W drodze do domu Spencer skręcił przed mostem Golden Gate i zjechał na pobocze. Potrzebował chwili, by zastanowić się, uspokoić, zebrać myśli. Wspomnienie Crystal prześladowało go przez cały ubiegły rok. Teraz, zaledwie kilka godzin po rozstaniu z nią, czuł, że dzieje się z nim to samo co poprzednio. Obraz doliny malował mu się dosyć mgliście, natomiast wszystkie jego myśli zaprzątała Crystal… jej twarz… jej oczy… sposób, w jaki na niego patrzyła…, jej głos, kiedy śpiewała ballady. Porównał dziewczynę do rzadkiego okazu ptaka, który na zawsze zgubił się w lesie. Nie istniał żaden sposób, by znów go odnaleźć. Szaleństwem było nawet o tym marzyć. Ta szesnastoletnia dziewczyna, mieszkająca w jakiejś dolinie, zagubionej w górach Kalifornii, nie znała świata, w którym żył Spencer. Zresztą nawet gdyby znała, nie zrozumiałaby go. Przekraczało to jej zdolności pojmowania. Cóż wiedziała o Wall Street i o Nowym Jorku, o obowiązkach, jakie na niego nakładało środowisko, w którym żył? Jego rodzina dużo się po nim spodziewała, w ich planach co do przyszłości syna nie było miejsca na wiejską dziewczynę, w której się przypadkiem zakochał. Przecież ledwo ją znał. Jego rodzice nie zrozumieliby tego. Zresztą nic dziwnego, przecież on sam tego nie rozumiał. Crystal śniła o Hollywood i karierze filmowej; Spencer też miał swoje marzenia, które zmieniły się po śmierci jego brata na Guam. Teraz musiał nie tylko przeżyć jakoś własne życie, ale jeszcze spełnić nadzieje, jakie pokładano w bracie. Zamierzał przynajmniej spróbować nie zawieść oczekiwań rodziny. A co o tym wszystkim wiedziała Crystal? Znała tylko dolinę, w której spędziła całe swoje dotychczasowe życie. Wiedział, że musi o tej dziewczynie zapomnieć. Spoglądając na zatokę i most pomyślał o Crystal i uśmiechnął się smutno. Zbeształ sam siebie za to, że zachowuje się jak głupiec. Przeżył chwilowe oczarowanie ładną dziewczyną, ale teraz musiał powrócić do rzeczywistości. Spodziewał się od życia czegoś więcej niż studiów na wydziale prawa i hamburgerów w Palo Alto w towarzystwie atrakcyjnych koleżanek z roku. Stał przed nim otworem cały świat. W tym świecie jednak nie było miejsca dla pięknej Crystal Wyatt, która tak go urzekła. Wrócił do samochodu ciekaw, co powiedziałby ojciec, gdyby mu oświadczył, że zakochał się w szesnastoletniej dziewczynie z Doliny Alexander.
– Żegnaj, moja mała – szepnął, po raz ostatni przejeżdżając przez most Golden Gate. Dziś wieczorem czekało go jeszcze jedno przyjęcie. Udział w nim traktował jak coś, co jest winien swemu ojcu. Nie był w nastroju do spotkań towarzyskich, ale wiedział, że musi przestać myśleć o Crystal. Należała już do przeszłości. A mimo to wiedział, że nigdy jej nie zapomni.
