Zaproszenie przyszło na adres biura. Spencer uśmiechnął się, patrząc na nie. A więc ojciec miał rację. Już od tygodnia wiedział z gazet, że Harrison Barclay został członkiem Sądu Najwyższego. Spencer otrzymał właśnie zaproszenie na oficjalne wyniesienie Barclaya na nowe stanowisko. Był to dla Spencera dobry rok, wypełniony ciężką pracą wśród ludzi, których polubił. Firma Anderson, Vincent & Sawbrook należała do konserwatywnych, ale ku zdumieniu Spencera, praca w niej spodobała mu się i świetnie sobie radził. Został już mianowany asystentem jednego ze wspólników. Ojciec był z niego bardzo zadowolony. Początkowo między obu mężczyznami dochodziło do nieporozumień, głównie z powodu Barbary. Tego lata, kiedy Spencer wrócił do Nowego Jorku, rodzice wynajęli dom na Long Island. Barbara razem z córeczkami spędziła tam prawie cały sierpień. Alicia i William Hill liczyli na to, że Spencer też przyjedzie. W końcu nie mógł się dłużej wymawiać. Spędził tam dwa weekendy, podczas których Barbara zalecała się do niego, a rodzice obserwowali ich z nadzieją w oczach. Matka powiedziała, że Barbara czekała na niego, a ojciec oświadczył, że ich synowa kocha Spencera. I w końcu Spencer wybuchnął. Czekała na Roberta, a nie na niego, i to nie jego wina, że brat poległ na Pacyfiku. Zgadzał się, że to miła dziewczyna, kochał swoje bratanice, ale Barbara była żoną jego brata. Wystarczy, że został prawnikiem. Nie ma obowiązku poślubić jeszcze wdowy po swym bracie.
Barbara opuściła dom, tonąc we łzach, doszło do nieprzyjemnej sceny z rodzicami. Wkrótce potem wrócił do siebie i już nigdy więcej nie pojawił się na Long Island. Ponownie zobaczył się z rodzicami dopiero jesienią. Barbara wróciła z dziewczynkami do Bostonu i niedawno usłyszał od kolegi, że jego bratowa spotyka się z synem bardzo wpływowego polityka. Był to idealny kandydat do jej ręki i Spencer miał nadzieję, że jest szczęśliwa. Pragnął jedynie mieć szansę wykazania się w pracy i stworzenia sobie takiego życia, jakie mu odpowiadało. Lubił Nowy Jork, choć wciąż tęsknił za Kalifornią. I wielokrotnie łapał się na tym, że myśli o Crystal. Chociaż ostatnio zdarzało mu się to coraz rzadziej. Była po prostu zbyt daleko, to tak jakby nie istniała naprawdę. Wydawała mu się piękna i niezwykła, niczym egzotyczny kwiat, przy którym człowiek zatrzymuje się na chwilę z podziwem, by go już nigdy więcej nie ujrzeć, ale zawsze o nim pamiętać. Dostał list od Webstera. Boyd pisał w nim o narodzinach córki, ale ani słowem nie wspominał o Crystal. Otrzymał też zawiadomienie o kolejnym dziecku Toma i Becky. Wszystko to wydawało się teraz takie odległe, stanowiło część wojny, część innego życia. Spencera pochłaniała praca w firmie Anderson, Vincent & Sawbrook. Naprawdę interesował się prawem karnym, ale żaden z jego klientów nie miał tego typu problemów. Pomagał więc sporządzać umowy sprzedaży nieruchomości i skomplikowane testamenty. Miał interesującą pracę, o której mógł dyskutować ze swym ojcem.
Podczas kolacji, którą tego wieczoru jadł akurat z rodzicami, dowiedział się, że oni też dostali zaproszenie. Ale ojciec był zbyt zajęty, by z niego skorzystać.
– A ty pojedziesz?
– Nie sądzę, tato, przecież ledwo go znam. – Spencer uśmiechnął się. Ojciec świetnie się trzymał. Zajmował się właśnie głośną sprawą karną i Spencer chciał się od niego dowiedzieć nieco więcej na ten temat, niż wyczytał w gazetach.
