Rozdział dziewiąty

Gdy wczesnym majowym porankiem Edwina wysiadała z rodzeństwem z pociągu, kwiaty i drzewa całe były w pąkach. W drodze żywiła cichą nadzieję, że okolica dworca będzie wyglądała jak przed ich wyjazdem, lecz przyroda, podobnie jak jej życie, uległa zmianie. Opuszczała dom z najbliższą rodziną jako szczęśliwa, beztroska panna na wydaniu. Był z nią też Charles. Podczas długiej podróży przez całe Stany bez końca rozmawiali o swoich marzeniach, ideałach, o książkach, które lubili czytać, o najskrytszych pragnieniach i nawet o tym, ile będą mieć dzieci. Tamte czasy jednak nie wrócą, a ona nigdy już nie będzie taka jak wtedy. Wracała jako sierota opłakująca stratę najbliższych.

Czarna sukienka i kapelusz z woalką, które kupiła w Nowym Jorku, czyniły ją wyższą, szczuplejszą i o wiele starszą. Gdy wysiadła z pociągu i rozejrzała się wokół, zgodnie ze swoimi przewidywaniami zauważyła czekających na nich dziennikarzy. Byli tam reporterzy z gazety Winfieldów, a także z innych rywalizujących z nią redakcji. W pierwszej chwili Edwinie wydało się, że połowa miasta wyszła im na spotkanie. Kiedy się rozglądała, szukając w tłumie znajomych twarzy, jakiś reporter podszedł i zrobił jej zdjęcie, które nazajutrz ukazało się na pierwszych stronach gazet. Edwina wróciła do drzwi wagonu i nie zwracając uwagi na dziennikarzy ani wpatrzonych w nią gapiów, pomogła wysiąść dzieciom. Filip poniósł Alexis i Fannie, Edwina wzięła na ręce Teddy'ego, George zaś poszedł poszukać bagażowego. Nareszcie byli u siebie.

Pomimo tłumu ciekawskich poczuli się pewniej, aczkolwiek nadal z obawą myśleli o przybyciu do domu wiedząc, kogo w nim zabraknie. Podczas gdy Edwina starała się uporać z bagażem, z ciżby ruszył ku nim mężczyzna, w którym rozpoznała Bena Jonesa, prawnika ojca. Był długoletnim przyjacielem rodziny, rówieśnikiem Berta Winfielda, z którym przed ćwierć wiekiem studiowali w Harvardzie.

Ben, wysoki atrakcyjny mężczyzna o łagodnym uśmiechu, włosy, niegdyś płowe, miał posiwiałe. Edwinę znał od dziecka, ale teraz zamiast niezaradnej dziewczynki ujrzał powabną, choć bardzo smutną młodą kobietę walczącą o to, by bezpiecznie dowieźć młodsze rodzeństwo do domu. Aby przedostać się do nich, roztrącał na boki ludzi, którzy niechętnie robili mu przejście.

– Witaj, Edwino! – Oczy miał przepełnione smutkiem, lecz jej były smutniejsze. – Tak mi przykro – powiedział szybko, z trudem opanowując szloch.

Bert Winfield był jego najlepszym przyjacielem, toteż Ben wpadł w przerażenie, kiedy dotarła doń wiadomość o katastrofie "Titanica". Niezwłocznie sprawdził w redakcji, czy cokolwiek wiadomo o losie Winfieldów, i dowiedział się, że Edwina płynie do Nowego Jorku na pokładzie "Carpathii" razem z braćmi i siostrami, ale bez narzeczonego i rodziców. Rozpłakał się na wieść o stracie przyjaciela, nie mniej poruszyła go śmierć jego żony i rozpaczliwy los ich dzieci.

Rodzeństwo niezmiernie się ucieszyło na jego widok, George nawet zaczął stroić miny, jakich nie widziano na jego twarzy od tamtego tragicznego dnia. Ben był pierwszym przyjacielem, którego spotkali po przeżyciu katastrofy. Ponieważ nie chcieli o niej mówić, Ben nie dopuszczał do nich dziennikarzy.

– Nauczyłem się dwóch nowych sztuczek karcianych – pierwszy przerwał milczenie George.