Na tych kilka ostatnich dni, które miał spędzić w San Francisco, zatrzymał się w hotelu "Flairmont". Poprosił o pokój z widokiem na miasto, by móc ostrzej uświadomić sobie, co traci. Niemal żałował, że nie poszukał sobie jakiejś pracy w San Francisco. Ale wzywały go obowiązki. Obiecał rodzicom, że wróci na Wschód, i bardzo dobrze wiedział, że właśnie tego się teraz po nim spodziewano. Jego ojciec, który do wybuchu wojny był adwokatem, został niedawno mianowany sędzią, co całkowicie zaspokajało jego ambicje polityczne. Ale wobec swoich synów, szczególnie wobec starszego brata Spencera, Roberta, już dawno miał inne, znacznie ambitniejsze plany. Robert poległ na Guam, zostawiając młodą wdowę z dwójką dzieci. Studiował nauki polityczne na Harvardzie i zamierzał działać jako zawodowy polityk, marzył o karierze kongresmana. Natomiast Spencer chciał zostać lekarzem. Ale wojna pomieszała mu szyki. Stracił przez nią cztery lata i nie wyobrażał sobie, że mógłby teraz poświęcić kilka długich lat na naukę medycyny. W zmienionej sytuacji uważał za trafny wybór studiów prawniczych. Sędzia Hill utwierdził go jeszcze w tym przekonaniu. Spencer wiedział, że ojciec w głębi duszy marzył o pracy w Sądzie Apelacyjnym. Teraz na barkach Spencera spoczywała odpowiedzialność za realizację aspiracji rodziców. Musiał kontynuować dzieło Roberta. Rodzina Hillów należała do powszechnie szanowanych, przodkowie matki Spencera przybyli do Bostonu z pierwszymi kolonistami angielskimi. Ojciec nie mógł się poszczycić aż tak znamienitym pochodzeniem, ale braki te nadrobił ciężką pracą. Ukończył wydział prawa na Harvardzie. Teraz dla nich obu najważniejsze było, by Spencer dokonał w życiu czegoś "wielkiego". A w pojęciu tym nie mieściła się taka dziewczyna jak Crystal. Oczywiście Robert pojął za żonę odpowiednią pannę. Zawsze robił to, czego chcieli rodzice, podczas gdy Spencerowi zostawiono wolną rękę. Po śmierci starszego brata Spencer poczuł, że musi swoim rodzicom jakoś wynagrodzić tę stratę, chciał zastąpić im Roberta, choć kiedyś miał zupełnie inne ambicje niż jego brat. Wybór kierunku studiów stanowił część tego planu, podobnie jak powrót do Nowego Jorku, i praca na Wall Street… Zdobył dyplom, w ciągu dwóch lat przerabiając pełen, trzyletni program, by się właśnie tam znaleźć. Ale Wall Street sprawiała wrażenie tak okropnie nudnego miejsca. Gdyby przynajmniej mógł pracę w kancelarii adwokackiej jakoś zdyskontować, traktując ją jako pierwszy krok w realizacji jakiegoś ambitniejszego założenia, może wtedy wytrzymałby tam trochę. Myśląc o tym znów wyjrzał przez okno i popatrzył gdzieś w dal, wspominając dolinę, w której zostawił Crystal. Westchnął i odwrócił się od okna. W pokoju stały nowe meble, na podłodze leżał gruby dywan, tuż nad jego głową wisiał olbrzymi żyrandol. A on widział ranczo… i wzgórza… dziewczynę na huśtawce. Zostały mu jeszcze dwie noce. Dwie noce, zanim będzie się musiał stąd wynieść, by rozpocząć nowe życie, narzucone mu przez innych. Dlaczego, do diabła Robert musiał polec? Czemu nie był ze swymi rodzicami, by robić to, czego od niego oczekiwano, by pracować w tej przeklętej firmie na Wall Street… Wybiegł z pokoju i ze złością zatrzasnął za sobą drzwi. O ósmej był umówiony w domu Harrisona Barclaya, przyjaciela ojca Spencera, sędziego federalnego, szczycącego się wyjątkowymi koneksjami wśród polityków. Przewidywano, że pewnego dnia może zostać mianowany sędzią Sądu Najwyższego. Ojciec Spencera nalegał, aby syn spotkał się z Barclayem. Spencer odwiedził go już raz jakiś rok temu. Niedawno zadzwonił do sędziego, by go poinformować, że ukończył naukę w Stanford i wraca do Nowego Jorku, by podjąć pracę w znamienitej kancelarii adwokackiej. Harrison Barclay bardzo się ucieszył i nalegał, aby przed wyjazdem Spencer przyszedł do nich na kolację. Miało to być oficjalne przyjęcie i Spencer wiedział, że to dopiero pierwsza z wielu podobnych imprez, czekających go w życiu. Równie dobrze mógł się zacząć do nich przyzwyczajać od dzisiaj. Wrócił do hotelu w samą porę, by zdążyć wziąć prysznic, ogolić się i przebrać. Potem pośpiesznie zszedł na dół, choć absolutnie nie miał ochoty spotykać się z kimkolwiek, a już na pewno nie z Harrisonem Barclayem.
