"Carpathia" odebrała ostatnią wiadomość z "Titanica" o 1.50, gdy woda w jego maszynowni sięgała kotłów. Później nic już nie było wiadomo o tonącym transatlantyku. Na "Carpathii" płynącej całą parą do miejsca, gdzie według podanych współrzędnych powinien znajdować się "Titanic", obawiano się, że statek ma poważne kłopoty, ale nikt nie przypuszczał, że olbrzym pójdzie na dno, zanim do niego dotrą.
O czwartej nad ranem, po dopłynięciu do miejsca, w którym powinien spotkać "Titanica", kapitan Rastron z niedowierzaniem przecierał oczy. Nigdzie nie było śladu statku. Olbrzym zniknął, jakby jakaś siła uniosła go w przestworza.
Uważnie przeczesywano wody oceanu, lecz dopiero po dziesięciu minutach zauważono zielone błyski w oddali. Nadzieja, że to światła "Titanica" migocące na horyzoncie, wnet się rozwiała, gdy kapitan Rostron i jego załoga pojęli, co świeci na wodzie: to szalupa ratunkowa wysyłała sygnały, i to z całkiem bliska. Kiedy "Carpathia" podpływała do łodzi, Rostron wiedział już, że "Titanic" zatonął.
Tuż po czwartej panna Elizabeth Allen jako pierwsza weszła na pokład "Carpathii". W milczeniu przyglądano się okrętowaniu nieszczęsnych rozbitków. Kiedy liniowiec niespodziewanie zmienił kurs, a wyraźnie podekscytowana załoga jęła wykonywać czynności odbiegające od rutynowych, pasażerowie zorientowali się, że stało się coś niedobrego. Z początku żywili obawy, że to ich statek ma kłopoty, ale szybko z zasłyszanych strzępów informacji pojęli, iż są w błędzie. Niebawem rozeszła się przerażająca wiadomość, że "Titanic" ma kłopoty, że "najbezpieczniejszy" transatlantyk tonie, idzie na dno. A teraz w promieniu czterech mil widziano na wodzie szalupy ratunkowe. W niektórych ludzie wołali i wymachiwali rękami, na innych panowało głuche milczenie i tylko wstrząśnięte twarze rozbitków mówiły, że stało się coś strasznego. Tego, co się wydarzyło, nie sposób było opisać, niepodobna było oddać słowami bezsilnej rozpaczy, którą czuli ludzie patrzący, jak olbrzymia rufa unosi się ku czarnemu niebu, ku gwiazdom, po czym pogrąża się w lodowatej toni, na zawsze zabierając ze sobą mężów, braci i przyjaciół.
Kiedy "Carpathia" znalazła się blisko ich łodzi, Edwina podała George'owi Teddy'ego i umieściła Fannie bliżej braci. George nie był już w stanie wiosłować, dłonie miał zdrętwiałe z zimna, więc teraz ona, wciąż w rękawiczkach Charlesa, przejęła od brata wiosło. Obok niej siedziała hrabina Rothes, która przez ostatnie dwie godziny, podobnie jak George, niezmordowanie robiła wiosłem. Edwina dotąd uspokajała najmłodszego brata i pocieszała Fannie, która od opuszczenia statku płakała za matką i wciąż pytała o Alexis. Jej najstarsza siostra miała nadzieję, że matka odnalazła Alexis, że nie uwierzyła, iż mała jest już w łodzi ratunkowej. Wmawiała sobie, że reszta jej rodziny i narzeczony znajdują się w pobliżu, w innej szalupie. Nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.
Widząc nadciągający liniowiec, rozbitkowie jęli się nawoływać licząc, że odnajdą najbliższych. Część szalup płynęła w zwartym szyku, inne pojedynczo. Wreszcie łódź z Winfieldami – wioząca dwadzieścia osiem osób: kobiety z dziećmi i czterech marynarzy – także przybiła do burty "Carpathii", gdzie zwieszała się drabinka sznurowa oraz lina zakończona pętlą, na której miano wciągać na pokład słabszych. Jeden z marynarzy zawołał, że mają kilkoro małych dzieci, z liniowca opuszczono więc worek pocztowy. Edwina trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami pomogła marynarzom włożyć do niego Fannie, która uśpiona kołysaniem łodzi, teraz się znowu rozkrzyczała.