– Powinieneś jechać. Dobrze by było, gdybyś utrzymywał z nim kontakt.
– Spróbuję, choć nie wiem, czy uda mi się wyrwać z pracy. – Spencer uśmiechnął się znowu. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat. Był opalony, bo weekendy spędzał na plaży, poza tym bardzo dużo grał w tenisa. – Czułbym się tam głupio, tato. Wcale mnie tak dobrze nie zna. I nie mam czasu na wyjazd do Waszyngtonu.
– Spróbuj znaleźć. Jestem pewien, że firmie też będzie zależało, byś pojechał.
Wiecznie te obowiązki i nakazy. Czasami go to irytowało. Życie zdawało się wypełnione tym, co "należy". Stanowiło to część bycia dorosłym, część "prawdziwego" świata, ale chwilami nie wiedział, czy mu to odpowiada.
– Zobaczę. – Bardzo się zdziwił, kiedy kilka dni później jeden ze wspólników firmy, którego był asystentem, powtórzył słowa ojca. Spencer wspomniał mu o zaproszeniu, gdy siedzieli w "River Club", i usłyszał, że powinien jechać na uroczystość oficjalnego wyniesienia Harrisona Barclaya na nowe stanowisko.
– Takie zaproszenie to zaszczyt.
– Prawie go nie znam – odparł. Jego przełożony potrząsnął tylko głową.
– To nie ma znaczenia. Pewnego dnia kontakt z sędzią Barclayem może się dla ciebie okazać bardzo cenny. Nigdy nie wolno zapominać o podobnych rzeczach. Mówiąc szczerze, gorąco ci zalecam ten wyjazd. – Spencer skinął głową, przyjmując jego radę, ale kiedy potwierdzał swoją obecność na uroczystości, czuł się głupio. Firma posunęła się nawet do tego, że dokonała dla niego rezerwacji w "Shoreham". W przeddzień ceremonii pojechał pociągiem do Waszyngtonu. Dostał duży, dobrze klimatyzowany pokój. Uśmiechnął się do siebie, siadając w wygodnym, skórzanym fotelu. Zamówił do pokoju whisky. Może i dobrze byłoby wieść takie życie. Pomyślał, że miło będzie znów zobaczyć Barclayów. Spodziewał się, że spotka też Elizabeth. Nie widział jej, odkąd zaczęła studia w Vassar. Prawdopodobnie miała coś lepszego do roboty, zresztą on też nie narzekał na brak towarzystwa atrakcyjnych pań. W ciągu ostatniego roku spotykał się z kilkoma kobietami. Zabierał je na kolację do "21", do "Le Pavillon" lub do "Waldort". Chodzili na przyjęcia, do teatru, grał z nimi w tenisa w Connecticut i East Hampton, ale na żadnej z nich szczególnie mu nie zależało. Choć od zakończenia wojny upłynęły już trzy lata, wszyscy sprawiali wrażenie, jakby było im śpieszno do ożenku. Tymczasem on nie odczuwał palącej potrzeby związania się z kimś na stałe. Musiał sobie najpierw przemyśleć kilka spraw. Nie traktował praktyki prawniczej jako swego dożywotniego zajęcia. Praca ta spodobała mu się bardziej, niż to sobie wyobrażał, ale w głębi duszy czuł, że jest zbyt monotonna. Wciąż zastanawiał się, w jaki sposób uczynić ją bardziej pasjonującą i ciekawszą. Poza tym doszedł do wniosku, że nie skorzystał jeszcze w wystarczającym stopniu z uroków kawalerskiego życia, by wiązać się z kimś na dobre. No i najpierw musiał znaleźć odpowiednią dziewczynę, a jeszcze na taką nie natrafił.
Dopiero zaczynał dochodzić do siebie po przerwie, spowodowanej wojną, i wstrząsie, wywołanym śmiercią brata. Ból po jego stracie stał się mniej dotkliwy. Choć Robert zginął cztery lata temu, rodzice wciąż często o nim mówili, ale Spencer przestał już tak mocno odczuwać wewnętrzny nakaz, by go im zastąpić. Był teraz sobą, czasami czuł, że jest bardzo szczęśliwy i że sam decyduje o tym, co robi. Niekiedy miał wrażenie, iż doskwiera mu samotność, ale właściwie nie umiał określić tego uczucia. Należał do samotników. I pomimo że prawo nie było tym, czym naprawdę pragnął się zajmować, polubił swoją pracę.
