Starsza, gruba kobieta w przyklapniętym kapeluszu, spod którego wychodziły strąki siwych włosów, zdumiewająco sprawnie wdrapała się na siedzenie dużego wozu. Leżały na nim świeże warzywa, przykryte wilgotnymi szmatami.
– Sadie.
Kobieta odwróciła się i spojrzała na wielebnego Thomasa, wysokiego, przystojnego mężczyznę z zatroskaniem marszczącego brwi.
– Będziesz ostrożna? Nie zrobisz żadnego głupstwa? Nie będziesz zwracała na siebie uwagi?
– Obiecuję – przyrzekła Sadie łagodnym, młodzieńczym głosem. – Wrócę najprędzej, jak się da. – Ściągnęła lejce i wóz, turkocąc, ruszył powoli.
Droga, prowadząca z miasteczka Chandler w Colorado do kopalni, była długa i wyboista. Sadie musiała czekać, aż przejedzie pociąg na jednej z bocznych linii kolejowych. Każde z siedemnastu osiedli kopalnianych w pobliżu Chandler miało swą własną bocznicę. Przed rozjazdem, skąd prowadziła droga do kopalni Tentona, Sadie spotkała podobny wóz, na którym również siedziała stara kobieta. Zatrzymała swe cztery konie i rozejrzała się wokół.
– Jakieś problemy? – cicho spytała Sadie.
– Nie, ale związkowcy są coraz bardziej zdeterminowani. A u ciebie?
Sadie skinęła głową.
– W zeszłym tygodniu był zawał w tunelu numer sześć. Ludziom szkoda czasu na umacnianie wykopów. Masz miętówki?
– Wszystkie rozdałam – odpowiedziała kobieta, nachylając się bliżej. – Uważaj, Sadie. Najgorzej jest w Małej Pameli. Przeraża mnie Rafę Taggert.
– Wiele osób się go boi. Jedzie następny wóz. – Ściszyła głos ruszając. – Do zobaczenia za tydzień, Aggie.
Sadie minęła nadjeżdżający wóz i pomachała jadącym na nim ludziom. Za chwilę skręcała już w długą drogę prowadzącą do osiedla kopalni Mała Pamela. Droga była stroma i posterunek straży Sadie zauważyła dopiero w ostatniej chwili. Próbowała się opanować, ale serce jej waliło.
– Dzień dobry, Sadie. Masz rzepę?
– Piękną, dużą. – Uśmiechnęła się, ukazując sczerniałe zęby.
– Zostaw dla mnie worek, co? – powiedział strażnik, otwierając bramę. Nie wspomniał o zapłacie. Wpuszczenie obcej osoby na teren osiedla było wystarczającym wynagrodzeniem.
Strażnicy zostali postawieni po to, aby nie wpuszczać do osiedla organizatorów ruchu związkowego. Każdego podejrzanego o podżeganie górników strażnicy mogli najpierw zastrzelić, a dopiero potem zadawać pytania. Każdego, kogo zastrzelili, mogli potem oskarżyć o działalność związkową, a sąd, zarówno lokalny, jak i stanowy, uniewinniłby ich. Właściciele kopalń mieli prawo do ochrony swojej własności.
Sadie musiała się sporo napracować, żeby manewrować dużym wozem po wąskich, zasypanych węglem uliczkach. Po obu stronach ulicy znajdowały się pudełka, zwane przez właścicieli kopalń domami. W każdym mieściły się przeważnie cztery maleńkie pokoiki, a komórka na węgiel i ubikacje stały w podwórku. Wodę przynoszono w wiadrach ze wspólnej, zanieczyszczonej węglem studni.
Sadie przejechała obok sklepu należącego do spółki i chłodno powitała właściciela. Byli naturalnymi wrogami. Górnikom płacono nielegalnie kuponami, za które rodziny mogły robić zakupy tylko w sklepach spółki. Ludzie mówili, że właściciele kopalń więcej zarabiają na sklepach niż na węglu.
Po prawej stronie, między linią kolejową a stromym zboczem, Sadie minęła rząd podwójnych domków, pomalowanych na obrzydliwy, żółty kolor. Nie było ogródków, a domki dzieliło od ubikacji zaledwie kilka metrów. Sadie znała doskonale mieszaninę dymu z pociągów z innymi woniami. Tu mieszkali nowi górnicy.
