– Proszę uważać, panno Mathison! – rozległ się przeraźliwy krzyk chłopca siedzącego na wózku inwalidzkim. Za późno! Julie, kozłująca piłkę w stronę środka boiska, ze śmiechem odwróciła się, by wykonać rzut, i zahaczyła nogą o stopień wózka. Runęła do tyłu, lądując na plecach.
– Panno Mathison! Panno Mathison! – W sali gimnastycznej rozległy się przerażone okrzyki kalekich chłopców, podopiecznych Julie, którymi zajmowała się po godzinach swej zwykłej, nauczycielskiej pracy. Ze wszystkich stron otoczyły ją wózki, zbliżały się dzieci o kulach, niektóre w aparatach usztywniających kończyny. – Nic się pani nie stało? – rozległ się chór głosów. – Nie jest pani ranna?
– Pewnie, że tak – zażartowała. Uniosła się na łokciach i odsunęła z oczu kosmyk włosów. – Moja duma została ciężko, ale to ciężko zraniona.
Willie Jenkins, dziewięcioletni szkolny zawadiaka z zaciekawieniem obserwujący grę, wcisnął ręce do kieszeni i z zaskoczoną miną rzucił swoim skrzeczącym głosem:
– Jak to możliwe, przecież wylądowała pani zwyczajnie na du…
– Zależy, z którego miejsca na to spojrzeć, Willie. – Julie roześmiała się. Właśnie podnosiła się, gdy dostrzegła zbliżającą się parę szpiczastych butów, a wyżej brązowe spodnie z elany.
– Panno Mathison – ostro rzucił dyrektor. Był wściekły z powodu zadrapań, jakie pojawiły się na lśniącej podłodze sali gimnastycznej. – To mi nie wygląda na koszykówkę. Co to za gra?
Mimo że obecnie Julie uczyła w trzeciej klasie, jej stosunki z dyrektorem szkoły podstawowej w Keaton, panem Duncanem, niewiele poprawiły się od czasu, gdy przed piętnastoma laty oskarżył ją o kradzież pieniędzy przeznaczonych na szkolne obiady. Już od dawna nie wątpił w jej uczciwość, ale nagminnym naginaniem regulaminu szkoły do potrzeb uczniów mocno go drażniła. Bez końca zadręczała go nowymi pomysłami, a gdy je odrzucał, zwracała się o moralne poparcie do społeczności miasta, a w razie potrzeby także o finansową pomoc do co znamienitszych obywateli. Dzięki jej zabiegom szkoła podstawowa w Keaton realizowała teraz specjalnie przez Julie przygotowany program dla dzieci fizycznie upośledzonych, nadal przez nią udoskonalany w sposób uznany przez pana Duncana za zupełnie niezgodny ze szkolnym regulaminem. Gdy tylko pannie Mathison udało się wprowadzić w życie swój zamysł, natychmiast wytyczyła sobie następny, trudniejszy do osiągnięcia cel. Teraz nic już nie mogło jej powstrzymać: kampania na rzecz zlikwidowania analfabetyzmu wśród kobiet w Keaton i okolicy ruszyła pełną parą. Impulsem do działań było odkrycie, że żona szkolnego woźnego nie umie czytać. Julie Mathison zaprosiła ją do domu i zaczęła udzielać lekcji. Wnet wyszło na jaw, że jej uczennica 2na inną kobietę, także nieumiejącą czytać, ta z kolei następną, i tak powstał cały łańcuszek. W krótkim czasie panna Mathison miała siedem uczennic. Teraz zwróciła się do dyrektora, by pozwolił jej, przez dwa wieczory w tygodniu, korzystać ze szkolnych pomieszczeń.
