Nadeszła smutna rocznica śmierci Bertrama i Kate. Tego dnia ich dzieci wysłuchały na porannej mszy kazania poświęconego rodzicom. W serdecznych, ludzkich słowach ksiądz przypomniał zgromadzonym, jak dobrzy i współczujący dla bliźnich byli Winfieldowie. Siedzące w pierwszej ławce dzieci co chwilę ocierały łzy, z dumą słuchając pochwały pracowitego życia rodziców, których Bóg pobłogosławił potomstwem.
Po mszy Edwina zaprosiła kilkoro przyjaciół rodziny na lunch w ogrodzie. Po raz pierwszy od powrotu z tragicznej podróży na "Titanicu" przyjmowali gości. W to piękne majowe popołudnie świętowali równocześnie siódme urodziny Alexis. Pani Barnes upiekła na tę okazję wspaniały tort. W atmosferze pełnej ciepła i radości ludzie, których Edwina od roku prawie nie widywała, wyrażali zadowolenie, że są u Winfieldów. A ponieważ minął zwyczajowy okres żałoby, zapraszali dzieci do siebie.
Goście zauważyli, że Edwina wciąż nosi na palcu lewej dłoni pierścionek zaręczynowy, ksiądz w kazaniu wspomniał także Charlesa. Edwina, mająca już prawie dwadzieścia dwa lata, wyrosła na piękną pannę i była doskonałą partią. Ben spostrzegł, że przy stole kilku młodych mężczyzn przyglądało jej się z zainteresowaniem, i zdumiał się, że tak go to obeszło.
– To było przemiłe popołudnie – powiedział, gdy odnalazł ją siedzącą z dziećmi na huśtawce.
– Prawda? – rzekła z zadowoleniem, uważała bowiem, że ten dzień był odpowiednim hołdem złożonym jej rodzicom. – Chybaby im się spodobało – dodała z uśmiechem.
– Na pewno byliby z was dumni, zwłaszcza z najstarszej córki -powiedział Ben. Jakaż zdumiewająca z niej kobieta! Nie dziecko, nie dziewczyna, ale właśnie kobieta. – Przez ostatni rok bardzo dużo zrobiłaś dla rodziny.
Podziękowała mu uśmiechem, gdyż pochlebiły jej te słowa, wiedziała jednak, że równie wiele pozostało do zrobienia. Każde z dzieci potrzebowało jej pomocy, i to każde inaczej. Zwłaszcza Filip, który zamartwiał się, czy przyjmą go do Harvardu.
– Chciałabym móc więcej dla nich uczynić – zwierzyła się Benowi. – Przede wszystkim dla Alexis.
– Nie wyobrażam sobie, co jeszcze mogłabyś zrobić… – urwał, bo nadeszli goście, którzy chcieli się pożegnać i podziękować za przyjęcie.
Przed wyjściem opowiadali jeszcze Edwinie anegdoty o rodzicach, zwłaszcza historie, które przytrafiły się ojcu. Gdy wreszcie przedostatni gość opuścił dom, była zupełnie wyczerpana. W tym czasie w kuchni, pod opieką Sheili i pani Barnes, dzieci objadały się tym, czemu nie podołali goście. Edwina przeszła z Benem do biblioteki.
– Zauważyłem, że otrzymałaś wiele zaproszeń – powiedział Ben. Cieszył się jej powodzeniem, lecz ku swemu zdumieniu czuł równocześnie zazdrość i żałował jakby, że Edwinie skończyła się żałoba.
– Rzeczywiście. Ludzie są dla mnie bardzo mili – przyznała Edwina – ale niewiele się zmieni w moim życiu, mimo że przestanę nosić żałobę. Dalej mam ręce pełne roboty, a nikt nie może tego zrozumieć.
Bena ogarnęła ulga, choć wciąż nie dopuszczał do głosu swoich uczuć. Przecież to dziecko, córka jego najlepszego przyjaciela, i to ledwie dorosła! A jednak wiedział, że sam się oszukuje. Na jego twarzy pojawiło się zatroskanie. Edwina roześmiała się i podała mu kieliszek sherry.
– Nie miej takiej tragicznej miny. – Zbyt dobrze go znała, by zdołał ukryć przed nią swój nastrój.
