25

TEGUCIGALPA, HONDURAS

„Koniec z rozczulaniem się nad sobą”, skarciła się w myślach i sięgając do torebki po rozpylacz gazu, spoglądała w stronę kokpitu z zamiarem opracowania jakiegoś planu. Siedzący obok facet wyciągnął w jej stronę butelkę z tequilą. Tym razem z wdzięcznością ją przyjęła i zdrowo sobie golnęła. Oddając mu flaszkę, ze zdumieniem zauważyła na jego twarzy pełen radości uśmiech. Rozejrzała się po samolocie i stwierdziła, że żaden z pasażerów nie zachowuje się jak człowiek stojący w obliczu śmierci. Stewardesa spokojnie kroczyła przejściem z kolejną tacą drinków i następną butelką tequili.

– Spokojnie – powiedział sąsiad. – Nie martwi się. Nigdy nie wiadomo, gdzie polecieć linie AT APA. One się inaczej nazywać „Zawsze brać spadochron” – co powiedziawszy, ryknął gromkim śmiechem.

Lądowanie w Tegucigalpa przypominało raczej upadek traktora na zardzewiały metalowy dach. Nie zważając na to, pasażerowie i tak nagrodzili pilota gromkimi brawami i okrzykami. Gdy wsiadali do rozklekotanego autobusu, z nieba spadły pierwsze krople deszczu, a kiedy podskakując na wybojach, jechali ulicami miasta, mijając prawie kompletnie zrujnowane kolonialne budynki i drewniane rudery, o dach waliła już prawdziwie tropikalna ulewa, co wcale nie było przykre, a nawet wręcz przeciwnie.

Olivia uznała El Parador za hotel o najwyższym standardzie. Papierowi toaletowemu nie mogła absolutnie niczego zarzucić. Jedynym problemem była woda pokrywająca kilkucentymetrową warstwą podłogę w łazience. Kiedy spróbowała połączyć się z recepcją, w słuchawce rozległo się tylko gulgotanie. Wobec tego osobiście pofatygowała się na dół, zażądała natychmiastowego dostarczenia szmaty i wiadra, po czym wróciła do pokoju i ze skrzyżowanymi nogami zasiadła na pokrytym jaskrawą wzorzystą kapą łóżku, by się rozpakować.

Rozłożyła na nim wszystkie swoje rzeczy i sporządziła dwie listy: „Niezbędne w dalszej podróży” i „Niekoniecznie potrzebne”. Na drugiej liście znalazły się paskudne dżinsy (zdecydowanie za grube) i bluza, a także przepiękna torba ze skóry z tegorocznej kolekcji Marca Jacobsa (zbyt ciężka, zbyt rzucająca się w oczy i zbyt elegancka).

Rozległo się pukanie do drzwi.

Un momento, por favor - krzyknęła, chowając pod pościel papiery i sprzęt szpiegowski.

Pase adelante.

Drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich szczotka, a w ślad za nią uśmiechnięta hiszpańska dziewczyna z wiadrem. Olivia chciała sięgnąć po szczotkę, lecz dziewczyna pokręciła przecząco głową, wobec czego zajęły się podłogą obie. Olivia opróżniała wiadro, a dziewczyna nieustannie mówiła po hiszpańsku, głównie o zabawie, jaka ma się odbyć w barze na dole. Gdy podłoga była już sucha, obie odstąpiły w tył i rozpromienione podziwiały owoce swej pracy. Olivia poczytywała sobie za zaszczyt – z nadzieją, iż nie ma w tym żadnego neokolonialnego podtekstu – zamiast napiwku obdarować tę radosną istotę skórzaną torbą oraz pozostałymi rzeczami ujętymi na liście „Niekoniecznie potrzebne”. Dziewczyna była bardzo zadowolona, nie na tyle jednak, by dać do zrozumienia, iż ma świadomość, że torba pochodzi z najnowszej kolekcji Marca Jacobsa, ale może po prostu nie należała do osób przykładających wagę do etykietek. Objęła Olivię, gestem głowy wskazując na znajdujący się na dole bar.

Sí, sí, más tarde - powiedziała Olivia.

„Lepiej zrezygnować z margerity”, upominała się Olivia, chowając cenne rzeczy do sejfu i zamykając szczelnie w torbie rzeczy „Niezbędne w dalszej podróży”. Kiedy jednak wyszła na tętniące życiem podwórze, szybko zmieniła zdanie. Wszyscy wkoło zalani byli w trupa. Pociągnęła łyk pierwszej wyśmienitej margerity. Salud!

