12 kwietnia
1912 roku
Ciszę panującą w przestronnej jadalni przerywało jedynie tykanie dużego ozdobnego zegara stojącego na kominku, czasami zakłócał ją także szelest nakrochmalonych lnianych serwetek. W olbrzymim, przeraźliwie zimnym pokoju siedziało przy stole jedenaście osób. Edwinie, gdy z trudem rozprostowywała zgrabiałe od chłodu palce, błysnął w bladym świetle poranka pierścionek zaręczynowy. Uśmiechnęła się do własnych myśli i skierowała oczy w stronę rodziców siedzących przy drugim końcu stołu. Nie dała się nabrać na pozorną powagę ojca, który utkwił wzrok w talerzu, w kącikach jego ust dostrzegła bowiem z trudem skrywane rozbawienie. Mogłaby przysiąc, że pod stołem trzymają się z matką za ręce. Ci dwoje zawsze byli pochłonięci sobą. Przy każdej okazji szeptali i uśmiechali się do siebie czule, przekomarzając się przy tym, nikogo zatem nie dziwiło, że mają aż sześcioro dzieci. Pomimo tego Kate Winfield w wieku czterdziestu jeden lat wciąż wyglądała jak młoda dziewczyna. Zachowała gibką, wciętą w talii figurę, a gdy spacerowała z najstarszą córką Edwiną, z daleka trudno je było odróżnić. Edwina odziedziczyła po matce wysoki wzrost, lśniące ciemne włosy i przepastne lazurowe oczy. Były sobie bardzo bliskie, całą rodzinę zresztą łączyły więzy serdecznej przyjaźni. W domu Winfieldów nigdy nie było dość śmiechu, przekomarzanek, rozmów, pieszczot i figli, a każdy dzień przynosił nowe radości i psoty.
Edwinie trudno było zachować powagę, gdy widziała swego młodszego brata George'a wydychającego obłoki pary w arktyczną atmosferę jadalni, którą wuj Rupert, dla innych lord Hickham, lubił utrzymywać w temperaturze nieco niższej niż panująca na biegunie północnym. Dzieci Winfieldów nawykły do zupełnie innych warunków. Wychowały się przecież w łagodnym klimacie Kalifornii, pośród wygód i w gorących promieniach słońca. Winfieldowie przybyli do Anglii przed miesiącem aż z San Francisco, aby odwiedzić wujostwo przy okazji ogłoszenia zaręczyn Edwiny. Jednocześnie po raz drugi miały ulec odświeżeniu więzy rodzinne ze starym krajem. Dwadzieścia cztery lata wcześniej Elizabeth, siostra Kate, wyszła za mąż za lorda Ruperta, zostając wicehrabiną i panią na Havermoorze. W wieku dwudziestu jeden lat spotkała o wiele starszego od siebie lorda Hickhama, bawiącego wraz z przyjaciółmi w Kalifornii, i zadurzyła się w nim bez pamięci. Prawie ćwierć wieku później jej siostrzeńcy i siostrzenice nie mogli sobie tego wyobrazić. Lord Hickham najwyraźniej nie był człowiekiem zbyt gościnnym, a już z pewnością niechętnie przebywał w towarzystwie gromadki rozbrykanych dzieci. Do wszystkiego podchodził z rezerwą, uśmiech zdawał się nigdy nie gościć na jego zafrasowanym obliczu. Co nie znaczy, że nie lubił swych krewnych, tyle że, jak przekonywała ciotka Liz, nie mając własnych potomków, nie był przyzwyczajony do dzieci.
Tłumaczyłoby to jego rozdrażnienie spowodowane psotą George'a: gdy wuj Rupert wybrał się z jego ojcem na polowanie, chłopiec wrzucił krewniakowi do piwa parę kijanek. Inna rzecz, że Rupert już dawno zrezygnował z posiadania własnych dzieci. Kiedyś, przed laty, chciał mieć spadkobiercę Havermooru oraz innych rozległych włości, z czasem okazało się jednak, że los zrządził inaczej. Pierwsza żona Ruperta zmarła przy porodzie po kilku wcześniejszych poronieniach, a gdy siedemnaście lat później ożenił się z Liz, ona także nie mogła mu dać potomka. Przy każdej kłótni winił ją za to, choć naprawdę nie marzył o tak licznej czeredce jak Bertrama i Kate, a gdyby już do tego doszło, na pewno chciałby, aby jego dzieci miały lepsze maniery. "To niesłychane – mówił do żony – żeby dzieciom na wszystko pozwalać. Cóż, to typowe dla Amerykanów. Żadnego poczucia godności, brak opanowania, ani śladu wykształcenia, nie mówiąc już o dyscyplinie." Odetchnął z ulgą na wieść o małżeństwie Edwiny z młodym Charlesem Fitzgeraldem. "Może dla niej nie wszystko jest jeszcze stracone" – z sarkazmem powiedział do Liz.