Pan Duncan zaprotestował, uzasadniając odmowę dodatkowymi kosztami, wtedy Julie słodkim głosikiem wspomniała, że nie pozostaje jej nic innego niż rozmowa z dyrektorem szkoły średniej. Pan Duncan wolał nie ryzykować opinii potwora bez serca – dyrektor liceum pewnie uległby czarowi błękitnych oczu i wdzięcznemu uśmiechowi Julie. Dlatego pozwolił na wieczorne lekcje, i to w jej własnej klasie W Keaton Elementary. Zaraz potem ta „irytująca fanatyczka” stwierdziła, że potrzebuje materiałów pomocniczych w celu przyśpieszenia nauczania dorosłych uczennic. Tak oto ku swej rosnącej irytacji dyrektor przekonał się po raz kolejny: jak Julie Mathison coś postanowi, nie spocznie, póki tego nie osiągnie. Przekonana o słuszności sprawy, okazywała nieprzejednany upór i pełną optymizmu energię, cechy wysoce drażniące jej zwierzchnika.
Dla przełożonego okazała się denerwująco bezkompromisowa już przy dopominaniu się o prawa upośledzonych fizycznie dzieci, ale likwidacja analfabetyzmu w miasteczku stała się jej osobistą krucjatą. nic, co by powiedział czy zrobił, nie mogło jej powstrzymać. Była zdecydowana zdobyć materiały pomocnicze, a on doskonale wiedział, że nie znajdzie sposobu, by jej przeszkodzić, wybić z głowy następne „fanaberie”. Dwa dni wolnego, jak przypuszczał, ściśle wiązały się z wyjazdem do Amarillo i zamiarem zabiegania tam o nowe fundusze. Jak słyszał, namówiła bogatego dziadka jednego ze swych kalekich uczniów – człowiek ten mieszkał w Amarillo – do ofiarowania pewnej sumy na sprzęt pomocny przy rehabilitacji dzieci. A teraz, co podejrzewał, przez zaskoczenie chciała go nakłonić do wyasygnowania kolejnych pieniędzy na program kształcenia analfabetek.
Właśnie to ciągłe „gromadzenie funduszy” było dla pana Duncana wyjątkowo żenujące, działalność Julie uważał za pozbawioną godności, zwyczajną żebraninę. W ciągu czterech lat nauczania w Keaton Elementary, Julie Mathison stała się dla niego jednym wielkim utrapieniem. Dlatego teraz zupełnie nie poruszył go roztaczający się przed oczyma wdzięczny obrazek – unosząca się z ziemi pełna uroku pani nauczycielka daje uczniom znak, by udali się do szatni, równocześnie informując o zajęciach w przyszłym tygodniu. Z twarzą pozbawioną makijażu, długimi do ramion kasztanowymi włosami, zaczesanymi do tyłu i związanymi w koński ogon, emanowała młodzieńczą witalnością i zdrowiem; zatrudniając ją, Duncan widział słodką, śliczną i nieskomplikowaną osóbkę. Miała pięć stóp i pięć cali wzrostu, zgrabny nos, klasycznie zarysowane kości policzkowe i pełne, o łagodnym wykroju usta. Spod wdzięcznie wygiętych łuków brwi niewinnie spoglądały olbrzymie, lśniące błękitem oczy, ocienione gęstymi, długimi rzęsami. A powinien był od razu zwrócić uwagę na lekko wysuniętą brodę z zawadiackim dołkiem, zapowiadającą upór i bezkompromisowość.
Zdenerwowany czekał, aż młoda nauczycielka skończy zajmować się „swym” zespołem, obciągnie dres i poprawi włosy, dopiero wtedy odważył się podać przyczynę swej niezwykłej o tej porze obecności w sali gimnastycznej.
– Dzwonił twój brat, Ted. Byłem na górze sam, dlatego odebrałem telefon- dodał poirytowany. – Prosił, żeby ci przekazać, że matka czeka z kolacją o ósmej, a Carl da ci samochód… na wyjazd do Amarillo. Nie wspomniałaś o tym, jak prosiłaś o wolne z powodów osobistych.
– A, prawda, Amarillo – powiedziała Julie z niewinnym uśmiechem, który miał uśpić czujność przełożonego, a wywołał wręcz przeciwny efekt.
– Masz tam przyjaciół? – zapytał, surowo marszcząc brwi.
Julie wybierała się do Amarillo, by zwrócić się do bogatego krewniaka jednego ze swych kalekich uczniów o finansowe wsparcie programu walki z analfabetyzmem i miała niemiłe wrażenie, że pan Duncan domyślał się wszystkiego.
– Opuszczę tylko dwa dni – rzekła wymijająco – już załatwiłam zastępstwo.