– Nie jestem smutny – skłamał niezbyt przekonywająco.
– A jakże!… Przypominasz mi ciocię Liz. Czego się obawiasz? Że zhańbię siebie albo nazwisko Winfieldów? – zażartowała.
– Nie o to chodzi. – Wypił łyk sherry i odstawił kieliszek, uważnie patrząc na Edwinę. – Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? – Spojrzał na pierścionek na jej lewej ręce i przez głowę mu przemknęło, czy Edwina nie pomyśli, że zwariował. – Pytam poważnie – nalegał, co nieco ją zdziwiło. – Jakie masz plany teraz, po roku?
Zastanawiała się przez chwilę, jednakże odpowiedź znała już od dawna, od powrotu do domu.
– Będę robiła to samo co dotąd. Zamierzam się opiekować dziećmi. – Uważała to za oczywiste. Nie miała zresztą wyboru, jej życie miały wypełniać obowiązki wobec rodzeństwa. Dobrze pamiętała obietnicę, którą złożyła rodzicom, gdy wchodziła do łodzi ratunkowej. – Niczego więcej nie pragnę, Ben – rzekła z powagą.
Miała przecież dopiero dwadzieścia dwa lata! W mniemaniu Bena jej postawa graniczyła z szaleństwem.
– Ależ, Edwino, kiedyś będziesz tego żałowała! Jesteś za młoda, żeby resztę życia poświęcić wyłącznie rodzeństwu!
– Uważasz, że się poświęcam? Czy to źle? – spytała i uśmiechnęła się wzruszona, że tak bardzo przejmuje się jej losem.
– Nie ma w tym nic złego – powiedział łagodnie – ale niepotrzebnie rezygnujesz z innych doświadczeń. Potrzebujesz czegoś jeszcze w życiu. Twoi rodzice mieli o wiele więcej. Mieli siebie…
Obydwoje pomyśleli o słowach, których tego ranka użył ksiądz wspominając Kate i Bertrama, Edwina zaś oczami wyobraźni ujrzała życie, które miała dzielić z Charlesem, życie w jednej chwili przekreślone. Nie chciała nikogo innego, tylko Charlesa…
Ben popatrzył z uwagą na jej zadumaną twarz.
– Nie rozumiesz, o czym mówię, prawda, Edwino?
Zmieszała się na krótko.
– Ależ rozumiem – powiedziała cicho. – Chcesz, żebym była szczęśliwa, i jestem szczęśliwa tutaj, razem z dziećmi.
– I to wszystko, czego pragniesz?… – zawahał się, lecz trwało to jedynie krótką chwilę. – Chciałbym ci ofiarować o wiele więcej.
Edwina szeroko otworzyła oczy.
– Och, Ben… Ty?…
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Ben mógłby ją kochać. Początkowo on sam nie dostrzegał rodzącego się w nim uczucia, lecz w ciągu ostatnich miesięcy uświadomił sobie, co naprawdę czuje do Edwiny, a od Bożego Narodzenia myślał o niej bezustannie. Postanowił, że wstrzyma się z wyjawieniem swych uczuć przynajmniej do kwietnia, aż upłynie rok żałoby, teraz wszakże, spojrzawszy na nią, ze strachem pomyślał, że powinien był poczekać dłużej. Może później przyjęłaby jego propozycję inaczej.
– Nigdy nie myślałam… – wykrztusiła zaczerwieniona. Nie patrzyła mu w oczy; myśl, że z rozmysłem chciał ją wprawić w zakłopotanie, była dla niej niemal upokarzająca.
– Przykro mi – Ben podszedł i ujął jej dłonie. – Nie powinienem był nic mówić, prawda, Edwino? Kocham cię… Kocham cię od dawna, ale za nic w świecie nie chciałbym stracić twojej przyjaźni. Jesteś dla mnie wszystkim… Proszę, Edwino… nie chcę cię stracić.
– Nie stracisz – szepnęła, zmuszając się, by na niego spojrzeć. Była mu to winna. Nic nie mogła na to poradzić, że kochała go tylko jak najbliższego przyjaciela ojca i swojego. Nie mogłaby… nie mogłaby dla niego włożyć ślubnego welonu. Wciąż kochała Charlesa. W głębi serca pozostała jego narzeczoną i wiedziała, że zawsze tak będzie. – Nie mogę, Ben… Kocham cię… ale nie mogę. – Nie chciała go zranić, musiała jednak powiedzieć mu prawdę.