– Nie bój się, kochanie. Zaraz dostaniemy się na pokład tego dużego statku, a potem odnajdziemy mamusię i tatusia – uspokajała Edwina młodszą siostrę i równocześnie próbowała zagłuszyć niepokój dręczący ją o los bliskich. Kiedy patrzyła na ciemną główkę wystającą z worka pocztowego, oczy zapiekły ją od łez na wspomnienie tego, co przeszli. Poczuła, że George ściska jej rękę, i odwzajemniła uścisk nie patrząc na brata. Wiedziała, że jeżeli na niego spojrzy, nie pohamuje łez, a jeszcze nie mogła sobie pozwolić na ten luksus. Dopóki nie dowie się, że reszta jej rodziny także wyszła cało z katastrofy, musi opanować ból i zająć się Fannie, Teddym i George'em. O niczym innym nie wolno jej teraz myśleć.
Na nogach miała sportowe buty, odziana była w jasnobłękitną sukienkę i grube palto matki. Tak zmarzła w głowę, aż wydawało jej się, że ściska ją lodowa obręcz, dłonie zaś miała jak sople lodu. Kiedy worek opuszczono z powrotem do szalupy, przy pomocy stewarda umieściła w nim Teddy'ego, którego posiniała twarzyczka świadczyła, iż mocno przemarzł. Podczas tej strasznej nocy obawiała się, że jej mały braciszek nie przetrzyma arktycznego chłodu, starała się zatem go ogrzać, tuliła do siebie i rozcierała mu ramionka, nogi i policzki. Teraz, gdy pomyślała, że przyjdzie jej wspiąć się po drabince, zdała sobie sprawę, że nie ma dość siły, by się na niej utrzymać. Ze strachem pomyślała o stanie młodszego rodzeństwa.
Nałożyła pętlę liny na George'a, który wyglądał jak małe bezbronne dziecko. Nigdy dotąd nie był tak przygaszony. Potem nadeszła kolej Edwiny, również wciągniętej na linie. Początkowo, gdy ją podnoszono, zamknęła oczy, ale wnet spojrzała w dół. W promieniach wschodzącego różowo słońca widziała bezkres oceanu z plamkami małych gór lodowych, a gdzieniegdzie kołyszące się na wodzie szalupy, pełne rozbitków niecierpliwie czekających wejścia na pokład. Żadna łódź nie była nawet w połowie zapełniona pasażerami, toteż Edwina miała nadzieję, że w jednej z nich odnajdzie swoich bliskich i znajomych, z którymi zaledwie kilka godzin wcześniej rozstała się na "Titanicu".
– Pani nazwisko? – zapytała Edwinę współczująco uśmiechnięta stewardesa, która witała rozbitków na pokładzie "Carpathii".
Stojący obok marynarz okrył ją kocem. Pod pokładem czekała na rozbitków kawa, herbata i brandy, lekarz okrętowy i jego asystenci sprawdzali kolejno stan zdrowia każdego, kto wszedł na statek. Tych, co nie mogli się poruszać o własnych siłach, układano na noszach. Edwina zauważyła, że ktoś litościwie podsunął już George'owi filiżankę gorącej czekolady. Rozglądała się, szukając wzrokiem pozostawionej na "Titanicu" rodziny. Niestety, jak dotąd na próżno… Fala wyczerpania ogarnęła ją ze zdwojoną siłą, tak że nieomal straciła mowę.
– Edwina Winfield – udało jej się wyszeptać w odpowiedzi na pytanie stewardesy.
Patrzyła, jak inni rozbitkowie wciągani są na pokład tak samo jak ona. Na wodzie pozostało jeszcze kilka łodzi, toteż modliła się, by na którejś odnaleźli się jej bliscy.
– A pani dzieci? – pytała dalej stewardesa.
– Moje dzieci?… Ach… – zrozumiała. – To moje rodzeństwo. George, Frances i Theodore.
– Czy jeszcze z kimś pani podróżowała? – indagowała stewardesa.
Ktoś podał Edwinie kubek parującej herbaty. Czuła na sobie spojrzenia przynajmniej tuzina oczu. Jej jasnoniebieska wieczorowa suknia powiewała na wietrze. Ogrzewając kubkiem dłonie, odpowiedziała:
– Płynęłam z rodzicami, Kate i Bertramem Winfieldami, a także z bratem Filipem, siostrą Alexis i moim narzeczonym, Charlesem Fitzgeraldem.
– Czy coś pani wiadomo o ich losie? – zapytała ze współczuciem stewardesa, prowadząc Edwinę do głównego salonu, który zamienił na tymczasową salę szpitalną i poczekalnię dla rozbitków z "Titanica".