Przystojny siwowłosy mężczyzna z wąsem, kompletnie pijany, rzępolił na gitarze, a tłum obszarpanych podróżników, biznesmenów i miejscowych ochoczo mu wtórował. Kiedy jednak coraz bardziej upojeni mariachi zaczęli gubić rytm, gitarowe dźwięki zagłuszyła salsa. W jednej chwili na parkiet wyskoczyli miejscowi, popisując się bezbłędnie wykonywanymi krokami tańca, co wystrojeni w krawaty gringo ślamazarnie usiłowali naśladować. Olivia, która swego czasu krótko spotykała się z wenezuelskim korespondentem Reutersa i zapałała uwielbieniem dla salsy, jak oczarowana wpatrywała się w wychowanych najej rytmach tancerzy, zachwycona, że ma okazję widzieć ich na żywo. W kłębowisku ciał zwrócił jej uwagę krótko obcięty, jasnowłosy mężczyzna. Siedział przy stoliku, wśród całego tego szaleństwa i niczym nieograniczonego picia, z brodą wspartą na dłoniach, intensywnie wpatrując się w tłum. Miał na sobie workowate hiphopowe ciuchy, lecz jak na wędrującego z plecakiem turystę zbyt był opanowany i skoncentrowany. Kilka minut później wyłonił się tuż przed nią. Nie uśmiechnął się, tylko z uniesioną brwią skinął głową w stronę parkietu i wyciągnął do niej rękę. Seksowny chłopak, bardzo pewny siebie; kogoś jej przypominał. Tańczył wspaniale. Nie poruszał się zanadto, ale doskonale wiedział, co robi, i nie pozostawało jej nic innego, jak mu się poddać. Nie powiedzieli do siebie ani słowa, tylko tańczyli bardzo blisko siebie, a on ramieniem, którym ją obejmował, prowadził ją tam, dokąd chciał.

Po kilku kawałkach starszy miejscowy mężczyzna niezwykle dwornie poprosił ją do tańca. Blondyn z wdziękiem ustąpił mu miejsca, a kiedy się za nim obejrzała, już go nie było. W końcu musiała trochę odetchnąć; gdy stała z boku, ocierając czoło, poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Odwróciła się i ujrzała pokojówkę, której podarowała torbę.

– Idź do swojego pokoju – powiedziała dziewczyna cicho po hiszpańsku.

– Czemu? – spytała Olivia.

– Ktoś tam był.

– Co? Widziałaś kogoś?

– Nie. Muszę iść – odrzekła wyraźnie zdenerwowana.

– Ty idź i sprawdź. Tylko szybko.

Błyskawicznie wytrzeźwiawszy, Olivia pognała do swojego pokoju schodami, o windzie zapominając. Wsunęła klucz w zamek, chwilę zaczekała, po czym pchnęła drzwi. Pokój pełen był dziwacznych cieni rzucanych przez światło z ulicy, przefiltrowane przez liście palm i zawieszoną w oknie moskitierę. Nie wchodząc za próg, sięgnęła do przełącznika. Nic. Posłuchała, czy z pokoju dochodzą jakieś dźwięki, zamknęła za sobą drzwi i sprawdziła łazienkę – pusto. Podeszła do sejfu – był nietknięty. Wtedy jej wzrok padł na walizkę. Była częściowo otwarta, a pamiętała przecież, że dokładnie ją zamknęła. Ktoś w niej grzebał. Wsunęła rękę pod ubrania i poczuła plastikową torebkę wypełnioną czymś miękkim, jakby mąką. Wyszarpnęła ją gorączkowo i spostrzegła, że znajduje się w niej biały proszek. W tym samym momencie usłyszała kroki na korytarzu. Rozerwała torebkę, zanurzyła palec w jej zawartości i przesunęła nim po dziąsłach, by przekonać się – nie mogła powiedzieć, by poczuła obrzydzenie – że jak słusznie podejrzewała, była to kokaina, i to w całkiem sporej dawce. Dokładnie w tej samej chwili kroki zatrzymały się przed jej pokojem, po czym rozległo się głośne wołanie i walenie w drzwi:

La policía! Abra la puerta!

Un momento, por favor.

Wybór był prosty: mogła albo otworzyć drzwi policji, trzymając w ręce torebkę z kokainą, albo skoczyć z piątego piętra.

Загрузка...