Ben zauważył, że chłopiec jest blady i wygląda na zmęczonego, a jego zachowanie nie jest spontaniczne jak ongiś – wyraźnie nadrabiał tylko miną, by rozbawić towarzystwo.

– Pokażesz mi je w domu. Dalej oszukujesz przy grze w karty? – zapytał Ben i George parsknął śmiechem.

Przyjrzawszy się dzieciom dokładniej, Jones spostrzegł, że Alexis ma twarz bez wyrazu, buzie najmłodszych są bledziutkie i znużone, a Edwina bardzo zmizerniała. O tym, że znacznie schudła w ciągu dwóch tygodni po katastrofie "Titanica", wiedziała tylko ona i rodzeństwo.

– Mama nie żyje-oznajmiła Fannie, gdy stali w słońcu czekając na bagaże. Na Edwinę słowa te spadły niczym kamienna lawina.

– Wiem – rzekł cicho Ben. W napięciu wszyscy czekali na następne słowa dziewczynki. Jones zerknął na Edwinę i dojrzał pod woalką jej bladość. Wystarczył mu jeden rzut oka, by stwierdzić, że dzieci Winfieldów są strasznie wyczerpane. Przeżyły piekło i koszmar ten wycisnął piętno na ich obliczach. Benowi serce pękało na widok udręczonych twarzy dzieci przyjaciela. – Cieszę się, że tobie nic się nie stało, Fannie. Bardzośmy się o ciebie martwili.

Zadowolona z jego słów dziewczynka skinęła głową i zaczęła opowiadać o swoich okropnych przejściach.

– Pan mróz ukąsił moje paluszki – pokazała mu dwa palce, których o mało nie straciła, a Ben ze smutkiem pokiwał głową. Dziękował Bogu, że dzieci się uratowały. – A Teddy bardzo kaszlał, ale już jest zdrowy – dodała.

Edwina uśmiechnęła się słysząc to sprawozdanie.

Z redakcji przysłano po nich samochód, ten sam, którym dawniej wyprawiali się na wycieczki. Przyjechał nim Ben, by zawieźć do domu dzieci i ich bagaż. Nie było go wiele, ale i tak więcej, niż się spodziewał.

– Miło, że po nas wyszedłeś – powiedziała Edwina, gdy jechali w stronę domu.

Wiedział aż za dobrze, jak bolesny będzie dla nich powrót. Sam stracił żonę i syna w trzęsieniu ziemi w 1906 roku. Ciężko przeżył ich śmierć i nie ożenił się ponownie. Jego syn byłby teraz w wieku George'a, dlatego właśnie George zajmował w jego sercu szczególne miejsce.

W drodze do domu we dwóch próbowali podtrzymywać rozmowę, lecz na próżno – reszta rodzeństwa pogrążyła się w melancholijnym milczeniu. Ich myśli krążyły wokół jednego: jak pusty będzie dom bez rodziców.

A było jeszcze gorzej, niż spodziewała się Edwina. Kwiaty, które matka zasadziła przed wyjazdem, akurat pięknie kwitły. Ich cudowne kolory tylko dodawały powitaniu goryczy.

– No, chodźcie – łagodnie nalegała Edwina, gdy dzieci zatrzymały się w ogrodzie, jakby ociągały się z wejściem do środka.

Chociaż Ben usiłował bawić ich rozmową, aby rozładować atmosferę, nikt nie kwapił się do wymiany słów. Weszli do domu i stanęli rozglądając się dokoła, jak gdyby się znaleźli w całkiem obcym miejscu. Edwina zdała sobie sprawę, że nasłuchuje dźwięków, które już nigdy tu nie zabrzmią: szelestu matczynej spódnicy, brzęku jej bransoletek, głosu ojca, skrzypienia schodów gdy wchodził na górę… Wokół panowała jednak przejmująca cisza. Alexis także zdawała się nastawiać ucha. Chciała usłyszeć chociaż szmer, lecz żaden dźwięk nie rozproszył ciszy.

Narastające napięcie stawało się nie do zniesienia. Edwina pomyślała, że dzieci zachowują się, jakby na coś czekały. Niespodzianie Teddy pociągnął ją za rękaw.