– Może byłem zbyt niecierpliwy? – spytał z nadzieją w głosie, lecz ona pokręciła przecząco głową. – Może chodzi ci o dzieci? – zgadywał. On przecież także je kochał, lecz Edwina znów potrząsnęła głową. Bena ogarnął lęk, że może ją utracić. Co będzie, jeżeli nigdy już nie zechce z nim rozmawiać? Cóż za głupiec z niego!
– Nie dzieci są temu winne ani ty, Ben… – oczy jej zwilgotniały, postanowiła jednak być z nim szczera. – Myślę, że to z powodu Charlesa… Wydawałoby mi się, że go zdradzam, gdybym… – nie potrafiła wymówić na głos słów, które wyciskały jej z oczu łzy.
Ben żałował złożonej nie w porę propozycji. Może gdyby zapytał ją za jakiś czas… Tyle że przynajmniej teraz wiedział, jak się sprawy mają. Postawił wszystko na jedną kartę i przegrał z ukochanym, którego utraciła na "Titanicu".
– Masz prawo do szczęścia, Edwino. Nawet wdowy wychodzą ponownie za mąż – nie dawał za wygraną.
– Pewno tak jest-przyznała bez przekonania. Była zdania, że jej rany są jeszcze zbyt świeże i za wcześnie na takie rozważania, aczkolwiek w głębi ducha miała pewność, że nigdy nie zdradzi Charlesa. – Chcę być z tobą uczciwa, Ben. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek wyszła za mąż.
– Ależ to absurd! – oburzył się.
– Może masz rację-przyznała-ale ze względu na dzieci łatwiej mi wybrać tę drogę. Nie mogłabym nikomu ofiarować całej miłości. Obawiam się, Ben, że za dużo czasu poświęcałabym dzieciom, i wcześniej czy później każdy normalny mężczyzna miałby tego dość.
– Myślisz, że ja też? – Wyglądał na dotkniętego, co wywołało jej uśmiech.
– Kto wie?… Zasługujesz na wyłączną uwagę bliskiej osoby, a ja nie mogłabym ci jej poświęcić przez najbliższe piętnaście lat, dopóki Teddy nie pójdzie do college'u. To długo – rzekła łagodnie, głęboko wzruszona.
Ben pokiwał głową i roześmiał się. Wiedział, że został pokonany. Edwina była uparta i skoro coś powiedziała, to niewątpliwie zrealizuje swe plany. Zdążył ją dobrze poznać. Jej siła ducha była z pewnością tą cechą, która go w niej pociągała. Podziwiał jej odwagę i siłę woli, pogodę i hart. Kochał jej włosy i oczy, i cudowne poczucie humoru. Wiedział też, że ona również go kocha, niestety, nie w sposób, w jaki by sobie życzył.
– Piętnaście lat… To może być ciut za długo dla mnie, Edwino. Miałbym wtedy sześćdziesiąt jeden lat i nie wiem, czybyś mnie zechciała.
– Przypuszczam, że i tak będziesz bardziej atrakcyjny niż ja, bo mnie dzieci tymczasem pewnie całkiem wykończą. – Gdy podawała mu rękę na pożegnanie, w jej oczach na powrót widniał spokój. – Tak już musi być, Ben. Ich życie stało się teraz moim.
Obiecała matce, że obojętnie co się stanie, zaopiekuje się rodzeństwem, dlatego przede wszystkim musiała myśleć o dzieciach. I niezależnie od tego, jak bardzo Bena lubiła, wiedziała, że nie pragnie ani jego, ani żadnego innego mężczyzny. Jednakże Ben, najwyraźniej zaniepokojony, zmarszczył brwi.
– Ale pozostaniemy przyjaciółmi, prawda? – zapytał.
Edwinie znowu łzy napłynęły do oczu. Wzruszona skinęła głową i przytuliła się do niego.
– Oczywiście – szepnęła. Był przecież najlepszym, najdroższym przyjacielem, kiedyś ojca, a teraz jej. – Bez ciebie nie dałabym sobie rady.