Hickhamowi mocno doskwierała siedemdziesiątka, toteż nie był zachwycony, gdy Kate listownie poprosiła siostrę o gościnę dla całej rodziny. Przyjazd Winfieldów do Havermooru, mający nastąpić po spotkaniu w Londynie z Fitzgeraldami i ogłoszeniu zaręczyn, napawał Ruperta obawą. "Co? Ze wszystkimi dziećmi?" – przeraził się, gdy Liz nieśmiało sondowała go przy śniadaniu. Zbliżało się Boże Narodzenie, ale goście mieli zawitać dopiero w marcu, Liz miała więc nadzieję, że w końcu uda jej się przekonać męża. Marzyła o spotkaniu z siostrą i jej dziećmi, marzyła o tym, by przeraźliwie puste dni jej życia małżeńskiego zapełniły się choć na krótko. W ciągu dwudziestu czterech lat pożycia z Rupertem w Havermoorze znienawidziła to miejsce. Tęskniła za szczęśliwymi latami młodości, spędzonymi z siostrą w Kalifornii.
Rupert był człowiekiem trudnym we współżyciu i wyobrażenia Liz o małżeńskim szczęściu nigdy się nie spełniły. Z początku imponowały jej wytworne maniery męża, jego arystokratyczne pochodzenie i nadzwyczajna uprzejmość. Oczarował ją opowiadaniami o "cywilizowanym" życiu w Anglii. Dzieliła ich jednak ogromna różnica wieku – dwadzieścia pięć lat! Gdy Liz przybyła do Havermooru, zaskoczył ją ponury wygląd i opłakany stan dworu. W owym czasie Rupert posiadał dom w Londynie, ale wnet okazało się, że nigdy tam nie bywa. Po czterech latach, w ciągu których nie byli w nim ani razu, Rupert sprzedał londyński dom jednemu ze swych przyjaciół. Liz w nadziei, że dzieci poprawią ten stan rzeczy, zapragnęła mieć liczną rodzinę. Chciała słyszeć młode głosy rozpraszające bezdenny smutek ponurych pokojów, lecz po latach daremnego oczekiwania na dziecko utraciła wszelką nadzieję. Ożywiała się tylko w czasie rzadkich spotkań z rodziną Kate w San Francisco. W końcu i tej radości została pozbawiona, gdyż najpierw ze względu na stan zdrowia Ruperta musieli ograniczyć podróże, na koniec zaś pewnego ranka jej mąż oznajmił, że jest za stary na szwendanie się po świecie. Reumatyzm, podagra i podeszły wiek przywiązały go na stałe do domu, a że wymagał nieustannej opieki, Liz także nie opuszczała Havermooru. Częściej niż się do tego przyznawała, marzyła o powrocie do San Francisco, gdzie nie była od wielu lat. Tym bardziej więc zależało jej na przyjeździe Kate i dzieci, toteż była wdzięczna Rupertowi, gdy w końcu wyraził zgodę. "Niech przyjadą, byleby nie zostali tu na zawsze" – powiedział z przekąsem.
Spotkanie z dawno nie widzianą rodziną spełniło wszelkie oczekiwania Liz. Szczęśliwe, pełne radości dni upływały niepostrzeżenie. Ziściły się jej marzenia o długich spacerach z siostrą po ogrodzie. Kiedyś trudno je było odróżnić, a teraz Liz nie mogła się nadziwić, że Kate nadal wygląda młodzieńczo i ślicznie. I nie było wątpliwości, że wciąż jest zakochana w Bercie. Na ich widok Liz znów poczuła żal, że wyszła za Ruperta. Przez te wszystkie lata zastanawiała się, jak by się potoczyło jej życie, gdyby nie została lady Hickham, a wyszła za mąż w Stanach.