Zatrzymała konie przed jednym z większych domów.
– Sadie! Myślałam, że już nie przyjedziesz – powiedziała ładna, młoda kobieta wychodząc z domu i wycierając ręce w ściereczkę.
– Znasz mnie – odpowiedziała Sadie, z trudem schodząc z siedzenia. – Długo dziś spałam, a pokojówka zapomniała mnie obudzić. Jak się miewasz, Jean?
Jean Teggert uśmiechnęła się do staruszki. Sadie była jedną z niewielu osób, które wpuszczano do osady. Co tydzień Jean umierała ze strachu, że policja kopalni przeszuka wóz Sadie.
– Co przywiozłaś? – spytała Jean szeptem.
– Lekarstwo na kaszel, smarowidło, trochę morfiny dla pani Carson, dwanaście par butów. Niewiele można ukryć w główkach kapusty. I firanki dla narzeczonej Ezry.
– Firanki! – zdumiała się Jean i aż się roześmiała. – Pewnie masz rację. Bardziej się ucieszy z koronek niż z czegoś innego. No chodź, zabierajmy się do roboty.
Rozdawanie warzyw zajęło im trzy godziny. Ludzie płacili kuponami, które później Sadie w tajemnicy im oddawała. Właściciele kopalni, policja osiedlowa ani nawet sami górnicy nie mieli pojęcia, że warzywa Sadie i inne sekretne dobra są za darmo. Górnicy byli bardzo dumni i nie przyjęliby jałmużny, ale kobiety gotowe były wziąć wszystko dla swych dzieci i zmęczonych mężów.
Było już późno, gdy Sadie i Jean wróciły pustym wozem do domu Jean.
– Jak tam Rafę? – spytała Sadie.
– Bardzo ciężko pracuje, tak samo jak mój ojciec. A wujek Rafę lubi robić zamieszanie, więc lepiej już jedź. Nie możemy ryzykować, że będziesz miała kłopoty – powiedziała Jean ujmując rękę Sadie. – Masz takie młode ręce.
– Kłopoty? – spytała zmieszana Sadie.
Jean roześmiała się.
– Więc do przyszłego tygodnia. I nie obawiaj się mnie, Sadie. Już od dawna wiem.
Sadie zaniemówiła. Wdrapała się na wóz i cmoknęła na konie.
Godzinę później zatrzymała się przed probostwem w Chandler. Pod osłoną zmroku przebiegła do budynku, weszła przez nie zamknięte drzwi i wpadła do łazienki, gdzie na wieszaku czekały czyste ubrania.
Szybko zdjęła z głowy perukę, zmyła z twarzy charakteryzację, zeskrobała nałożony na zęby brud. Zsunęła z siebie grube, wywatowane ubranie, w którym była taka tęga, i wciągnęła koronkowe pantalony i haleczkę. Zasznurowała z przodu biały, lniany gorset, na który włożyła seledynową, jedwabną bluzkę i żakiet z niebieskiej serży, wykończony zielonym aksamitem. Wciągnęła spódnicę, tworzącą komplet z żakietem. Kiedy zapinała ciemnoniebieski, skórzany pasek, rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę.
Wielebny Thomas stanął w drzwiach i przez moment przypatrywał się stojącej przed nią kobiecie. Panna Houston Chandler była wysoka, szczupła i piękna; miała brązowe, połyskujące rudawo włosy i błękitnozielone oczy, prosty, arystokratyczny nosek i małe, pięknie wykrojone usta.
– A więc Sadie znów znikła na tydzień. – Duchowny uśmiechnął się. – Musisz już iść, Houston. Twój ojciec…
– Ojczym – poprawiła.
– Dobrze, będzie równie zły, jakkolwiek go nazwiesz.
– Czy Annę i Tia wróciły już ze swymi wozami?
– Dawno. Zbieraj się stąd.
– Tak jest. – Uśmiechnęła się. – Do następnej środy! – zawołała przez ramię, wychodząc z plebanii i kierując się szybko w stronę domu.