Nazajutrz dzień wstał słoneczny i bezchmurny. Zaraz po śniadaniu Spencer pojechał do gmachu Sądu Najwyższego na oficjalne zaprzysiężenie Barclaya. Włożył ciemny garnitur w prążki i stonowany krawat. Wyglądał bardzo elegancko. Kilka kobiet obejrzało się za nim, udawał, że tego nie widzi. Po ceremonii on zaś uścisnął dłoń sędziego Barclaya na chwilę przedtem, nim wchłonął go tłum i porwał ze sobą. Nie widział żadnej znajomej twarzy i żałował, że ojciec nie mógł z nim przyjechać. Po południu obejrzał pomniki Waszyngtona i Lincolna, po czym wrócił do hotelu, by coś przekąsić, zanim zacznie się szykować na wieczorne przyjęcie. Barclayowie wydawali oficjalny bankiet w hotelu "Mayflower", by uczcić objęcie przez Harrisona nowego stanowiska. Spencer włożył smoking i przed hotelem zatrzymał taksówkę. Kiedy dojechał na miejsce, odczekał cierpliwie w długiej kolejce, nim został serdecznie powitany przez Priscillę Barclay.
– Jak to miło, że pan przyszedł, panie Hill. Czy widział się pan już z Elizabeth?
– Nie jeszcze nie.
– Kilka minut temu gdzieś mi mignęła. Jestem pewna, że bardzo się ucieszy ze spotkania z panem.
Postąpił krok dalej, by przywitać się z gospodarzem, a potem usunął się na bok, robiąc miejsce dla kolejnych gości, czekających w długiej kolejce za nim. Podszedł do baru i zamówił szkocką z wodą. Rozejrzał się po sali. Niemal wszyscy mężczyźni byli starsi od niego, kobiety miały na sobie drogie toalety. Zebrały się tu wszystkie osobistości kraju i nagle Spencera ogarnęła fala podekscytowania, że znalazł się wśród nich. Pociągnął łyk whisky. Rozpoznał jeszcze jednego sędziego Sądu Najwyższego, a potem zaczął obserwować młodą kobietę, rozmawiającą ze starszym dżentelmenem. Kiedy się odwróciła, zobaczył, że to córka sędziego Barclaya. Wyglądała znacznie poważniej niż rok temu i jakby wyładniała. Uśmiechnęła się, rozpoznawszy go. Przypomniał sobie, jaka była zrównoważona, kiedy się poprzednio spotkali. Wydawała mu się ładniejsza, niż ją zapamiętał. Kiedy uśmiechając się podszedł do Elizabeth, jej życzliwe brązowe oczy wyraźnie się ożywiły. Kasztanowe włosy ścięła krócej niż poprzednio. Miała na sobie olśniewającą suknię z białego atłasu, podkreślającą opaleniznę, którą zawdzięczała letniemu pobytowi nad jeziorem Tahoe. Zdziwił się, że nie dostrzegł rok temu, iż jest tak atrakcyjna.
– Witam. Co nowego? Jak tam w Vassar?
– Nudno. – Uśmiechnęła się do niego, patrząc mu prosto w oczy. – Wydaje mi się, że jestem za stara, by studiować w college'u. – Vassar wydawał jej się taki dziecinny. Po trzech miesiącach najchętniej rzuciłaby college i zaczęła coś innego, ale zostały jej jeszcze trzy lata nauki. Na początku drugiego roku zaczęła się poważnie obawiać, czy wytrzyma do końca. – Poughkeepsie jest wprost okropne.
– Po Kalifornii nawet Nowy Jork czasami wydaje się okropny. Szczególnie uciążliwe są zimy, prawda? – Roześmiał się. Rok temu sam nieraz narzekał na pogodę, ale teraz znów się przyzwyczaił. Lubił Nowy Jork, był pełen życia i całkowicie się różnił od sennego Poughkeepsie.