Ona i Kate jako dziewczęta były takie beztroskie i szczęśliwe pod opieką kochających rodziców! Obie wprowadzono do towarzystwa, gdy miały po osiemnaście lat, i przez krótki okres razem chodziły na proszone kolację, bale i przyjęcia, potem jednak – za szybko, zdecydowanie za szybko – pojawił się Rupert i zabrał Liz do Anglii. I chociaż spędziła tu więcej niż połowę życia, nigdy nie czuła się na wyspie jak u siebie. Przez ten czas nie zdołała zmienić niczego, co Rupert ustalił w Havermoorze przed jej przybyciem, czuła się więc w posiadłości prawie jak gość, i to gość niezbyt mile widziany, skoro bowiem nie urodziła mężowi spadkobiercy, jej obecność tutaj wydawała się bezcelowa.
Jej życie tak bardzo się różniło od życia Kate! Wiedziała, że siostra nie potrafi jej zrozumieć – miała przecież przystojnego ciemnowłosego, młodego jeszcze męża i szóstkę cudownych dzieci, które niczym dary niebios w regularnych odstępach czasu przychodziły na świat w ciągu dwudziestu dwóch szczęśliwych lat ich małżeństwa. Trzej synowie i trzy córki Winfieldów, wszyscy pełni życia i zdrowi, odziedziczyli po rodzicach urodę, inteligencję i poczucie humoru. Wydawać się mogło, że Bóg obdarował zbyt szczodrze Bertrama i Kate, mimo to patrząc na nich nikt nie miał wątpliwości, iż zasługują na te dary. Liz co prawda zazdrościła siostrze od lat, lecz obca była jej zawiść. Szczęście Kate i Berta uważała za oczywiste, tak byli dobrzy, mili i uczciwi. Na ich widok wzbierała w jej sercu tęsknota za tym, czego nigdy nie doświadczyła – za miłością dziecka i czułego, kochającego męża.
Życie z Rupertem uczyniło z niej osobę przygaszoną i zamkniętą w sobie. Niewiele miała teraz do powiedzenia, nie było też komu tego powiedzieć. Właściwie nigdy zbytnio nie obchodziła męża, który całą uwagę poświęcał swoim posiadłościom, polowaniom na kaczki, kuropatwy i bażanty, a wcześniej także hodowli psów i koni. Żona zawsze znaczyła dlań niewiele, jeszcze mniej ostatnio, gdy podagra dawała mu się mocno we znaki. Potrzebował Liz, aby podała mu kieliszek wina, zadzwoniła po służbę, pomogła w przygotowaniu do snu, jego sypialnia wszakże znajdowała się daleko od jej pokoju, po drugiej stronie holu. Tak było od lat, odkąd lord Hickham pojął, że nie doczeka się od niej potomka. Dlatego też dla Liz przyjazd Winfieldów był niczym podniesienie żaluzji, zerwanie zasłon, wpuszczenie do zimnego dworu słońca i świeżego tchnienia kalifornijskiej wiosny.
Z miejsca, gdzie siedziały dzieci, dobiegły Liz i Kate odgłosy cichej czkawki, a następnie stłumiony chichot. Kobiety uśmiechnęły się do siebie. Od przyjazdu rodziny Liz jakby odmłodniała o dziesięć lat, obecność Winfieldów wyraźnie podniosła ją na duchu. Kate z przykrością patrzyła na przedwcześnie postarzałą siostrę, dręczyła się myślą o jej samotności i życiu w ponurym otoczeniu, w domu, którego nienawidziła, z mężczyzną, który niewątpliwie nie darzył jej miłością ani teraz, ani nigdy przedtem. W dodatku Liz z każdą chwilą była smutniejsza, świadoma rychłego rozstania z bliskimi. Za niecałą godzinę już ich tu nie będzie i Bóg jeden wie, kiedy znowu przyjadą do Anglii! Kate zaprosiła ją do San Francisco, by pomogła w przygotowaniach do ślubu Edwiny, Liz wszakże wiedziała, że nie będzie mogła zostawić Ruperta na tak długo. Mimo to obiecała przyjechać do Ameryki w sierpniu.