Barclayowie mieszkali w niezwykle eleganckim domu z cegły na rogu Divisadero i Broadway. Drzwi otworzył mu lokaj. Kiedy Spencer wszedł do środka, z głębi domu dobiegały odgłosy trwającego już przyjęcia, co przygnębiło go jeszcze bardziej. Przez chwilę wydawało mu się, że nie znajdzie w sobie dość sił na prowadzenie błyskotliwych rozmów z zaproszonymi panami i prawienie komplementów ich żonom. Dziś wieczorem najchętniej zaszyłby się gdzieś w kącie, by marzyć o dziewczynie, którą ledwo znał… o dziewczynie, która pojutrze skończy szesnaście lat.
– Spencer! – wykrzyknął sędzia na jego widok i Spencer poczuł się jak uczniak, wprowadzony do pokoju pełnego nauczycieli.
– Dobry wieczór panu. – Uśmiechnął się uprzejmie i przywitał z przyjacielem swego ojca, a następnie uścisnął dłoń pani Barclay. – Miło mi państwa widzieć. Dobry wieczór, pani Barclay.
Sędzia Barclay natychmiast zaczął go przedstawiać wszystkim obecnym, wyjaśniając im, że Spencer jest świeżo upieczonym absolwentem wydziału prawa w Stanford. Wspomniał też, kim jest ojciec Spencera, podczas gdy Spencer z całych sił starał się nie okazać tremy. Uświadomił sobie, że chyba tu dłużej nie wytrzyma.
Na kolacji miało być dwanaście osób, ale żona jednego z zaproszonych sędziów skręciła nogę w kostce w drodze z pola golfowego do domu i w ostatniej chwili zadzwoniła, że nie przyjdzie. Jej mąż zjawił się sam. Jako stary przyjaciel Barclayów wiedział, że nie zrobi im to różnicy. Jednak kiedy Priscilla Barclay przeliczyła obecnych, wpadła w panikę. Okazało się, że łącznie z gospodarzami będzie trzynaście osób, a wiedziała, że przynajmniej dwójka gości jest bardzo przesądna. O tak późnej porze nic jednak już nie dało się zmienić. Kolację miano podać za pół godziny i teraz mogła jedynie poprosić córkę, by zgodziła się zjeść z nimi. Pośpiesznie pobiegła na górę i zapukała niecierpliwie do drzwi jej pokoju. Elizabeth szykowała się do wyjścia. Miała osiemnaście lat i była na swój sposób atrakcyjna. Włożyła czarną suknię koktajlową i perły. Tej zimy miała zadebiutować w "Cotillion", ale przedtem, na jesieni, rozpoczynała studia w college'u Vassar.
– Kochanie, w tobie cała nadzieja. – Matka przejrzała się w lustrze, poprawiła perły i przygładziła ręką włosy, po czym odwróciła się do swej córki i spojrzała na nią błagalnie. – Żona sędziego Armisteada skręciła nogę w kostce.
– O, mój Boże, czy jest na dole? – Elizabeth Barclay, w przeciwieństwie do swej podnieconej matki, sprawiała wrażenie opanowanej i niezbyt poruszonej.
– Ależ skądże znowu! Zadzwoniła, że nie może przyjść. Ale jej mąż jest. I teraz do stołu zasiądzie nas trzynaścioro.