– Miło, że pan przyszedł. Jestem pewna, że ojciec bardzo się ucieszył – powiedziała uprzejmie i Spencer o mało nie wybuchnął śmiechem. Trudno sobie wyobrazić, by sędziemu Barclayowi, otoczonemu tłumem współpracowników i przyjaciół, szczególną przyjemność sprawiła obecność jakiegoś młodego, niczym się nie wyróżniającego prawnika.
– Czułem się zaszczycony jego zaproszeniem. Musi być dumny z tej nominacji.
Uśmiechnęła się do niego, sącząc dżin z tonikiem.
– To prawda. Podobnie jak matka. Ubóstwia Waszyngton. Urodziła się tutaj.
– Nie wiedziałem o tym. Wyobrażałem sobie, że dla pani to też będzie jakaś atrakcja. Udaje się pani czasem wyrwać ze szkoły? – Podziwiał jej gładkie ramiona i doszedł do wniosku, że podoba mu się jej nowa fryzura.
– Niezbyt często. W ubiegłym roku zaledwie parę razy byłam w Nowym Jorku. Ale zamierzam spędzać z rodzicami więcej czasu podczas wakacji. Teraz będzie mi łatwiej się z nimi widywać, niż kiedy mieszkali w Kalifornii. – Porozmawiali jeszcze chwilę, a kiedy goście zaczęli zajmować miejsca przy stolikach, Spencer przestudiował jedną z kilku plansz, na której wypisane było, kto gdzie siedzi. Okazało się, że usadzono go przy tym samym stoliku co Elizabeth. Podejrzewał, że to pomysł pani Barclay. Nie miał pojęcia, że to Elizabeth domagała się, by siedzieć obok Spencera. Rok temu wywarł na niej mocne wrażenie i czuła się trochę zawiedziona, że Spencer ani razu nie spróbował się z nią skontaktować w Vassar. – Jak się panu podoba firma prawnicza, w której pan pracuje? – Zapomniała już, co to była za firma, ale pamiętała, że należała do prestiżowych kancelarii nowojorskich.
– Jest niczego sobie. – Uśmiechnął się, pomagając jej zająć miejsce, a ona roześmiała się na głos.
– Sprawia pan wrażenie zaskoczonego tym faktem.
Odpowiedział jej rozbawionym spojrzeniem i usiadł obok.
– Bo jestem zaskoczony. Wcale nie byłem pewien, czy chcę zostać prawnikiem.
– A teraz jest pan pewien?
– Na ogół tak. Mam nadzieję, że kiedyś ta praca stanie się bardziej pasjonująca, bo jak do tej pory jest za spokojna. – Skinęła głową, a po chwili uśmiechnęła się z dumą do siedzącego przy sąsiednim stoliku ojca.
– Proszę tylko spojrzeć, jakie ma pan przed sobą perspektywy.
– Obawiam się, że taka kariera nie jest pisana każdemu. Ale na razie czuję się usatysfakcjonowany tym, co robię.
– Czy kiedykolwiek myślał pan o zajęciu się polityką? – spytała, kiedy podano pierwsze danie: zupę z homarów, a do tego białe wino. Spencer spojrzał na nią rozbawiony. Wciąż miała tak samo przenikliwe oczy, którymi zdawała się przeszywać człowieka na wylot, i nie bała się pytać o poważne sprawy. Tak jak rok temu, spodobała mu się jej bezpośredniość. Miała odwagę mówić o wszystkim, czym wzbudziła jego podziw. Elizabeth brała inicjatywę w swoje ręce i parła do przodu. Miała władczą naturę. Rozporządzała swoją osobą, dominowała nad otoczeniem i przypuszczał, że jeśli tylko miała okazję, również nad ludźmi, z którymi się stykała. Przyglądała mu się uważnie. Pasjonowała się polityką, a duży wpływ na jej zainteresowania wywarł ojciec.
– Mój brat miał ambicje polityczne, a przynajmniej tak mu się wydawało.
Ale nie jestem pewien, czy to właściwe zajęcie dla mnie. – Cały problem polegał na tym, że do tej pory nie wiedział, co chciałby robić w życiu.