Odgłosy czkawki znów dobiegły uszu Kate. Popatrzyła w stronę dzieci i zatrzymała wzrok na prawie sześcioletniej Alexis. George mówił jej coś na ucho, mała zaś ledwie hamowała chichot.
– Pss… – szepnęła Kate i uśmiechnęła się do nich, zerkając spod oka na Ruperta. Ich śniadania w Kalifornii wyglądały zazwyczaj jak piknik w święto Czwartego Lipca, ale tutaj musieli się zachowywać przyzwoicie.
Trzeba przyznać, że dzieci były nadspodziewanie grzeczne i stosowały się do wymagań Ruperta, który z wiekiem jakby nieco złagodniał. Kilka razy zabrał nawet szesnastoletniego Filipa na polowanie i choć chłopiec wyznał ojcu, że nienawidzi tych wypraw, wobec wuja był zawsze uprzejmy i starał się okazywać mu wdzięczność. Tyle że Filip starał się być miły dla każdego, bo taki już był: układny, taktowny i ujmujący, wydawał się jak na swój wiek nad wyraz dojrzały. Wyglądał na więcej niż szesnaście lat i był zdecydowanie najmądrzejszym, najbardziej odpowiedzialnym dzieckiem Winfieldów. Nie mówiąc oczywiście o Edwinie, ona jednak liczyła sobie dwadzieścia lat i niebawem miała założyć własną rodzinę, która powinna się w ciągu roku powiększyć. Kate nadal nie mogła uwierzyć, iż jej najstarsza córka już na tyle dorosła, że wychodzi za mąż i pewno urodzi wkrótce dziecko.
Winfieldowie wracali do domu, aby przygotować wesele. Do Stanów jechał z nimi także dwudziestopięcioletni Charles, narzeczony Edwiny, zakochany w niej po uszy. Spotkali się przypadkiem poprzedniego lata w San Francisco i odtąd niemal nie rozstawali. Ślub zaplanowano już na sierpień, dlatego wieźli całe jardy pięknego materiału w kolorze kości słoniowej, który Edwina i Kate kupiły w Londynie na suknię ślubną. W San Francisco krawcowa Kate wyhaftuje suknię maleńkimi perełkami, welon zaś uszyje Francuzka, która właśnie przybyła z Paryża do Londynu, a lady Fitzgerald przywiezie go w lipcu, przybywając na ślub.
Winfieldów czekało jeszcze załatwienie mnóstwa spraw. Bertram Winfield zaliczał się do najznaczniejszych obywateli Kalifornii – do jego rodziny należała jedna z największych gazet w San Francisco – z tego też względu na wesele Edwiny musieli zaprosić setki osób. Kate z córką od miesiąca opracowywały listę gości, która w końcu liczyła ponad pięćset nazwisk, kiedy zaś Edwina ostrzegła narzeczonego, że może się jeszcze wydłużyć, Charles się tylko roześmiał. "W Londynie byłoby o wiele gorzej – powiedział. – Dwa lata temu na ślubie mojej siostry zjawiło się siedemset osób. Dzięki Bogu byłem wtedy w Delhi."
Przez ostatnie cztery lata Charles podróżował po świecie. Spędziwszy dwa lata w wojsku w Indiach, wyruszył do Kenii, gdzie przebywał rok, podróżując i odwiedzając znajomych. Edwina uwielbiała słuchać opowieści o jego przygodach. Prosiła, by w podróż poślubną wybrali się do Afryki, Charles jednak uznał, że lepiej będzie spędzić miodowy miesiąc w jakimś bardziej cywilizowanym kraju. Jesienią zamierzali podróżować po Włoszech i Francji, po czym na Boże Narodzenie zjechać do Anglii.