– Mama? – zapytał, jakby był pewien, że musi istnieć jakieś szczęśliwe zakończenie pasma udręk. Choć widział matkę po raz ostatni na statku, w swojej dwuletniej główce uznał, że jej osoba jest nierozerwalnie związana z tym miejscem.

– Nie ma jej tu, Teddy. – Edwina uklękła obok niego, aby mu to wytłumaczyć.

– Pa, pa? – pomachał rączką.

– Tak, właśnie tak – przytaknęła i zdjęła kapelusz, odkładając go na stojący w holu stół. Z odkrytą głową znów wyglądała młodo. Po chwili wstała, nie potrafiąc wyjaśnić dziecku nic więcej. Trzymała go za rączkę i bezradnie patrzyła na pozostałych.

– Niełatwo nam będzie, prawda? – głos jej się załamał.

Starsi chłopcy skinęli potakująco głowami, Alexis zaś powoli ruszyła w górę schodów. Edwina wiedziała, dokąd mała idzie, i nie podobało jej się to. Choć może to i dobrze, że idzie do pokoju matki, pomyślała. Może nadeszła już chwila, by zrozumiała nieodwracalność rozstrzygnięć losu?

Filip popatrzył pytająco na Edwinę, która potrząsnęła głową.

– Niech idzie… Nic jej nie będzie…

Pomimo przygnębienia dzieci czuły się w domu bezpieczne. Ben wniósł ich nieliczne bagaże, zjawiła się pani Parnes, długoletnia gospodyni Winfieldów. Spoglądając na dzieci ze smutkiem, nerwowo wycierała ręce w wykrochmalony fartuch, wreszcie wybuchnęła płaczem i przytuliła sieroty. Ta miła kobieta bardzo lubiła Kate. Wtedy dopiero Edwina w pełni pojęła, że nie będzie jej łatwo przeżyć najbliższe dni. Mnóstwo ludzi przyjdzie złożyć jej wyrazy współczucia, będą zadawać bolesne pytania, prosić, by opowiadała o strasznych chwilach, o których chciałaby zapomnieć. Sama myśl o tym była wyczerpująca.

Po półgodzinie Ben się pożegnał. Kiedy odprowadzała go do drzwi, poprosił, by dała mu znać, jak będzie gotowa do rozmowy o interesach.

– Jak prędko trzeba będzie się wszystkim zająć? – spytała zaniepokojona.

– Jak tylko będziesz gotowa.

Mówił cicho, by nie wystraszyć dzieci, ale rozeszły się już po domu. George porządkował swój pokój na górze, Filip przeglądał książki i korespondencję, Fannie poszła z panią Barnes do kuchni po ciasteczka, za nimi pobiegł Teddy na swoich tłustych nóżkach. Mały co rusz oglądał się za siebie, jakby się spodziewał, że lada chwila zjawią się mama i tata.

– Musisz podjąć wiele decyzji – kontynuował Ben.

– Co do czego? – drążyła, ponieważ wolałaby od razu wyjaśnić wszystkie sprawy. Rozmyślania o przyszłości dręczyły ją od tygodnia. Co będzie, jeżeli nie mają dość pieniędzy na utrzymanie? Zawsze jej się wydawało, że są bogaci, ale jeżeli tak nie jest?

– Trzeba postanowić, co będzie z gazetą, z domem, z różnymi inwestycjami waszego ojca… Musisz wiedzieć, że zdaniem twojego wuja powinnaś sprzedać wszystko i przenieść się do Anglii, ale o tym możemy porozmawiać innym razem.

Nie chciał Edwiny zdenerwować, lecz gdy słuchała jego słów, twarz jej poczerwieniała, a oczy rozbłysły gniewem.

– A co wuj ma do tego? Czy jest moim opiekunem? – Wyglądała na przerażoną, bo dotąd nie brała pod uwagę takiej możliwości.

– Zgodnie z wolą twojej matki jesteś pod opieką ciotki, ale tylko dopóki nie skończysz dwudziestu jeden lat – uspokoił ją Ben.

– Dzięki Bogu – odetchnęła z ulgą – to już za trzy tygodnie. Tyle mogę poczekać.