– Udawaj, że o niczym nie wiesz. Może nikt tego nie zauważy. – Założyła czarne, atłasowe pantofelki na wysokim obcasie. Była w nich wyższa od swej matki. Jedyna córka Barclayów – Elizabeth – miała dwóch starszych braci, jeden był funkcjonariuszem państwowym w Waszyngtonie, drugi adwokatem i pracował w Nowym Jorku.
– Wykluczone. Wiesz, jakie są Penny i Jane. Jedna z nich natychmiast opuści przyjęcie i wtedy zostanie nas o dwie mniej niż mężczyzn. Kochanie, czy nie mogłabyś mnie poratować?
– Teraz? – spojrzała wyraźnie zirytowana. – Przecież idę do teatru. – Wybierała się tam z grupką przyjaciół, choć mówiąc szczerze wcale nie miała na to ochoty. Był to jeden z nielicznych wieczorów, kiedy nie umówiła się na randkę i w ostatniej chwili zdecydowała się na wyjście z grupą przyjaciół.
– Czy koniecznie musisz iść? – Matka popatrzyła jej prosto w oczy. – Naprawdę potrzebna mi twoja pomoc.
– Och, mamo! – Zerknęła na zegarek i skinęła głową. Może to i lepiej. I tak nie miała ochoty wychodzić. Poprzedniego dnia wróciła o drugiej nad ranem z jednego z balów debiutantek. Przez ostatni miesiąc, po ukończeniu Burke, niemal co wieczór uczestniczyła w jakimś balu, miło spędzając czas. W przyszłym tygodniu wyjeżdżali do domu letniskowego nad jeziorem Tahoe. – No, dobrze. Zadzwonię do nich. – Uśmiechnęła się łaskawie i poprawiła podwójny sznur pereł, identyczny jak matki. Mówiąc szczerze była wcale niebrzydka, ale zbyt powściągliwa jak na osiemnastolatkę. Pod wieloma względami sprawiała wrażenie znacznie starszej. Od lat uczestniczyła w spotkaniach dorosłych, jej rodzice zadali sobie dużo trudu, by poznała bliżej ich przyjaciół i prowadziła z nimi uczone dysputy. Jeden z jej braci był od niej o dziesięć lat starszy, drugi – o dwanaście. Od dawna traktowano ją jak osobę dorosłą.Poza tym przyswoiła sobie chłodną powściągliwość, jak przystało na członka rodziny Barclayów. Zawsze rozważna, odznaczała się do tego pięknymi manierami. Mimo swego młodego wieku była damą w każdym calu. – Zaraz zejdę na dół.
Matka uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością, Elizabeth odpowiedziała jej uśmiechem. Miała kasztanowe włosy, ostrzyżone na pazia, i duże brązowe oczy, jasną cerę i szczupłą talię. Grała wspaniale w tenisa. Choć nie potrafiła się zachowywać spontanicznie, nienagannymi manierami i bystrym umysłem zyskała wśród przyjaciół swych rodziców niezliczonych wielbicieli. Nawet w gronie rówieśników wzbudzała lęk i szacunek. Elizabeth Barclay nie należała do dziewcząt, z którymi można ot, tak sobie, gdzieś pójść. Była poważną osóbką o dociekliwym umyśle, ciętym języku i mocno ugruntowanych poglądach na wiele spraw. Nie ulegało wątpliwości, do którego college'u pójdzie na jesieni. W grę wchodziły jedynie Radcliffe, Wellesley i Vassar.
Dziesięć minut później zeszła cicho na dół, zadzwoniwszy uprzednio do swych przyjaciół. Przeprosiła ich grzecznie, wyjaśniając, że powstała drobna komplikacja i musi zostać w domu. Jedynymi niedogodnościami w życiu Elizabeth były sytuacje, gdy na kolacji brakowało jednego gościa, albo kiedy chciała na siebie włożyć sukienkę, którą oddała akurat do krawcowej. Nigdy nie spotkała ją żadna prawdziwa katastrofa, rozczarowanie lub kłopot. Jej rodzice gotowi dla niej zrobić wiele, chronili Elizabeth przed problemami i kupowali jej wszystko, na co tylko miała ochotę. A mimo to nie była rozpuszczona. Po prostu spodziewała się odpowiedniego poziomu życia, a od tych, którzy ją otaczali, właściwego zachowania. Była osobą niezwykłą jak na dziewczynę w jej wieku. Odkąd skończyła jedenaście lat, zachowywała się jak dorosła i należała do osób z przyjemnością witanych w loży operowej i chętnie widzianych przy stole podczas oficjalnych kolacji. Ale nie miała w swym dotychczasowym życiu zbyt wiele okazji do beztroskiej zabawy. Zresztą dla Elizabeth Barclay liczyło się tylko osiągnięcie celu. I konkretne działanie.