– Wygląda na to, że radzisz sobie całkiem nieźle – oświadczył oschłym tonem, lecz równocześnie przygarnął ją mocniej i przez chwilę trzymał w objęciach. Nie próbował jej pocałować ani przekonywać, by zmieniła zdanie. Był wdzięczny, że nie stracił jej sympatii i przyjaźni, i w sumie zadowolony, że otworzył przed nią serce, bo przynajmniej wiedział, jakie są uczucia Edwiny. Mimo wszystko opuszczał ją tego wieczoru z ciężkim sercem. W samochodzie obejrzał się jeszcze na nią, ona zaś pomachała mu ręką na pożegnanie. Potem odjechał, żałując, że sprawy nie potoczyły się inaczej.
Nazajutrz przyszedł telegram od ciotki Liz z wiadomością, że wuj Rupert zmarł. Stało się to dokładnie w rocznicę śmierci Kate i Bertrama. Ta wieść przygnębiła Edwinę. Ze smutkiem przekazała ją rodzeństwu przy obiedzie. Tego dnia miała nie najlepsze samopoczucie. Wciąż wracała myślami do złożonej poprzedniego wieczoru propozycji Bena, która mocno ją poruszyła. Wiedziała jednak, że podjęła właściwą decyzję.
Dzieci nie przejęły się zbytnio wiadomością o śmierci wuja. Po kolacji Filip pomógł Edwinie ułożyć telegram z kondolencjami. Zapewnili ciotkę o swojej miłości i o tym, że często się za nią modlą, ale tym razem Edwina nie zaprosiła Liz do Kalifornii, świadoma, że nie zniosłaby drugiej jej wizyty. Ostatnia bytność ciotki w San Francisco dała się im wszystkim we znaki.
Edwina rozważała, czy powinni znowu włożyć żałobę, zdecydowała jednak, że nie miałoby to sensu, bo dzieci ledwo wuja znały i nigdy za nim nie przepadały. Przez tydzień nosiła szare sukienki, potem wróciła do kolorów, które odkryła na nowo kilka dni przed wiadomością o śmierci krewniaka, do kolorów, których nie nosiła od kwietnia zeszłego roku. Czasami zarzucała też na ramiona przepiękny kaszmirowy szal, prezent gwiazdkowy od Bena. Widywała się z nim równie często jak wcześniej, choć ich spotkania wyglądały nieco inaczej. Ben wydawał się lekko zażenowany i zachowywał się z większą rezerwą, mimo że Edwina ani słowem nie nawiązywała do tego, co między nimi zaszło. Młodsze dzieci niczego nie zauważyły, za to raz czy dwa spostrzegła, że Filip wpatruje się w nią i Bena z uwagą. Nie przejęła się tym, nie wierzyła bowiem, aby brat czegoś się domyślał. Dla wszystkich Ben Jones był wypróbowanym przyjacielem rodziny.
W maju Edwina przyjęła zaproszenie dawnych przyjaciół rodziców i choć idąc na przyjęcie czuła się trochę nieswojo, humor jej się poprawił, bo wieczór okazał się całkiem udany. Nie podobało jej się tylko, że najwyraźniej znalazła się tam ze względu na syna państwa domu, a jej podejrzenie zmieniło się w pewność, gdy gospodarze ponowili zaproszenie. Ich dwudziestoczteroletni syn, przystojny i majętny – miał wspaniałą posiadłość w pobliżu Santa Barbara – był jednak niezbyt rozgarniętym młodzieńcem. Edwiny nie obchodził ani on, ani inni kawalerowie, których przedstawiano jej, ilekroć przyjmowała zaproszenia od znajomych rodziców. Jej przyjaciółki powychodziły za mąż, większość doczekała się dzieci, kiedy więc przebywała w ich towarzystwie, myślała o życiu, które mogła wieść u boku Charlesa, i coraz bardziej smutniała. Z tego względu wolała bywać u rówieśników Kate i Berta, tym bardziej że czuła się im bliższa choćby dlatego, że wychowywali dzieci w podobnym wieku, poza tym drażniło ją nie pozbawione erotycznego zabarwienia zainteresowanie młodych mężczyzn. Gdy potencjalni kandydaci do jej ręki stawali się zbyt natarczywi, otwarcie mówiła, że nie zaprząta sobie głowy tą stroną życia. Wciąż nosiła na palcu pierścionek zaręczynowy od Charlesa i nadal się uważała za jego narzeczoną. Wspomnienia w zupełności jej wystarczały, resztę myśli zaś poświęcała rodzeństwu.
