Podróż z klinicznie czystego i uporządkowanego LA do szalonej Ameryki Środkowej odbyła się w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Podekscytowana Olivia uznała, że przypomina jej to przyśpieszoną wersję przeżyć wiktoriańskich badaczy, którzy wyruszali z Londynu w sztywno wykrochmalonych kołnierzykach, a w miarę jak zagłębiali się coraz bardziej w afrykańską dzicz, tracili po kolei zmysły, wszystko, co posiadali, a na koniec wreszcie zęby.
Lotnisko w Mexico City przypominało dom wariatów – siedzenia obite były poprzecieraną skórą wołową; wszędzie kręcili się mężczyźni o potężnych wąsach, w kowbojskich kapeluszach i sombrerach, przechadzały się kobiety w obcisłych dżinsach, butach na szpilkach i do przesady podkreślających kształty, obcisłych, wyszywanych cekinami bluzeczkach, w których wyglądały jak panienki prowadzące telewizyjne show, a wszystko to odbywało się na tle wyświetlanych na wielkich ekranach teleturniejów i wideoklipów, więcej mających wspólnego z soft porno niż z muzyką.
Olivia miała pełne ręce roboty. Zadzwoniła do Sally Hawkins, żeby powiedzieć jej, iż z wielką radością napisze reportaż o nurkowaniu, lecz prosi o kilka dni zwłoki. Postanowiła najpierw pokręcić się po Bay Islands incognito i zebrać jak najwięcej informacji, zanim ktokolwiek dowie się o jej przybyciu. Kupiła tanie dżinsy i bluzę, znalazła drogerię, w której była łazienka, gdzie pod prysznicem przefarbowała sobie włosy na rudo. Wróciła też do swojego starego paszportu (gdy zmieniała nazwisko, niezbyt uczciwie zgłosiła jego zaginięcie) i na powrót stała się Rachel Pixley. Zwykle już na samą myśl o serwowanym w samolotach jedzeniu ją odrzucało, tym razem jednak skusiłjązapach i pochłonęła wielką porcję burrito z odsmażaną fasolką, salsą, guacamole i sosem czekoladowym.
Samolot linii AT APA na La Ceibę w Hondurasie miał pięć godzin opóźnienia, a mimo to wśród czekających pasażerów nastrój stawał się z każdą chwilą coraz bardziej rozrywkowy. Gdy w końcu pozwolono różnorodnemu tłumowi wsiąść na pokład sfatygowanego samolotu, przymusowe czekanie zdążyło się przemienić w stuprocentową imprezę, na której każdy raczył się opakowanymi w styropian kanapkami i zaprawionymi tequilą drinkami o zielonkawej barwie. Siedzący obok Olivii mężczyzna bez przerwy proponował jej tequile prosto z butelki, ona jednak za każdym razem dziękowała, tłumacząc, iż tak się najadła fasolki au chocolat, że nie jest w stanie niczego więcej przełknąć. Po czterdziestu minutach lotu kretyński film bezlitośnie wyśmiewany przez pasażerów zniknął nagle z ekranu i w głośnikach rozległ się głos kapitana – najpierw po hiszpańsku, następnie po angielsku:
– Panie i panowie. Mówi kapitan samolotu. Z przykrością muszę państwa zawiadomić, że mamy problemy z samolotem i nie wylądujemy w La Ceiba. Lecimy gdzie indziej. Damy wam znać. Na razie.
Olivia natychmiast była przekonana, że samolot został porwany. Nagle czas zaczął jakby płynąć wolniej, czego ponoć doświadczają tonący. Olivię ogarnął przede wszystkim smutek – smutek z powodu tego, że w zasadzie tak naprawdę nigdy nie udało jej się zaistnieć jako dziennikarce, nigdy też nie wpadła na trop rzeczywiście ważnej historii.
Spróbowała przypomnieć sobie życiowe zasady, szybko jednak doszła do ponurego wniosku, że żaden z nich pożytek dla kogoś, kto lada chwila będzie martwy. Na chwilę rozchmurzyła się na myśl o rozczulającym spotkaniu z rodzicami i bratem, którzy powitają ją uskrzydleni i w anielskich strojach. A potem się rozzłościła: „Niech to szlag, gdybym wiedziała, że tak się to skończy, przynajmniej na tym jachcie poszłabym z Feramo do łóżka”.