Kiedy zeszła na dół, goście kończyli już pić drinki. Rozejrzała się po znajomych twarzach. Nie znała tylko jednego małżeństwa. Matka przedstawiła ją, wyjaśniając, że to starzy znajomi ojca z Chicago. Wtem ujrzała jeszcze jedną nieznajomą twarz. Bardzo przystojny młodzieniec rozmawiał przyciszonym głosem z sędzią Armisteadem i jej ojcem. Przyjrzała mu się uważnie, biorąc ze srebrnej tacy, trzymanej przez lokaja, kieliszek szampana. Uśmiechnięta, ruszyła przez pokój w stronę ojca.
– O, Elizabeth! Widzę, że mamy dzisiaj prawdziwe szczęście. – Ojciec uśmiechnął się, spoglądając na nią nieco żartobliwie. – Znalazłaś w swym napiętym terminarzu czas dla nas? To niesłychane! – Położył jej rękę na ramieniu, a ona uśmiechnęła się do niego. Zawsze była w serdecznych stosunkach z ojcem i rzucało się w oczy, że jest przez niego ubóstwiana.
– Matka poprosiła, bym dołączyła do gości.
– I słusznie zrobiła. Elizabeth, znasz sędziego Armisteada. A to Spencer Hill z Nowego Jorku. Właśnie ukończył prawo w Stanford.
– Moje gratulacje. – Uśmiechnęła się chłodno, a on przyjrzał się uważnie Elizabeth. Na podstawie jej powściągliwego sposobu zachowania ocenił, że dziewczyna ma dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Wytworne maniery, jakiś rodzaj wyrafinowania, podkreślany jeszcze przez kosztowną, czarną suknię i perły oraz to, jak patrzyła na niego, kiedy ściskał jej dłoń, powodowało, że wyglądała na starszą, niż była w rzeczywistości. Sprawiała wrażenie osoby, która jest przyzwyczajona dostawać wszystko, czego chce. – Myślę, że bardzo się pan z tego cieszy – dodała, uśmiechając się uprzejmie.
– To prawda. Dziękuję za gratulacje. – Pomyślał, czym się zajmowała, najprawdopodobniej grała w tenisa i robiła zakupy z przyjaciółmi lub matką. Dlatego zdumiały go następne słowa jej ojca.
– Jesienią Elizabeth zacznie studia w Vassar. Próbowaliśmy namówić ją na Stanford, ale na próżno. Postanowiła pojechać na Wschód, zostawiając nas tu samych. Ale nie tracę nadziei, że po pierwszej mroźnej zimie z radością wróci do Kalifornii. Będzie nam jej bardzo brakowało. – Elizabeth uśmiechnęła się, Spencer zdumiał się, że jest tak młoda. Widocznie przez ostatnie kilka lat osiemnastoletnie dziewczęta bardzo się zmieniły. Przyglądając się jej, uświadomił sobie, że Elizabeth posiadała to wszystko, czego brakowało Crystal.
– To wspaniała szkoła, panno Barclay. – Spencer był grzeczny i powściągliwy. – W naszej rodzinie od niedawna też są jej absolwentki. Jestem pewien, że się pani tam spodoba. – Na podstawie tych słów doszła do wniosku, że Spencer jest żonaty. Nie przyszło jej do głowy, że miał na myśli bratową. Przez ułamek sekundy poczuła leciutkie ukłucie rozczarowania. Był przystojnym, intrygującym mężczyzną.