– Do Amarillo jest kilkaset mil, musisz mieć ważną sprawę do załatwienia.
Julie pominęła milczeniem uwagę szefa. Podwinęła rękaw bluzy, spojrzała na zegarek i zawołała:
– O Boże, już wpół do piątej! Muszę się pośpieszyć, by zdążyć wziąć w domu prysznic i wrócić na czas na lekcję o szóstej.
Julie wyszła ze szkoły. Przy samochodzie czekał na nią Willie Jenkins. Na drobnej twarzy chłopca dojrzała zmarszczkę zafrasowania.
– Słyszałem, jak pan Duncan i pani rozmawialiście o podróży do Amarillo- powiedział tym swoim mocno ochrypłym głosem, brzmiącym jak u dorosłego mężczyzny cierpiącego na zapalenie krtani. – Bo właśnie zastanawiałem się, panno Mathison, czy będę mógł śpiewać w zimowym przedstawieniu. – Julie z trudem powstrzymała uśmiech. Podobnie jak starsi bracia, Willie Jenkins celował w zajęciach sportowych i zawsze pierwszego wybierano go do drużyny; wśród uczniów młodszych klas cieszył się dużą popularnością, napawało go więc goryczą ciągłe pomijanie przy wyznaczaniu do popisów wokalnych. Powód był oczywisty – gdy tylko Willie otwierał usta, by zaśpiewać, w y -dobywały się z nich dźwięki przyprawiające całe audytorium o atak śmiechu.
– To nie zależy ode mnie, Willie – powiedziała Julie. Wrzuciła teczkę na przednie siedzenie starego forda. – W tym roku nie ja zajmuję się zimowym przedstawieniem.
Rzucił jej szelmowskie, zadumane spojrzenie mężczyzny instynktownie domyślającego się, że w sercu kobiety znalazł czułe miejsce -i tak rzeczywiście było. Kochała go za odwagę, śmiałość, a przede wszystkim serdeczność okazywaną Johnny'emu Everettowi, kalekiemu chłopcu z jej klasy.
– A gdyby to zależało od pani, mógłbym zaśpiewać? – wychrypiał.
– Willie… – Przekręciła kluczyk w stacyjce. – Gdy decyzja zależeć będzie ode mnie, na pewno zaśpiewasz.
– Obiecuje pani?
Julie skinęła głową.
– Przyjdź kiedyś do kościoła, to się przekonasz, pozwolę ci wystąpić w chórze chłopięcym.
– Moi rodzice nieszczególnie przepadają za modlitwami.
– No cóż, mamy prawdziwy dylemat – przyznała Julie. Powoli wyjeżdżała z parkingu i przez otwarte okno jeszcze rozmawiała z chłopcem.
– Co to takiego, ten dylemat?
– Poszukaj w słowniku. – Wyciągnęła dłoń i przeczesała palcami czuprynę chłopca.
Droga do domu prowadziła przez centrum Keaton – cztery ulice, przy nich sklepy i firmy, tworzyły czworobok wokół pełnego stateczności budynku sądu okręgowego. Gdy po raz pierwszy przybyła do Keaton, to małe teksańskie miasteczko, pozbawione bulwarów i drapaczy chmur, ale także slumsów, wydało jej się bardzo stare i bardzo obce, wnet jednak pokochała ciche uliczki i atmosferę spokoju. Miejsce to zdawało się pozostawać takie samo przynajmniej od piętnastu lat – zawsze malownicze i niezwykłe, ze ślicznym, białym pawilonem pośrodku miejskiego parku, z ceglanymi chodnikami wzdłuż ulic pełnych sklepów i nieskazitelnie utrzymywanych domów. Mimo że ludność Keaton wzrosła z trzech do pięciu tysięcy, nowo przybyli podporządkowali się tutejszemu stylowi życia, nie próbując narzucać własnego. Większość obywateli poddawała się uświęconej dziesiątkami lat tradycji. W niedzielę udawano się do kościoła, mężczyźni w każdy pierwszy piątek miesiąca zbierali się w Elks Club, początek letnich wakacji nadal świętowano hucznie – na porośniętym trawą miejskim placu, w rytm reprezentacyjnej orkiestry miasta Keaton, przygrywającej z podestu przystrojonego na tę okazję na czerwono, biało i niebiesko. Pierwsi mieszkańcy przyjeżdżali na te uroczystości wierzchem lub furmankami, teraz całymi rodzinami zajeżdżano samochodami, a śmiech i muzyka unosiły się z letnim wiatrem jak za dawnych czasów. Dzieci jak zawsze bawiły się w berka wokół starych dębów albo spacerowały, prowadzone przez rodziców za rękę, z lodami w drugiej, a na tych samych od lat ławkach ich dziadkowie wspominali stare dobre czasy. W tym miasteczku ludzie pozostali wierni dawnym przyjaźniom, tradycji, wspomnieniom. Tu każdy znał każdego, każdy o każdym wiedział wszystko.
