ROZDZIAŁ 26

Niech to diabli – zaklęła cicho Julie, wysuwając się z blazera, zaparkowanego za domem, z dala od wielkich, frontowych i bocznych okien. W ciągu piętnastu lat, jakie upłynęły od jej pierwszej i zarazem ostatniej lekcji uruchamiania samochodu bez kluczyka, instalację elektryczną na pewno unowocześniono, a w dodatku nie wykazała się w tej dziedzinie zbytnią pojętnością i teraz nie miała pojęcia, jak połączyć ze sobą przewody, których kilka wyciągnęła spod deski rozdzielczej.

Drżąc z zimna, uzbierała naręcze sosnowych gałęzi i pognała z nimi przez wiatr i śnieg pod boczną ścianę domu. Przez całe piętnaście minut, jakie spędziła na dworze, on stał w oknie, bez ruchu jak kamienny posąg. Rzekoma potrzeba zebrania materiałów do budowy otoczenia bałwana pozwoliła jej, bez wzbudzenia podejrzeń – na co liczyła, znikać Zackowi z pola widzenia, ale bała się oddalać na dłużej. Miała nadzieję, że Benedict w końcu uzna ją za idiotkę marznącą na mrozie, by ulepić nikomu niepotrzebnego bałwana, i przestanie zwracać na nią uwagę.

Na przemarznięte uszy naciągnęła głębiej znalezioną w szafie, robioną na drutach czapkę, potem zaczęła toczyć śniegową kulę, ani na chwilę nie przerywając rozważań nad sposobem ucieczki: w tych warunkach wędrówka na piechotę byłaby samobójstwem, wiedziała o tym dobrze. Nawet gdyby nie zabłądziła podczas forsowania góry na przełaj, zamarzłaby, zanim dotarłaby do głównej drogi. A gdyby jakimś cudem i to jej się udało, i tak skonałaby z zimna, zanim pojawiłby się jakiś samochód. Jadąc tu, przez ostatnie dwie godziny nie spotkali nikogo. Na zdobycie kluczyków od blazera nie miała szans, a nie umie, o czym przekonała się przed chwilą, uruchomić wozu bez nich.

– Musi istnieć jakaś inna możliwość wydostania się stąd – dodała sobie na głos otuchy, tocząc kulę w stronę sosnowych gałęzi. Z tyłu domu stał zamknięty na kłódkę garaż – Zack powiedział jej, że używa się go jako magazynu i dlatego nie mogą wstawić do niego samochodu. Może Zack kłamał, może nie wiedział na pewno. Jeden z kluczy, które zabrała z szuflady, wyglądał jak od kłódki, a jedyną, jaką tu widziała, umieszczono na drzwiach garażu. Ale nawet gdyby właściciel domu pozostawił w nim samochód, nic by jej to nie dało, bo choćby odnalazła kluczyki i uruchomiła go, ich auto skutecznie blokowało wyjazd z garażu.

Została tylko jedna możliwość. Bez zaglądania do garażu domyślała się, co w nim znajdzie – narty.

W szafie w sypialni stały narciarskie buty, a nigdzie w domu nie widziała nart.

Jeszcze nigdy nie jeździła na nartach.

Będzie musiała spróbować. W telewizji i w kinie widziała narciarzy poruszających się płynnie i z łatwością. Przecież nawet dzieci jeżdżą na nartach, więc jej z pewnością też się uda.

Ale Zachary Benedict był narciarzem, przypomniała sobie ze strachem. Widziała go szusującego na jednym z filmów, kryminale dziejącym się w Szwajcarii. Na ekranie wyglądał na doskonałego narciarza, chociaż w trudniejszych momentach pewnie zastępował go kaskader. Z trudem, stękając z wysiłku, toczyła po śniegu ciężką kulę, coraz to większą i większą. Wreszcie, po dziesięciu minutach zmagań, ustawiła ją we właściwym miejscu – nie byle jaki wyczyn, zważywszy na to, z jakim trudem schylała się w obcisłych dżinsach. Przerwała budowę skończonego w jednej trzeciej bałwana. Rozrzuciła wokół, w półkolu, jak sobie wcześniej wymyśliła, sosnowe gałęzie, potem stanęła i udawała, że rozmyśla nad swoim dziełem.

Kątem oka popatrzyła w stronę okna; Zack dalej w nim stał, nieruchomy niczym kamienny strażnik. Już czas, pomyślała, na sprawdzenie, co jest w garażu. Zziębniętymi od mrozu, trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami próbowała, bez powodzenia, włożyć do zamka ciężkiej kłódki pierwszy ze znalezionych kluczy. Wstrzymując oddech, wsunęła drugi – kabłąk kłódki odskoczył. Obejrzała się przez ramię na tylne drzwi domu, by upewnić się, że Zack nie wyszedł na dwór, potem uchyliła drzwi i weszła do środka.