Ben uśmiechnął się. Uważał, że jest mądrą dziewczyną i poradzi sobie, żałował tylko, że musi brać na siebie obowiązki nad siły.

– Czy będę musiała sprzedać gazetę? – zaniepokoiła się, Ben jednak potrząsnął głową.

– Jeśli zechcesz, ale nie ma gwałtu, bo jest w rękach doświadczonych pracowników i będzie przynosić dochód. Jeżeli jednak Filip nie zainteresuje się gazetą w ciągu najbliższych kilku lat, będziesz musiała ją sprzedać. Chyba że sama chcesz spróbować…

Obydwoje roześmiali się z niedorzecznego pomysłu. Redagowanie gazety było ostatnią rzeczą, którą Edwina chciałaby robić.

– Porozmawiamy o tym w przyszłym tygodniu, Ben, ale mogę ci od razu powiedzieć, że nigdzie nie pojadę i niczego nie sprzedam. Chcę utrzymać majątek w tym stanie, w jakim jest… Dla dzieci.

– To wielka odpowiedzialność.

– Możliwe, ale nie zamierzam niczego zmieniać. Będzie tak, jak za życia rodziców.

Na twarzy miała powagę, gdy odprowadzała go do drzwi, a Ben wiedział, że Edwina nie rzuca słów na wiatr. Podziwem napawało go, że chce sama podołać tylu obowiązkom, zastanawiał się jednak, czy jej się to uda. Wychowanie pięciorga dzieci było niemałym zadaniem dla dwudziestoletniej panny, tyle że Edwina odziedziczyła umysł ojca i gorące serce matki, posiadała dość woli i odwagi, by stawić czoło wszelkim przeciwnościom, choćby wymagało to ogromnego wysiłku. Może miała więc rację? Może jej się uda?

Kiedy Ben wyszedł, Edwina zamknęła za nim drzwi i rozejrzała się wokół. Dom wyglądał, jakby od dawna był opuszczony. W wazonach zabrakło kwiatów rozsiewających miłe wonie, gwar szczęśliwych głosów nie rozbrzmiewał po całym mieszkaniu, a kurz pokrywający sprzęty najdobitniej dowodził braku pani domu. Edwina pojęła, jak wiele ma do zrobienia. Przedtem jednak musiała sprawdzić, co porabiają dzieci. Dochodziły do niej głosy dwójki najmłodszych, które bawiły się w kuchni z panią Barnes, a dobiegające z piętra dźwięki kłótni Filipa z George'em o rakietę tenisową, którą ten drugi najwyraźniej złamał, pozwoliły jej ustalić, gdzie są bracia. Natomiast w pokoju Alexis nie zastała nikogo i łatwo było odgadnąć dlaczego. Edwina przeszła przez własny pokój i powoli wspięła się po schodach na piętro, do słonecznych apartamentów rodziców.

Jakże bolesna była to droga! Z każdym pokonywanym stopniem bardziej dojmująca stawała się myśl, że ich tam nie zastanie. Na piętrze było gorąco i duszno, jakby od miesięcy nikt tu nie wietrzył, lecz pokoje zalewały promienie słońca, a za oknem roztaczał się piękny widok na East Bay.

– Alexis? – zawołała cicho. Wiedziała, że mała tu jest, czuła jej obecność. – Kochanie, gdzie jesteś?… Zejdź na dół… Brakuje nam ciebie.

Dziewczynka najdotkliwiej z całego rodzeństwa przeżywała śmierć matki i Edwina była pewna, że ją tu znajdzie. Z ciężkim sercem weszła do garderoby Kate. Jej ściany były pokryte piękną tapetą z różowej satyny, na półkach stały flakoniki perfum, leżały kapelusze, a w szafach znajdowały się ustawione w największym porządku buty… Buty, których już nikt nigdy nie włoży. Edwina starała się nie patrzeć na nie; do oczu napłynęły jej łzy. Nie chciała tu przychodzić, ale przecież musiała, choćby po to, by odnaleźć Alexis.