Julie stała się teraz cząstką miejskiej społeczności; pokochała poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało to miejsce. Odkąd skończyła jedenaście lat, skrupulatnie unikała zachowania, które mogłoby sprowokować złośliwe języki. Jako nastolatka spotykała się zaledwie z kilkoma chłopcami, i to wyłącznie z cieszącymi się zaufaniem jej rodziców i przychylnością mieszkańców miasta. Chodziła z nimi tylko na uroczystości mające błogosławieństwo kościoła i szkoły. Nigdy nie naruszała niepisanych praw miasteczka, rygorystycznie przestrzegała przepisów ruchu drogowego i, co oczywiste, tych dotyczących poważniejszych występków; uczęszczając do college'u, mieszkała z rodzicami, a gdy w zeszłym roku wynajęła w końcu mały domek w północnej części miasta, utrzymywała go w idealnym porządku i przestrzegała żelaznej zasady: żadnych mężczyzn po zapadnięciu zmroku, oczywiście poza tymi z rodziny. Inne młode kobiety dorastające w latach osiemdziesiątych buntowałyby się przeciw podobnym ograniczeniom, własnym czy narzuconym przez środowisko. Ale nie Julie. Tutaj znalazła prawdziwy dom, kochającą rodzinę, która obdarzyła ją pełnym zaufaniem; postanowiła pokazać, że jest tego warta. Udało się! Jako osoba dorosła Julie Mathison stała się wręcz modelową obywatelką Keaton. Poza pracą w Keaton Elementary, część wolnego czasu poświęcała kalekim dzieciom oraz nieumiejącym czytać dorosłym, uczyła w szkółce niedzielnej, śpiewała w chórze, wypiekała ciasteczka na kościelne akcje dobroczynne i robiła na drutach szaliki, by pomóc w zebraniu funduszy na nową remizę strażacką.
Z determinacją wymazywała wszelkie ślady po nierozważnej, impulsywnej małej ulicznicy, jaką kiedyś była, a każde poświęcenie przynosiło tyle szczęścia, jakby to ją obdarowywał Bóg. Uwielbiała pracować z dziećmi, także nauczanie dorosłych sprawiało niemałą satysfakcje. Starała się wieść idealne życie. I tylko czasami, w długie samotne wieczory, nie do końca potrafiła odegnać myśl, że chyba o czymś zapomniała, jakiś ton brzmi fałszywie. Czuła wtedy, że rola, jaką sama dla siebie napisała, nie jest tą wymarzoną; rodziły się wątpliwości.
Rok temu, gdy nowy asystent pastora, Greg Howley, przybył pomagać ojcu Julie, zrozumiała to, o czym powinna wiedzieć o wiele wcześniej: potrzebuje męża i własnej rodziny. Pomyśleli o tym samym i razem z Gregiem zaczęli rozmawiać o małżeństwie. Ale Julie chciała zaczekać. Greg wyjechał na Florydę, do własnej parafii, wciąż niepewnej decyzji. Miejscowe plotkarki uznały przystojnego duchownego za najlepszego kandydata na męża dla Julie i były srodze zawiedzione gdy miesiąc temu, zaraz po Bożym Narodzeniu wyjechał, nie włożywszy na dłoń dziewczyny zaręczynowego pierścionka. Greg także jej przypadł do gustu. I tylko czasami, nocą, z mroku wyłaniały się wątpliwości…