– Gdybym się urodziła mężczyzną, zajmowałabym się polityką. – Powiedziała to z pełnym przekonaniem i trochę jej zazdrościł tej pewności siebie. Nie można jej było zarzucić braku odwagi. Pamiętał, że kiedy się poprzednio widzieli, twierdziła, iż chce zostać prawnikiem.
– Co pani studiuje w Vassar? _
– Nauki humanistyczne. Literaturę. Francuski. Historię. To niezbyt pasjonujące.
– A czym wolałaby się pani zajmować? – Intrygowała go swym przenikliwym umysłem i bezpośredniością. Elizabeth Barclay z pewnością nie należała do osób nieśmiałych.
– Rzucić szkołę i robić coś użytecznego. Myślałam, by na jakiś czas przyjechać do Waszyngtonu, ale kiedy o tym wspomniałam ojcu, strasznie się rozzłościł. Chce, żebym najpierw ukończyła college.
– Wydaje mi się to dość rozsądne. Zostały pani już tylko trzy lata. – Ale kiedy patrzył na nią, nawet jemu wydało się, że to jeszcze strasznie długo.
– Czy był pan w ciągu tego roku w Kalifornii?
– Nie. – Powiedział to z wyraźnym żalem. – Nie miałem czasu, ostatni rok przeleciał mi bardzo szybko.
Skinęła głową. Jej też szybko minęły te miesiące. Pojechała do San Francisco, by w czasie Bożego Narodzenia wystąpić na balu debiutantek w "Cotillion", a nieco wcześniej na balu, który rodzice wydali w "Burlingame Country Club". No i oczywiście lato spędziła nad jeziorem Tahoe. Ale bardziej pociągały ją Nowy Jork i Waszyngton. Na Boże Narodzenie rodzice zaprosili ją już do Palm Springs.
Orkiestra zaczęła grać. Kiedy rozległy się pierwsze takty "Imagination", Spencer zaprosił Elizabeth do tańca. Tańczyła wspaniale. Spoglądał na jej lśniące, kasztanowe włosy i opalone na ciemny brąz ramiona. Każdy szczegół – od wypielęgnowanych rąk, po szykowną toaletę – świadczył o zamożności i wysokiej pozycji społecznej dziewczyny. Powiedziała mu, że latem razem z rodzicami wybiera się do Europy na pokładzie Ile de France.
– Czy był pan w Europie?
– Nie. Ojciec obiecał, że zafunduje mi podróż do Europy, kiedy skończę college, ale wybuchła wojna, zaciągnąłem się do armii i zamiast do Europy, popłynąłem na Pacyfik.
Elizabeth oświadczyła, że za kilka tygodni przyjedzie do Nowego Jorku w odwiedziny do brata. Ian Barclay pracował w jeszcze bardziej prestiżowej kancelarii prawniczej niż ta, która zatrudniała Spencera.
– Słyszał pan o nim? – Spojrzała na niego wyczekująco. Wydała mu się bardzo młoda i bardzo ładna. Zaczęła dawać o sobie znać wypita whisky. Czuł pod palcami gładką skórę Elizabeth, a to sprawiało mu przyjemność. W tańcu po raz pierwszy zwrócił uwagę na jej perfumy.
– Nie. Ale mój ojciec go zna. – Przypomniał sobie, że ojciec kiedyś mówił o spotkaniu z Barclayem w sali sądowej. – Będzie mnie musiała pani przedstawić. – Po raz pierwszy powiedział coś, z czego można było wywnioskować, że chciałby się z nią jeszcze spotkać.
– Zrobię to z największą przyjemnością.