Lokaj ogłosił, że podano do stołu, i Priscilla Barclay poprowadziła gości do pokoju stołowego. Podłoga w nim była z biało-czarnego marmuru, ściany wyłożone drewnem, a nad masywnym stołem wisiał elegancki, kryształowy żyrandol. W srebrnych kandelabrach paliły się świece, na stole połyskiwała biało-złota zastawa z Limoges, w kryształowych kieliszkach odbijał się blask świec, rzucając refleksy na srebrne sztućce. Przy każdym nakryciu leżała duża serweta z wyhaftowanym monogramem matki Priscilli Barclay. Goście bez trudu odnaleźli swoje miejsca, kierując się dyskretnymi wskazówkami gospodyni. Oczywiście przed każdym nakryciem były też wizytówki w wyszukanych, małych, srebrnych uchwytach. Elizabeth ucieszyła się, kiedy okazało się, że wyznaczono jej miejsce obok Spencera. Od razu zorientowała się, że matka w ostatniej chwili dokonała pewnych korekt w rozsadzeniu gości.
Na początku zaserwowano wędzonego łososia i malutkie ostrygi. Zanim podano danie główne, Elizabeth i Spencer pogrążeni już byli w rozmowie. Podziwiał jej inteligencję i oczytanie. Odnosiło się wrażenie, że orientuje się we wszystkim, w problemach międzynarodowych, polityce wewnętrznej kraju, historii i sztuce. Była wyjątkową dziewczyną i na pewno świetnie sobie poradzi w Vassar. Pod wieloma względami przypominała mu bratową, choć odznaczała się jeszcze bardziej wykwintnymi manierami. Nie dostrzegł w niej żadnej ostentacji ani chęci imponowania. Miała po prostu lotny umysł i niezwykle wyszukany sposób bycia. Nie zapomniała zamienić kilku słów z mężczyzną siedzącym po jej prawej ręce, jeszcze jednym z przyjaciół ojca, a potem znów odwróciła się do Spencera.
– A więc, panie Hill, jakie ma pan plany po ukończeniu nauki w Stanford? – Zmierzyła go surowym, badawczym wzrokiem i przez moment poczuł się od niej młodszy. Gdyby wypił trochę mniej, mogłoby go to zbić z tropu.
– Będę pracował w Nowym Jorku.
– Ma pan już jakąś konkretną posadę? – Wcale nie ukrywała, że się nim interesuje. Nie lubiła tracić czasu na czczą gadaninę. Spodobało mu się to. Nie musiał przy niej niczego udawać. Jeśli ona tak otwarcie zadawała mu pytania, on mógł robić to samo. Było to właściwie łatwiejsze niż flirtowanie.
– Tak. W firmie Ariderson, Vincent & Sawbrook.
– Jestem pod wrażeniem. – Wypiła łyk wina i uśmiechnęła się do niego.
– Zna pani tę kancelarię?
– Słyszałam, jak ojciec o niej wspominał. To największa firma na Wall Street.
– Teraz ja jestem pod wrażeniem – powiedział nieco żartobliwie. – Jak na osiemnastoletnią dziewczynę ma pani rozległe wiadomości. Nic dziwnego, że postanowiła pani studiować w Vassar.
– Dziękuję. Od lat uczestniczę w tego typu kolacjach. Sądzę, że czasami można się podczas nich czegoś dowiedzieć. – Oczywiście nie należało tego traktować serio. Była bardzo inteligentna i gdyby miał lepszy nastrój, może by mu się nawet spodobała. Oczywiście nie dostrzegł w niej nic tajemniczego, żadnej poetyczności, żadnej magii, tylko bystry umysł i niezwykłą bezpośredniość, która go zaintrygowała. Była też na swój sposób atrakcyjna. W miarę jak pił wino Harrisona Barclaya, coraz bardziej mu się podobała. Dziwne zakończenie dnia, który rozpoczął się chrzcinami w Dolinie Alexander. Ale nie potrafił sobie tu wyobrazić Crystal. Bez względu na to, co do niej czuł, nie pasowałaby tutaj. Nie wyobrażał sobie, by przy tym stole mógł zasiąść ktoś bardziej odpowiedni niż ta bezpośrednia dziewczyna o skupionych brązowych oczach. Ale kiedy jej słuchał, serce mu się ściskało na wspomnienie Crystal. – Kiedy opuszcza pan San Francisco?