– Nic nie wiem… – Edwina popatrzyła na nią oczyma pełnymi łez. – Musieli wsiąść do innej łodzi. Kiedyśmy opuszczali pokład, mama szukała mojej młodszej siostry, a ja nawet z początku myślałam… – łzy ściskające gardło nie pozwoliły jej dokończyć.
Stewardesa pogłaskała ją po ramieniu i cierpliwie czekała, aż Edwina się uspokoi. Salon był wypełniony drżącymi z zimna kobietami. Niektóre dostały torsji, większość płakała przyglądając się swoim dłoniom zmaltretowanym wiosłowaniem i mrozem. W drugiej części pomieszczenia kuliły się zbite w gromadkę dzieci i rozszerzonymi przerażeniem oczami spoglądały na matki, cicho popłakując.
– Pomoże mi pani ich odnaleźć? – spytała Edwina z błaganiem w swych wielkich niebieskich oczach. Pamiętając o tym, jak żywy jest George, nie spuszczała brata z oczu, tym razem wszakże nie sprawiał kłopotu. Jedna z pielęgniarek zajęła się skostniałym z zimna Teddym. Mały zaczynał popłakiwać, co znaczyło, że dochodzi do siebie, jego twarzyczka powoli traciła siny kolor. Przerażona Fannie przywarła do spódnicy Edwiny.
– Chcę do mamy… – wołała cicho.
Stewardesa odeszła, by porozmawiać z innymi rozbitkami. Obiecała wrócić do nich, jak tylko będzie miała chwilę czasu albo dowie się czegoś o rodzicach Edwiny.
Nieprzerwanie okrętowano rozbitków z następnych łodzi. Przyszła kolej na te cztery, które płynęły powiązane. Mężczyźni ze składaka B, gdy zaczął tonąć, zostali wyłowieni przez szalupę numer 12 – na niej właśnie znalazł się Jack Thayer. Kiedy wyciągano go z wody, kurczowo trzymał się przewróconej płóciennej łodzi. Był skrajnie wyczerpany, nie poznawał nikogo i nie dostrzegał, co dzieje się wokół. Jego matka znajdowała się w tej samej szalupie, lecz nie widzieli się, ponieważ umęczeni, przemarznięci rozbitkowie resztki sił koncentrowali na walce o własne przetrwanie, jakby koszmar trwał nadal.
Edwina pozostawiła dwoje młodszych dzieci pod opieką George'a pijącego gorącą czekoladę i wyszła na pokład, by obserwować akcję ratunkową. Na pokładzie stało kilka kobiet z "Titanica", między innymi Madeleine Astor, która niewielką miała co prawda nadzieję, że mężowi udało się uratować, chciała jednak zobaczyć wszystkich rozbitków wchodzących na pokład. Może jednak?… Nie mogła się pogodzić z myślą, że go utraciła.
Stojąc przy samej burcie Edwina modliła się gorąco, by wśród tylu obcych pojawili się jej najbliżsi. Patrzyła na mężczyzn wspinających się po sznurowej drabince lub jak kobiety wciąganych na linie, gdy byli zbyt słabi, na dzieci windowane w worku pocztowym. Uderzyła ją głucha cisza towarzysząca rozbitkom wchodzącym na pokład. Nie było słychać żadnego dźwięku. Ludzie, głęboko wstrząśnięci tym, czego doświadczyli, przemarznięci, przerażeni, jakby nie rozumiejący, co się stało, nie potrafili wykrztusić ani słowa. Nawet dzieci nie płakały, czasem tylko zakwiliło głodne niemowlę.
W jadalni znalazło przytułek kilkoro najmłodszych oczekujących na matki. Kobieta z szalupy numer 12 opowiadała, że złapała niemowlę, które ktoś w ostatniej chwili rzucił jej z pokładu, lecz nie miała pojęcia, kim była ratująca dziecko osoba. Przypuszczała, że to kobieta z trzeciej klasy, której udało się przedostać na pokład łodziowy, w ten sposób próbowała ocalić swoje maleństwo. Niemowlę leżało teraz w jadalni pośród kilkorga innych i cicho płakało.
W salonie rozgrywały się sceny nad wyraz przejmujące. Uratowane kobiety siedziały zbite w niewielkie gromadki, opłakując mężów, a stewardesy, pielęgniarki i lekarze usiłowali wyciągnąć z nich potrzebne informacje. Znajdowała się tam również garstka mężczyzn, bardzo nieliczna na skutek działań oficera Lightollera, który do końca nie chciał dopuścić mężczyzn do łodzi ratunkowych, mimo że przynajmniej dla części znalazłoby się miejsce. Kilku udało się przeżyć dzięki mniej rygorystycznemu przestrzeganiu poleceń surowego oficera przy prawej burcie, innym dzięki własnej przemyślności. Wielu zginęło w wodzie próbując się dostać do spuszczonych na morze łodzi – taki los spotkał większość tych, co skoczyli z pokładu. Kiedy "Titanic" zniknął w falach, zrazu na miejscu katastrofy rozbrzmiewały rozdzierające serce krzyki, potem wokół zapanowała cmentarna cisza.