Kiedy odprowadzał ją z powrotem do stolika, sprawiała wrażenie triumfującej i nieco wyniosłej. Zajęli miejsca i zaczęli rozmawiać z przyjaciółmi jej rodziców. Pod koniec wieczoru odniósł wrażenie, że zna ją trochę lepiej. Grała w tenisa, lubiła jeździć na nartach, umiała trochę mówić po francusku, nienawidziła psów i nieszczególnie przepadała za dziećmi. Przy deserze powiedziała mu, czego spodziewa się od życia. Chciała coś osiągnąć, a nie tylko grać w brydża i rodzić dzieci. Było dla niego oczywiste, że szaleje za swym ojcem i pragnie poślubić kogoś podobnego do niego, mężczyznę, który "do czegoś dąży", jak to określiła, a nie kogoś, komu wystarcza bezczynne siedzenie w fotelu. Pragnęła poślubić kogoś ważnego. Nie miała jeszcze dwudziestu lat, ale wiedziała czego chce i miała mnóstwo okazji, by spotkać mężczyznę swoich marzeń. Kiedy razem opuszczali salę balową, przemknęło mu przez głowę, że znacznie bardziej od niego spodobałby jej się Robert.
– Czy ma pani ochotę wstąpić jeszcze gdzieś na drinka? – Sam się zdziwił, że o to zapytał, ale rozmowa z nią sprawiała mu prawdziwą przyjemność.
– Owszem. W którym hotelu się pan zatrzymał? – Spojrzała mu prosto w oczy. Nie lękała się niczego i nikogo, a już z całą pewnością nie bała się Spencera.
– W "Shoreham".
– To tam, gdzie my. Możemy wstąpić na drinka do baru. Powiem tylko matce, gdzie będę. – Po chwili wróciła.
Była prawie pierwsza w nocy, większość gości już wyszła. Matka nie miała nic przeciwko temu, by Elizabeth poszła ze Spencerem. Był odpowiedzialnym młodym człowiekiem i wiedziała, że może mu spokojnie powierzyć swoją córkę. Pomachała im, gdy opuszczali salę. Spencer nie pożegnał się z Barclayami, bo nie chciał im przeszkadzać w rozmowie z przewodniczącym Izby Reprezentantów. Złapali taksówkę i pojechali do hotelu. W barze zajęli miejsca przy stoliku w samym rogu. Zauważył, że kiedy szli przez salę, kilka osób obejrzało się za nimi. Stanowili bardzo urodziwą parę.
Zamówił szampana. Rozmawiali o Nowym Jorku, o jego pracy, o Kalifornii. Powiedział jej, że bardzo polubił ten stan i kiedyś chciałby tam zamieszkać. Ale pracował w firmie prawniczej na Wall Street, więc zrealizowanie tych planów wydawało mu się mało prawdopodobne. Roześmiała się beztrosko. Ona marzyła o przeprowadzce do Nowego Jorku, ewentualnie do Waszyngtonu, skoro rodzice większość czasu będą spędzali w stolicy kraju. Wyjawiła mu, że chciałaby mieć swój własny dom w Georgetown.
Ze sposobu, w jaki mówiła, z łatwością wywnioskował, że do tej pory Elizabeth niczego nie brakowało w życiu. Nigdy by jej nawet nie przeszło przez myśl, że może nie dostać tego, czego pragnie. Ale do takiego wniosku doszedł już wcześniej, kiedy się spotkali w San Francisco. Łatwo się było zorientować, że w urządzonym pięknie i z przepychem domu rodziców Elizabeth wiodła beztroskie życie.
– Musisz nas kiedyś odwiedzić w Tahoe. Mój dziadek wybudował nad jeziorem wspaniały dom. Zawsze ubóstwiałam tam jeździć, nawet jako mała dziewczynka. – Dziwne, że kiedy powiedziała o tym, przypomniał sobie Dolinę Alexander. Spytał ją, czy kiedykolwiek tam była. – Nie, ale raz pojechałam do Napa, w odwiedziny do znajomych ojca. Nie ma tam jednak nic specjalnego, z wyjątkiem winnic i kilku domów w stylu wiktoriańskim. – Choć okolice te wydawały jej się takie nieciekawe, z uwagą wysłuchała opowieści Spencera o dolinie leżącej na północ od Napa. Dostrzegła w jego oczach coś, co ją zaintrygowało. Wspomnienie czegoś, o czym jej nie chciał powiedzieć. – Masz tam przyjaciół? Skinął głową, zamyślony.