Edwina zakochana była w Charlesie po uszy. Marzyła o licznej rodzinie, przynajmniej takiej jak jej własna, i o równie szczęśliwym życiu małżeńskim, jakie wiedli jej rodzice, aczkolwiek nawet między nimi czasami wybuchały spory. W domu aż drżały ściany, gdy matka naprawdę traciła cierpliwość, zawsze jednak łączyło ich głębokie uczucie, a po eksplozji gniewu następował okres czułości i wybaczania. Wiadomo było, że cokolwiek się wydarzy, Kate i Bertram nadal będą się kochali. Tego właśnie oczekiwała Edwina od Charlesa. Nie potrzebowała do szczęścia męża, który byłby ważną osobistością, nie potrzebowała jego tytułów czy wytwornej posiadłości. Nie chciała nic z tego, co niegdyś pociągnęło ciotkę Liz do wuja Ruperta. Dobroć, poczucie humoru, inteligencja, umiejętność dzielenia radości z bliskimi, wspólne rozmowy i praca – tylko to się dla niej liczyło. Charles co prawda nigdy nie musiał zarabiać na utrzymanie i po ojcu miał odziedziczyć miejsce w Izbie Lordów, lecz Edwina wiedziała, że jej narzeczony posiada te cechy charakteru, które ceniła. Ich życie zapowiadało się przyjemnie – będą się bawić i spędzać beztrosko czas w towarzystwie przyjaciół.
Charles, podobnie jak jego ukochana, pragnął mieć co najmniej pół tuzina dzieci. Winfieldowie mieli siedmioro, przy czym jedno, chłopczyk, który przyszedł na świat pomiędzy Edwiną a Filipem, zmarło przy narodzinach. Być może na Filipie można było polegać dlatego właśnie, że zająwszy nienależne mu miejsce najstarszego syna, poczuwał się do większej odpowiedzialności we wszystkim, co czynił. Dwunastoletni George miał w związku z tym łatwiejsze życie i uważał, że jedynym jego celem jest rozśmieszanie całego otoczenia. Przy każdej sposobności przekomarzał się z Alexis i maluchami, czuł się też zobowiązany kruszyć skorupę powagi starszego brata i robił to bez ustanku: a to ściągnął mu z łóżka prześcieradło, to znów włożył do butów nieszkodliwe węże… Podrzucona gdzieś mysz czy pieprz w porannej kawie pozwalały rozpocząć dzień jak należy. Filip z kolei uważał, że George przyszedł na świat głównie po to, by jemu zatruwać życie. Gdy starszy brat nieporadnie nawiązywał znajomości z dziewczętami, George natychmiast pojawiał się nieproszony, gotów służyć pomocą. Ten chłopiec nigdy nie przejawiał nieśmiałości ani w towarzystwie dziewcząt, ani w żadnej innej sytuacji. Podczas podróży statkiem Kate i Bertrama witano wszędzie słowami: "A, to wy jesteście rodzicami George'a!…" Kate aż cierpła skóra, kiedy się zastanawiała, co chłopiec znów przeskrobał, Bertram zaś śmiał się, rozbawiony psotami i żywotnością syna.
Najbardziej nieśmiała ze wszystkich dzieci była Alexis, następna w kolejności. Na świat spoglądała wielkimi niebieskimi oczami, a jej jasne loki wydawały się w słońcu prawie białe, czym się różniła od reszty rodzeństwa, które odziedziczyło po rodzicach ciemne włosy. Zupełnie jakby Opatrzność obdarowała George'a skłonnością do psot i odwagą, a Alexis czymś delikatnym i rzadkim. Gdziekolwiek się pokazała, ludzie oglądali się za nią, podziwiając jej urodę, ale dziewczynka natychmiast znikała, by po godzinie ukazać się znowu, cichutko, jak gdyby spływała na niewidzialnych skrzydłach. Była najsłodszą córeczką Kate i ulubienicą ojca. Rzadko się pierwsza odzywała. Żyła szczęśliwa w gronie rodziny, chroniona przez wszystkich. Przed jej wzrokiem nic się nie ukryło, lecz mówiła niewiele. Lubiła godzinami przesiadywać w ogrodzie wijąc wianki, by ozdobić nimi matczyne włosy. Rodzice byli dla niej wszystkim. Częścią swych uczuć obdarowała Edwinę, ta jednak była mocniej związana z następnym z kolei dzieckiem, czteroletnią Frances.
W rodzinie nazywano ją Fannie. Miała słodkie okrągłe policzki, pulchne rączki i mocne nóżki. Była pogodną, zawsze zadowoloną istotką, a jej uśmiech poruszał najbardziej zatwardziałe serca. Równie pogodny był dwuletni Teddy, oczko w głowie matki. Właśnie zaczynał odkrywać świat wokół siebie. Główka cała w lokach i radosny, beztroski śmiech zjednywały mu ogólną sympatię. Uwielbiał uciekać Oonie, swojej piastunce, bardzo bowiem lubił, kiedy go goniła.