Edwina ujrzała wchodzącego do salonu Jacka Thayera, a po chwili usłyszała krzyk jego matki, gdy ta zauważyła syna i podbiegła ku niemu z płaczem. Usłyszała, jak pani Thayer pyta Jacka:
– Gdzie ojciec?
Ujrzawszy Edwinę chłopiec skinął jej głową. Podeszła do niego powoli, jakby bojąc się tego, co może usłyszeć, a jednak z nadzieją na dobrą wiadomość.
– Czy ktoś z mojej rodziny był z tobą?
– Niestety, chyba nie, panno Winfield. Pan Fitzgerald skoczył do morza w tym czasie co ja, ale potem już go nie widziałem. Udało mi się wejść do składaka, którym płynął Filip, tyle że jak uderzyła w nas fala, on wypadł za burtę i nie wiem, czy go wyłowili. Pani rodziców widziałem ostatni raz jeszcze na pokładzie. – Nie powiedział jej jednak, iż wydawało mu się, że byli zdecydowani pozostać razem do końca i jeżeli nie będzie ratunku, pójść na dno ze statkiem. – Przykro mi, ale nie wiem, co się później z nimi stało… – słowa uwięzły Jackowi w gardle. Ktoś podał mu kieliszek brandy. – Bardzo mi przykro…
Edwina kiwnęła głową. Twarz miała zalaną łzami, które płynęły jej z oczu niepohamowanym strumieniem.
– Dziękuję – szepnęła.
Nie chciała wierzyć, że jej najstraszniejsze obawy mogą okazać się prawdziwe. To niemożliwe. Liczyła w głębi ducha, że usłyszy od Jacka, iż jej najbliżsi żyją, są bezpieczni i czekają w pomieszczeniu obok, a nie że utonęli lub że nie wie, co się z nimi stało. Tymczasem… Nie, to nieprawda, że Filip, Charles, rodzice, Alexis… To niemożliwe!… Nie pogodzi się z tym nigdy.
Z zadumy wyrwała ją pielęgniarka. Lekarz chciał porozmawiać z Edwiną o stanie Teddy'ego. Gdy podeszła, mały leżał, wciąż drżąc z zimna, z rączkami zmarzniętymi na kość. Opatulony w koc, apatycznie spoglądał na nią wielkimi oczyma. Podniosła go i przytuliła. Od lekarza usłyszała, że w najbliższych godzinach zadecyduje się los dziecka.
– Nie! – powiedziała głośno. Jej ciało przebiegł dreszcz. – Nie! Jemu nic nie jest… czuje się dobrze…
Nie mogła dopuścić, by coś mu się stało, nie teraz, kiedy… O, nie! tego by nie zniosła. Dotąd jej rodzinie tak się szczęściło, tak im się wszystko wybornie układało! Żyli w spokoju i miłości, a teraz oto niektórzy odeszli na zawsze. Jakże więc ten lekarz może mówić, że Teddy gotów nie przeżyć przemarznięcia? Tuliła go mocno, starając się przekazać mu własne ciepło. Próbowała nakarmić go gorącym bulionem, lecz nie mógł nic przełknąć. Kołysząc główką w tył i przód, kurczowo przylgnął do Edwiny.
– Nic mu będzie? – spytał George, gdy ich ujrzał, wpatrując się niespokojnym wzrokiem w siostrę, która przyciskała do serca ich maleńkiego braciszka. – Będzie zdrów, Edwino? Powiedz! – nalegał.
– O Boże! Mam nadzieję… – Popatrzyła na George'a i przygarnęła go do siebie, a potem objęła opatuloną kocem Fannie.
– Kiedy mama będzie z nami? – dopytywała się mała.
– Niedługo, kochanie, już niedługo… – Edwina ze ściśniętym gardłem patrzyła na rozbitków przybywających nieprzerwanie do wykwintnego salonu "Carpathii", oszołomionych przeżyciami upiornej nocy.
Mocniej przytuliła Teddy'ego i na próżno starając się nie myśleć o tych, których utraciła, cicho zapłakała.