zagranicznej prasy nie było. Wzięła więc wydawany w La Ceiba „El Diario” i usiadła ciężko na pomarańczowym plastikowym krzesełku nieopodal wejścia. Zaczęła przerzucać strony w poszukiwaniu wzmianki o OceansApart. Widok mężczyzny, z którym poprzedniego wieczoru tańczyła salsę – tego z poważną miną i krótką tlenioną fryzurą – ucieszył ją odrobinę. Przypominał jej Eminema. Podobnie jak słynny raper paradował z ponurą miną wywrotowca.

Podszedł i usiadł przy niej, podając jej butelkę z wodą mineralną.

– Dzięki – powiedziała, a gdy ich dłonie przelotnie się zetknęły, przeszył ją miły dreszczyk.

De nada.

Twarz miał prawie zupełnie pozbawioną wyrazu, za to oczy ujmujące, szare i inteligentne.

– Spróbuj się tylko nie wyrzygać – doradził i wstał, kierując się do stoiska z gazetami.

„Skoncentruj się, Olivio”, upomniała się w myślach. „Skoncentruj się. Nie jesteś podróżującą z plecakiem studentką na rocznych wakacjach. Jesteś czołową zagraniczną dziennikarką i być może międzynarodowym szpiegiem mającym do spełnienia misję o znaczeniu globalnym”.

Загрузка...