– Mieszka tam dwóch byłych żołnierzy z mojego oddziału. – Opowiedział jej też o Hiroko. Po wysłuchaniu go, oświadczyła bez ogródek:
– Boyd postąpił głupio, poślubiając ją. Ludzie nigdy nie zapomną, co ich spotkało w Japonii. – Powiedziała to tonem rozpieszczonej pannicy, czym go rozzłościła. Właściwie z taką reakcją spotykała się Hiroko od chwili przyjazdu do Kalifornii.
– Nie przypuszczam, by Japończycy kiedykolwiek zapomnieli o Hiroszimie – powiedział cicho, z trudem hamując gniew.
– Czy nie mówiłeś, że twój brat poległ na Pacyfiku? – Zmierzyła go zimnym wzrokiem, a on spojrzał jej prosto w oczy.
– To prawda. Ale nie sądzę, bym miał ich za to nienawidzić. My też nie mamy czystych rąk. – Nie zetknęła się jeszcze z takimi pacyfistycznymi poglądami, całkowicie sprzecznymi z zapatrywaniami jej ojca. Pan Barclay był zagorzałym konserwatystą i w pełni aprobował zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę. – Elizabeth, ogarnia mnie obrzydzenie, gdy sobie przypomnę, ile złego tam wyrządziliśmy. Na wojnie nie ma zwycięzców, może z wyjątkiem polityków. Ludzie zawsze są przegrani, i to po obu stronach frontu.
– Nie podzielam twego zdania. – Przybrała afektowany wyraz twarzy.
Spencer postanowił nie ciągnąć dalej tego tematu.
– Coś mi się wydaje, że poza tym, iż pragniesz być adwokatem lub politykiem, z chęcią wstąpiłabyś również do wojska.
– Moja matka działała w Czerwonym Krzyżu, mnie niestety nie pozwolono ze względu na zbyt młody wiek.
Westchnął. Była jeszcze taka dziecinna i taka naiwna, i pod przemożnym wpływem poglądów swych rodziców. Spencer miał swoje zdanie na temat wojny, które znacznie się różniło od opinii jego ojca. Spencer cieszył się, że wojna się skończyła, ale wciąż nie mógł zapomnieć poległych przyjaciół, żołnierzy, którzy z nim służyli… i swego brata. Spojrzał na Elizabeth i poczuł się tak staro, że mógłby być jej ojcem.
– Życie lubi płatać figle, nie sądzisz, Elizabeth? Nigdy nie wiadomo, jak potoczą się nasze losy. Gdyby mój brat nie poległ, może nie studiowałbym prawa. – Uśmiechnął się lekko. – Może nigdy byśmy się nie spotkali.
– To dziwny sposób patrzenia na życie. – Intrygował ją. Był uczciwy, delikatny i inteligentny, ale według niej za mało przebojowy. Sprawiał wrażenie, że cieszy się tym, co mu przypada w udziale, biernie wyczekując, co przyniesie przyszłość. – Nie uważasz, że sami jesteśmy kowalami własnego losu?
– Nie zawsze. – Zbyt wiele doświadczył, by w to wierzyć. Gdyby sam mógł decydować o sobie, nie oglądając się na nic, jego życie wyglądałoby zupełnie inaczej. – Myślisz, że uda ci się pokierować swoim losem tak, jak sobie to zaplanowałaś? – Był nie mniej zafascynowany nią, niż ona nim. Może dlatego, że tak bardzo się od siebie różnili.
– Prawdopodobnie tak. – Wydawała się o tym przekonana, podziwiał ją za pewność siebie i determinację.
– Wierzę, że ci się to uda.
– Uważasz to za coś niezwykłego? – Sprawiała wrażenie całkowicie pewnej siebie i niewzruszonej. Panowała nad wszystkim mimo wyczerpującego dnia, który miała za sobą.
– Właściwie nie. Wyglądasz na kogoś, kto zawsze dostawał to czego chciał.
– A jaki ty jesteś? – spytała łagodniejszym tonem. – Czy doznałeś kiedyś zawodu, Spencerze? – Ciekawa była, czy utracił kogoś, na kim mu naprawdę zależało, albo zerwał zaręczyny.
Zastanowił się przez chwilę zanim odpowiedział.