– Lexie?… Chodź, kochanie… wróć ze mną na dół… – Dokoła panowała cisza i tylko radosne promienie słońca tańczyły po ścianach, a powietrze przepojone było zapachem perfum matki. – Alexis… – słowa zamarły jej na ustach, gdy zobaczyła dziewczynkę schowaną w szafie, trzymającą w objęciach ukochaną lalkę. Mała płakała cicho i wtulona w matczyne spódnice, wdychała woń jej perfum. Wyglądała jak opuszczona przez wszystkich sierotka.

Edwina podeszła do niej powoli, uklękła i ujęła w dłonie buzię siostrzyczki. Gdy całowała jej policzki, ich łzy płynęły jednym strumieniem.

– Kocham cię, malutka… tak bardzo cię kocham… Może inaczej niż ona, ale jestem tu dla ciebie, Alexis… uwierz mi.

Trudno jej było mówić tutaj, pośród zapachu ubrań matki, gdzie każde wspomnienie raniło serce. Przebywanie tu przerastało siły Edwiny. Po drugiej stronie przedpokoju dostrzegła ubrania ojca wiszące w jego garderobie. Zrozumiała, że obydwie są tu intruzami, że pomieszczenia te nadal należą do rodziców.

– Chcę do mamy – płakała Alexis, tuląc się do Edwiny.

– Ja też – zawtórowała jej szlochem Edwina. Uklękła obok siostry i pocałowała ją. – Ona odeszła, kochanie… odeszła… a ja jestem tutaj… i przyrzekam, że nigdy cię nie zostawię…

– Ona mnie zostawiła… odeszła…

– Nie chciała tego… musiała… – pocieszała ją Edwina, choć w to akurat nie mogła uwierzyć. Od wielu dni, odkąd opuścili pokład "Titanica" bez Kate, walczyła z tą myślą. Dlaczego matka nie wsiadła do łodzi ratunkowej razem z Edwiną i dziećmi? Albo później, gdy sądziła, że Alexis jest bezpieczna z rodzeństwem w szalupie? Były przecież i inne łodzie, opuszczone na wodę później. Mogła się była uratować w którejś z nich. Nie uczyniła tego, pozostała na pokładzie z mężem. Jak mogła im to zrobić?… Jak mogła to zrobić Alexis, Teddy'emu, Fannie, chłopcom… I gdzieś w głębi duszy Edwina miała o to żal do matki, choć nie mogła powiedzieć tego Alexis. – Nie wiem, Lexie, dlaczego tak się stało, ale mama nie wróci i teraz musimy zaopiekować się sobą nawzajem. Wszyscy za nią tęsknimy, trzeba jednak żyć dalej… Tego by sobie życzyła.

Alexis wahała się przez dłuższą chwilę, w końcu pozwoliła, by siostra pomogła jej wstać i wyjść z matczynej szafy, choć wciąż jeszcze nie wyglądała na zupełnie przekonaną.

– Nie chcę iść na dół… – Alexis uchyliła się przed ręką Edwiny, gdy ta chciała wyprowadzić ją z pokoju. Rozejrzała się jakby w obawie, że nigdy więcej nie zobaczy tego pomieszczenia, nie dotknie matczynych sukien, nie poczuje delikatnego zapachu jej perfum.

– Nie możemy tu dłużej zostać, Lexie… To tylko nas zasmuca. Tak samo jak ty wiem, że ona tu jest, ale jest też w naszych sercach. Zawsze noszę ją w sercu i ty także zawsze ją będziesz pamiętać.

Edwina jednak delikatnie wzięła ją na ręce i zaniosła do swojego pokoju, gdzie dziecko trochę się uspokoiło.

Nareszcie poczuli, że są w domu. Za sobą mieli chwilę, której obawiali się najbardziej -ostatecznego pogodzenia się z tym, że matka i ojciec odeszli na zawsze. Wspomnienia wszakże wciąż żyły, jak kwiaty w ogrodzie Kate. Tej nocy, nic nikomu nie mówiąc, Edwina postawiła flakonik perfum matki na nocnym stoliku Alexis. I odtąd stroje Pani Thomas, lalki Alexis, były zawsze przesiąknięte tym delikatnym tchnieniem matki, zamglonym wspomnieniem kobiety, którą kochali i która wybrała śmierć u boku męża.

Загрузка...