– Za dwa dni – odparł z żalem, choć żadne z nich nie rozumiało w pełni, co było jego powodem. Spencer nie rozumiał tępego bólu, który czuł przez całe popołudnie, w drodze powrotnej do San Francisco. A ona uważała, że nie ma nic bardziej ekscytującego niż wyjazd do Nowego Jorku. Nie mogła się już doczekać jesieni.
– Wielka szkoda. Miałam nadzieję, że odwiedzi nas pan nad jeziorem Tahoe.
– Zrobiłbym to z największą przyjemnością ale mam masę roboty. Za dwa tygodnie podejmuję pracę w firmie, nie będę więc miał zbyt wiele czasu, by się jakoś urządzić, zanim utonę w morzu papierów na Wall Street.
– Cieszy się pan na tę pracę? – Znów obrzuciła go uważnym spojrzeniem.
Postanowił być z nią szczery.
– Prawdę mówiąc, nie jestem pewien. Wciąż próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu właściwie zdecydowałem się studiować prawo.
– A co jeszcze wchodziło w grę?
– Medycyna. Ale wybuchła wojna i wszystko wzięło w łeb. Wojna wielu ludziom pokrzyżowała plany… niektórym znacznie bardziej niż mnie. – Zamyślił się na moment, wspominając swego brata. – Ja i tak wyszedłem z tego obronną ręką.
– Dobrze, iż został pan prawnikiem.
– Naprawdę? – Znów go zaskoczyła. Bez trudu się zorientował, że w Elizabeth Barclay nie było ani cienia słabości czy niezdecydowania. – Czemu pani tak sądzi?
– Po Vassar też chciałabym iść na wydział prawa.
Zrobiło to na nim wrażenie, choć niezupełnie zaskoczyła go swym oświadczeniem.
– Chcieć to móc. Nie wolałaby jednak pani wyjść za mąż i mieć dzieci? – Uważał to za bardziej naturalne w przypadku kobiety, a z drugiej strony było mało prawdopodobne, by jakikolwiek mężczyzna zgodził się, żeby jego żona łączyła karierę zawodową z macierzyństwem i prowadzeniem domu. W 1947 roku kobieta musiała wybierać jedno albo drugie. Wydawało mu się, że rezygnacja z domu i męża to zbyt wysoka cena za możliwość zrobienia kariery zawodowej. Na miejscu Elizabeth bez wahania zdecydowałby się na to pierwsze, ale jego rozmówczyni sprawiała wrażenie nie przekonanej.
– Bo ja wiem. – Przez moment zawahała się, ale po chwili wzruszyła ramionami. Przy deserze znów go zaskoczyła, pytając: – Panie Hill, jaka jest pańska żona?
– Słucham? Przepraszam, ale… ale dlaczego pomyślała pani, że jestem żonaty? – W pierwszej chwili przeraził się, ale później roześmiał. Czyżby wydał jej się tak stary, że wykluczała, by mógł być kawalerem? Jeśli tak, to na jakiego starca musiał wyglądać dziś rano w oczach Crystal? Wciąż o niej. myślał, nawet kiedy zmuszał się do rozmowy z Elizabeth, choć szczerze mówiąc z całą pewnością panna Barclay nie należała do osób z którymi ciężko rozmawiać. Ale myślami był wciąż daleko stąd i czuł, że w Dolinie Alexander zostawił też część swego serca.
Po raz pierwszy Elizabeth sprawiała wrażenie zakłopotanej. Zauważył, że się zarumieniła.