Znudziły jej się w końcu wizyty, toteż w sierpniu z ulgą zabrała dzieci nad jezioro Tahoe. To lato również było szczególne, Filip bowiem został przyjęty do Harvardu i miał wyjechać na początku września. Edwina z trudem wyobrażała sobie życie bez niego. Wiedziała, że wszyscy dotkliwie odczują jego nieobecność, ale cieszyła się, że chłopiec urzeczywistnił swoje marzenia. Kiedy zaproponował, że zostanie w domu i pomoże jej opiekować się malcami, a przede wszystkim zajmie się niesfornym George'em, Edwina nie chciała nawet o tym słyszeć. "Jedziesz i nie ma dyskusji" – oświadczyła. Potem spakowała to, czego mogli potrzebować, i wraz z rodziną wsiadła do pociągu jadącego nad Tahoe.
Tam właśnie pewnej księżycowej nocy Filip odważył się zadać pytanie, które męczyło go od dawna.
– Czy ty byłaś zakochana w Benie? – wyszeptał nieśmiało.
Zaskoczyło ją nie tyle pytanie, ile wyraz jego twarzy, gdy je zadawał – na obliczu chłopca malowała się niezachwiana pewność, że Edwina należy tylko do niego i do pozostałych dzieci. Przez chwilę nie wiedziała, co mu odpowiedzieć.
– Nie – rzekła wreszcie.
– A czy on był w tobie zakochany?
– To nie ma znaczenia – łagodnie uspokoiła brata. Westchnęła głęboko, pomyślawszy o ślubnym welonie schowanym na dnie szafy. – Wciąż kocham Charlesa – szepnęła w mrok – i tak pewnie zawsze już będzie.
– Cieszę się… – zaczął Filip i nagle poczerwieniał ze wstydu. – Nie to miałem na myśli…
Edwina uśmiechnęła się.
– Nieprawda, myślałeś dokładnie o tym.
Wiedziała, że należy do nich, że uważają ją za swą własność i nie chcą dzielić się nią z nikim. Jej bracia i siostry nie dopuszczali do siebie myśli, że mogłaby wyjść za mąż. Była ich, na dobre i złe, dopóki będzie żyła lub dopóki będą jej potrzebowali. Edwina pogodziła się z tym i nawet cieszyła tym ich trochę egoistycznym przywiązaniem.
Jakie to dziwne, pomyślała. Rodzice mieli prawo się kochać, ona zaś mogła kochać tylko dzieci. Nawet Filip uważał, że całe jej życie należy do nich. Jemu wolno było wyjechać do szkoły, ona jednak musiała zostać w domu i czekać na jego powrót, opiekując się resztą rodzeństwa.
– Nawet gdybym go kochała, to co by to zmieniło? Przecież was nie kochałabym mniej. – Starała się wytłumaczyć chłopcu prawdę dla niej oczywistą, Filip wszakże zrobił minę, jakby go zdradziła.
– Ale czy go kochasz? – domagał się odpowiedzi.
Ponownie uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową, po czym wspięła się na palce, aby go pocałować. Zrozumiała, że chociaż wstąpił do college'u, nadal jest niedojrzałym chłopcem.
– Nie martw się. Zawsze z wami będę. – Te słowa powtarzała rodzeństwu przy każdej okazji, odkąd matka zginęła. – Dobranoc, Filipie – szepnęła, gdy doszli do swoich domków.
Popatrzył na nią z ulgą, uspokojony jej zapewnieniami. Kochał ją ponad wszystko na świecie, kochał pozostałe dzieci. Edwina należała teraz do nich jak przedtem rodzice, A ona miała ich… I schowany głęboko w szafie ślubny welon, którego nigdy nie włoży… I błyszczący na palcu pierścionek zaręczynowy od Charlesa.
– Dobranoc, Edwino – szepnął Filip.
Uśmiechnęła się smutno, usiłując sobie przypomnieć, jakie było jej życie przed katastrofą "Titanica".