Oona, miła Irlandka, opuściła swój kraj w wieku czternastu lat. Kate nie kryła zadowolenia, gdy znalazła ją w San Francisco. Obecnie Oona miała lat osiemnaście i była jej wielką pomocą przy dzieciach. Często robiła Kate wyrzuty, że psuje Teddy'ego, a Kate ze śmiechem przyznawała jej rację. Istotnie rozpieszczała czasami swoje dzieci, bo je wszystkie bez wyjątku bardzo kochała.
Mimo upływu czasu Kate nie mogła się nadziwić, że każde jej dziecko jest całkowicie inne, posiada odrębną osobowość i własne potrzeby. Różniły się wszystkim: reakcją na otaczający świat, aspiracjami, stosunkiem do niej, do życia i do siebie nawzajem – poczynając od nieśmiałości Alexis, poprzez silne poczucie odpowiedzialności tkwiące w Filipie, całkowity jej brak u George'a aż po spokojną pewność siebie Edwiny, zawsze troskliwej i łagodnej, myślącej przede wszystkim o innych. Kate odetchnęła z ulgą widząc ją po uszy zakochaną w Charlesie i czerpiącą z tego uczucia wiele radości. Zasługiwała na to. Od lat była prawą ręką matki i Kate uważała, że najwyższy czas, by Edwina rozpoczęła własne życie.
A teraz ogarniał ją żal, że córka wyjedzie na stałe do Anglii. Już po raz drugi w życiu czekało ją rozstanie z bliską osobą. Mogła mieć tylko nadzieję, że Edwina będzie szczęśliwsza od Liz, Charles bowiem w niczym nie przypominał Ruperta: był inteligentnym człowiekiem, łagodnym i mądrym, będzie więc na pewno wspaniałym mężem.
Mieli się tego dnia spotkać z Charlesem w dokach linii White Star w Southampton. Postanowił towarzyszyć im w drodze powrotnej do Stanów po części dlatego, że nie mógł znieść myśli o rozstaniu z Edwiną na długie cztery miesiące, a także dlatego, że Bert nalegał, aby podróż Charlesa była prezentem zaręczynowym dla córki. Wykupili bilety na nowiutki statek, na jego dziewiczy rejs, czym byli niesłychanie podekscytowani.
Jeszcze nie wstali od stołu w Havermoorze, a już Alexis zaczęła śmiać się w głos, gdy George szeptał jej do ucha jakieś niesamowite historie, wypuszczając przy tym kłęby pary w zimne powietrze jadalni. Bertram zachichotał obserwując dzieci. Rupert podniósł się wreszcie z miejsca, co oznaczało koniec śniadania. Bert podszedł do szwagra, by się z nim pożegnać. Tym razem Rupert niemal żałował, że Bertram odjeżdża. Lubił go, lubił także Kate, choć do dzieci odnosił się z rezerwą.
– Wspaniale nam było u ciebie, Rupercie. Zapraszamy do San Francisco – powiedział Bertram. Sam prawie uwierzył we własne słowa.
– Obawiam się, że dla mnie jest już trochę za późno – odparł Rupert.
– Jeżeli będziesz się dobrze czuł, przyjedź.
Raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie. Rupert, choć w sumie był zadowolony z ich wizyty, odczuwał ulgę, że wyjeżdżają.
– Musicie koniecznie opisać nam ten nowy statek. Na pewno jest wspaniały – powiedział. Przez chwilę wydawało się, że zazdrości Winfieldom podróży, natomiast Liz na samą myśl o przeprawie przez ocean była chora, chociaż z tęsknotą już teraz wyglądała chwili wyjazdu do Stanów. Poczyniła nawet pewne przygotowania, wybrała sobie bowiem suknię przy okazji pobytu w Londynie z Kate i Edwiną.
– Pewnie napiszesz o rejsie w swojej gazecie, prawda?-zagadnął Rupert Berta, który uśmiechnął się na te słowa. Wprawdzie niezmiernie rzadko pisywał do własnej gazety, nie licząc okazjonalnych artykułów wstępnych, ale tym razem musiał przyznać, że istotnie chyba zamieści coś na łamach pisma.