– Wydawało mi się, że… na początku naszej rozmowy wspomniał pan o… po prostu założyłam, że… – Roześmiał się, słysząc jak Elizabeth się jąka, tłumacząc się nieporadnie. Potrząsnął głową, jego błękitne oczy błyszczały w blasku świec.
– Nie jestem żonaty. Moja wcześniejsza uwaga odnosiła się do wdowy po moim bracie.
– Poległ na wojnie?
– Tak.
– Bardzo mi przykro.
Podano kawę. Na dyskretny znak Priscilli Barclay kobiety odeszły od stołu. Po wyjściu z pokoju pani Barclay cicho podziękowała swej córce.
– Dziękuję ci, Elizabeth. Gdyby nie ty, znaleźlibyśmy się w bardzo niezręcznej sytuacji.
Uśmiechnęła się swobodnie do matki i na chwilę objęła ją ramieniem. Priscilla Barclay była wciąż piękną kobietą, choć miała ponad sześćdziesiąt lat.
– Zupełnie dobrze się bawiłam. Spodobał mi się ten Spencer Hill. Szczególnie kiedy się dowiedziałam, że nie jest żonaty.
– Elizabeth! – Matka udała zgorszoną, ale w gruncie rzeczy ucieszyła się i Elizabeth o tym wiedziała. – Jest dla ciebie za stary. Musi mieć ze trzydzieści lat.
– Uważam, że to w sam raz. Chciałabym się z nim spotkać w Nowym Jorku. Podejmuje pracę w firmie Anderson, Vincent & Sawbrook. – Matka skinęła tylko głową i oddaliła się, by zamienić kilka słów z pozostałymi paniami. Wkrótce dołączyli do nich panowie. Niebawem goście zaczęli się rozchodzić. Spencer podziękował Barclayom za zaproszenie i specjalnie odszukał ich córkę, by się z nią pożegnać.
– Życzę powodzenia w nauce.
– Dziękuję. – Spojrzała na niego ciepło i po raz pierwszy pomyślał, że jednak mu się podoba. Była ładniejsza od żony Roberta i znacznie od niej bystrzejsza. – I powodzenia w nowej pracy. Jestem pewna, że zostanie pan znanym adwokatem.
– Postaram się o tym pamiętać, kiedy za miesiąc czy dwa będę wzdychał za beztroskim życiem w Stanford. Może się kiedyś spotkamy w Nowym Jorku. – Uśmiechnęła się do niego zachęcająco. W tym momencie podeszła do nich pani Barclay i podziękowała Spencerowi, że przyszedł.
– Będzie pan musiał w naszym imieniu czuwać nad Elizabeth podczas jej pobytu w Newym Jorku.
Uśmiechnął się, myśląc, że to mało prawdopodobne, by się jeszcze kiedyś spotkali, ale był jak zawsze szarmancki. Uważał, że studentki pierwszego roku są dla niego za młode… no i poza tym jeszcze ciągle myślał o Crystal…
– Proszę mi dać znać, jeśli będzie pani w mieście.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się do niego ciepło i od razu odmłodniała.
Spencer wrócił do hotelu, myśląc o Elizabeth i jej niezwykłej umiejętności prowadzenia interesującej rozmowy. Może ma rację,powiedział do siebie. Może rzeczywiście powinna iść na wydział prawa. Szkoda jej na czyjąś żonę. Marnowałaby tylko czas grając w brydża i plotkując z przyjaciółkami. Ale kiedy w końcu nad ranem udało mu się zasnąć, nie przyśniła mu się Elizabeth… tylko dziewczyna o platynowoblond włosach i oczach barwy letniego nieba… dziewczyna, która śpiewała tak, jakby za chwilę miało jej pęknąć serce… w tym śnie siedziała na huśtawce, przyglądając mu się, a on nie mógł jej dosięgnąć. Tej nocy spał krótko i źle. O świcie był już na nogach. Obserwował słońce wschodzące wolno nad zatoką, zaś setki kilometrów od San Francisco Crystal szła boso przez pole w stronę rzeki, myśląc o Spencerze i nucąc cicho.