– Nie można powiedzieć, bym doznał w życiu zawodu. Raczej skierowano mnie na inną drogę. – Roześmiał się na głos, rozlewając do kieliszków resztkę szampana. Bar wkrótce zamkną i niebawem odprowadzi ją do apartamentu rodziców. Oboje wiedzieli, że ten wieczór nie może się skończyć inaczej. – Kiedy wróciłem do Nowego Jorku, moi rodzice chcieli, żebym poślubił żonę mego brata, powinienem raczej powiedzieć – wdowę po nim.
– Czemu tego nie zrobiłeś? – Chciała się dowiedzieć o nim wszystkiego.
Spojrzał na nią szczerze.
– Nie kochałem jej. To dla mnie bardzo ważne. Była żoną Roberta, a nie moją. Ja to nie on. Jestem kimś zupełnie innym.
– To znaczy kim, Spencerze? – Jej głos zabrzmiał jak pieszczota. Próbowała odnaleźć w mrocznej sali jego wzrok. – Kogo chciałbyś poślubić?
– Kogoś, kogo pokocham… i będę szanował… na kim mi będzie zależało. Kogoś, z kim będzie się można pośmiać, kiedy coś pójdzie nie tak… kogoś, kto nie będzie się bał odwzajemnić moją miłość… kogoś, komu będę potrzebny. – Nie wiedział, czemu się przed nią tak otworzył. Zastanawiał się, czy Crystal spełniała te wymagania. To raczej mało prawdopodobne. Dziwne, że wciąż nie mógł o niej zapomnieć. Wiedział jedynie, że jest piękna i łagodna, oraz co czuł, kiedy stał blisko niej. Nie znał poglądów ani charakteru Crystal nie miał pojęcia, kim zamierzała zostać, kiedy dorośnie. Podobnie zresztą, jak nie wiedział, co tkwiło w Elizabeth, ale nie sądził, aby to była łagodność. Elizabeth należała do ludzi zdecydowanych i nie potrafił sobie wyobrazić, by kiedykolwiek potrzebowała kogokolwiek, może z wyjątkiem ojca. – A z kim ty chciałabyś związać swój los, Elizabeth?
Uśmiechnęła się i powiedziała równie szczerze, jak on:
– Z kimś ważnym.
– Nic dodać, nic ująć. – Roześmiał się. Te słowa trafnie oddawały jej charakter. Była dokładnie taka, jak myślał: uparta, bystra, interesująca, pełna życia, ambitna i niezależna. Spencer odprowadził Elizabeth do jej pokoju i przed drzwiami powiedział dobranoc.
Odwróciła się w progu i spojrzała na niego, uśmiechając się serdecznie.
– Kiedy wracasz do Nowego Jorku?
– Jutro rano.
– Ja zostaję tu jeszcze kilka dni, żeby pomóc mamie przy szukaniu domu.
Do Vassar zamierzam wrócić w przyszłym tygodniu. Spencerze… – Urwała, a potem dodała tak cichutko, że ledwo ją usłyszał: -…zadzwoń do mnie.
– Gdzie mam cię szukać? – Po raz pierwszy pomyślał o zatelefonowaniu do niej, choć sam nie wiedział, dlaczego mu to przyszło do głowy. Należała do osób dominujących nad otoczeniem, ale mimo to przyjemnie będzie z nią pójść na kolację czy do teatru. Z pewnością nie zrobi mu wstydu, można z nią prowadzić interesujące rozmowy i poza tym było coś intrygującego w umawianiu się z córką sędziego Sądu Najwyższego. Powiedziała mu, w którym akademiku mieszka, a on obiecał, że się z nią skontaktuje. Podziękował jej za wspólnie spędzony wieczór.
– Bardzo mi było miło znów cię zobaczyć. – Jakby się zawahał, niepewny, co powinien teraz zrobić, ale ona spojrzała na niego i powiedziała opanowanym głosem:
– Mnie też. Dziękuję. Dobranoc, Spencerze. – Zniknęła za drzwiami, a on idąc w kierunku wind, zastanawiał się, czy do niej zadzwoni w przyszłym tygodniu.