– Być może. Jeżeli napiszę, przyślę wam egzemplarz – obiecał.
Rupert objął Berta ramieniem i odprowadził do drzwi, podczas gdy Edwina i Liz razem z Ooną zapędzały kolejno dzieci do łazienki przed wyruszeniem do Southampton.
Pora była jeszcze wczesna. Słońce dopiero unosiło się nad widnokręgiem. Przed sobą mieli trzygodzinną podróż do Southampton. Rupert polecił swemu szoferowi i dwóm stajennym, by odwieźli ich na miejsce wraz z resztą bagażu, większość kufrów bowiem wysłano już poprzedniego dnia.
W ciągu kilku minut Winfieldowie usadowili się w trzech samochodach. Edwina i Filip jechali z częścią bagażu i George'em, który oczywiście zajął miejsce przy kierowcy. W drugim samochodzie podróżowała Oona z Fannie, małym Teddym i pozostałym bagażem, natomiast silver ghostem, ulubionym autem Ruperta, jechali Kate z Bertramem i Alexis. Liz zaproponowała, że będzie im towarzyszyć, ale Kate uznała, że podróż jest zbyt długa i siostra czułaby się bardzo osamotniona w drodze powrotnej. Uścisnęły się zatem serdecznie. Liz przez długą chwilę mocno tuliła Kate, sama nie wiedząc, czemu jest tego ranka wyjątkowo niespokojna.
– Dbaj o siebie… Będzie mi ciebie brakowało… – powiedziała. Było jej wyjątkowo ciężko rozstawać się z siostrą, jakby nie mogła znieść więcej pożegnań. Raz jeszcze uściskała Kate, ta zaś roześmiała się pogodnie i poprawiła na głowie stylowy kapelusz, który Bertram kupił jej w Londynie.
– Ani się obejrzysz, jak będzie sierpień, Liz – szepnęła siostrze do ucha. – I znowu będziesz w domu. – Pocałowała ją w policzek, po czym odsunęła od siebie, by spojrzeć na nią po raz ostatni. Jakże martwił ją zmęczony wygląd Liz! Ilekroć myślała o przenosinach Edwiny do Anglii, modliła się, by życie jej córki było lepsze niż to, które przypadło w udziale siostrze. Nie mogła pogodzić się z myślą, że Edwina odjedzie od niej tak daleko. Nie mniej ciężko było jej teraz zostawić Liz z Rupertem, który właśnie gderliwym głosem wydawał polecenia kierowcom, ponaglając ich do wyjazdu, by Winfieldowie nie spóźnili się na statek. Mieli odpłynąć za niecałe pięć godzin.
– Wypływacie w samo południe, prawda? – Gdy Rupert zadał to pytanie, było pół do ósmej rano dziesiątego kwietnia. – To wspaniały statek. Życzę jak najlepszej podróży i pomyślnych wiatrów!
Pomachał im ręką na pożegnanie. Stojąca przy nim Liz ze smutkiem patrzyła, jak odjeżdża pierwszy samochód, za nim drugi i wreszcie ostatni. Kate uśmiechała się wyglądając przez okno. Na kolanach trzymała Alexis, a siedzący obok Bertram obejmował ją ramieniem.
– Kocham was! – zawołała Liz, gdy auta przyspieszały z pomrukiem silników. – Kocham was!…
Jej słowa rozpłynęły się w powietrzu. Otarła oczy nie rozumiejąc, dlaczego dręczy ją niepokój. "To niepoważne, zobaczę ich przecież już w sierpniu." Uśmiechnęła się do własnych myśli i weszła za mężem do domu. Rupert zamknął się w bibliotece, co często czynił przed południem, Liz zaś wróciła do jadalni. Posmutniałym wzrokiem patrzyła na opustoszałe miejsca przy stole, a gdy służba zbierała talerze, ogarnęło ją przejmujące uczucie samotności. Jeszcze przed chwilą pokój był pełen życia i ludzi, których kochała, teraz panowała tu dźwięcząca w uszach cisza. Znowu była sama. Tymczasem jej bliscy zmierzali do Southampton.