Wewnątrz panowały ciemności. Po potknięciu się o łopatę i wpadnięciu na pojazd z olbrzymimi kołami, wreszcie znalazła na ścianie kontakt i nacisnęła go. Pomieszczenie eksplodowało światłem. Julie, przez chwilę oślepiona, zmrużyła oczy, ale już po chwili rozglądała się wokół. Serce zabiło mocniej. Narty. W uchwytach na ścianie zobaczyła kilka par z kijkami. Po lewej stronie stał olbrzymi traktor z pługiem do odśnieżania. Julie wyobraziła sobie siebie w jego kabinie zjeżdżającą na złamanie karku pełną ostrych zakrętów trasą i zaraz odrzuciła tę możliwość. Nawet gdyby zepchnęła blazera z drogi zaryzykowała jazdę górskimi serpentynami, pojazd narobiłby dość hałasu, by zaalarmować przebywającego w domu Benedicta. Co więcej poruszałaby się tak wolno, że zanim traktor nabrałby rozpędu, Zack wyciągnąłby ją z kabiny.

Pozostałą część garażu zajmowało dodatkowe wyposażenie traktora, opony do jazdy po śniegu, jakieś skrzynki i inny sprzęt. Wszystko przykryte dużą płachtą z czarnego brezentu.

Narty! Spróbować na nich zjechać? Jeżeli nawet przetrzyma mróz pewnie skręci kark. Pogoda też nie nastrajała optymistycznie. Musiałaby zaczekać dzień lub dwa, bo wiatr wciąż się wzmagał, śnieg sypał coraz obficiej i zanosiło się na prawdziwą zamieć. Bardziej kierowana ciekawością niż nadzieją, Julie zajrzała pod brezent. Aż krzyknęła z radości.

Pod płachtą stały dwa lśniące, granatowego koloru skutery śnieżne z przygotowanymi na siedzeniach kaskami.

Zgrabiałymi palcami próbowała wetknąć do stacyjki maszyny stojącej bliżej. Pasował! Podekscytowana wybiegła z garażu, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Pogodą, która jeszcze przed chwilą zdawała się taka groźna, przestała się martwić za jakieś pół godziny zaraz po przebraniu się w znaleziony w szafie kombinezon, chyłkiem wymknie się z domu i wyruszy drogą ku wolności. Nigdy dotąd nie miała do czynienia ze skuterem śnieżnym, ale przypuszczała że poradzi sobie, i to na pewno lepiej, niż gdyby przyszło jej użyć nart. Zdecydowana doprowadzić do końca plan, którego realizacja jak dotąd szła jej nadspodziewanie dobrze, uzbierała naręcze sosnowych gałązek i rozrzuciła je wokół bałwana, aby sprawić wrażenie, że przez cały czas była zajęta zbieraniem drewna. Zachary Benedict wciąż obserwował ją z okna. A więc dobrze! Przystanęła i rozejrzała się jakby zastanawiała się, w jaki jeszcze sposób udekorować bałwana. Ale ani na chwilę nie przestawała myśleć o zbliżającej się wolności. Musi tylko przebrać się, włożyć suche rękawiczki. I pamiętać o zabraniu klucza od drugiego skutera, żeby Zack nie mógł wyruszyć w pogoń, jak już się połapie że uciekła.

Była gotowa. Ani śnieg, ani wiatr, ani uzbrojony zbiegły więzień nie pokrzyżują jej planów! Myślami znajdowała się już w drodze.

Benedict obserwował, jak Julie naciąga czapkę bardziej na uszy i odchodzi. Nie przejął się, gdy zniknęła mu z oczu ruszyła przez śnieg w poszukiwaniu przedmiotów potrzebnych do przystrojenia bałwana.

Gniew, jaki czuł wcześniej, opuścił go. Ulgę poczuł zwłaszcza po usłyszeniu wiadomości, że stan Sandiniego nie pogorszył się. Niemal z rozbawieniem obserwował, jak Julie z wielkim trudem toczy olbrzymią śniegową kulę, chociaż ledwo schyla się w opiętych dżinsach. Wykrzywił usta w uśmiechu, widząc, jak sobie radzi: gdy utoczyła wystarczająco dużą kulę, przestała pchać ją rękami. Odwróciła się, zaparła o nią plecami i pchnęła, używając siły nóg. Zacka aż korciło, by wyjść na dwór i pomóc jej.

Powstrzymał się jednak: pewnie gniewnie odrzuciłaby propozycję, a on tylko pozbawiłby się przyjemności patrzenia na jej krzątaninę. Aż do tej chwili nie wyobrażał sobie, że można znajdować taką przyjemność w oglądaniu dziewczyny lepiącej bałwana. Wiedział dlaczego – nigdy nie znał dorosłej kobiety, której przyszłoby do głowy oddawać się zajęciu tak pospolitemu i niewinnemu zarazem, jak zabawa w śniegu.

Jest dla niego zupełną zagadką, myślał, czekając, aż znowu ją zobaczy. Inteligentna i naiwna, skora do poświęceń i gwałtowna, namiętna i płochliwa – same przeciwieństwa. Wszystkie one pociągały go niepomiernie, ale najbardziej intrygowała całkowitym brakiem zepsucia. Z początku sądził, że aura niewinności istnieje tylko w jego wyobraźni. Ale wczoraj wieczorem okazało się przecież, że dziewczyna prawie nie umie całować! Ze zdumieniem zastanawiał się, jacy to nieudolni mężczyźni mieszkają w Keaton, ba, w całym Teksasie! A cóż to za ofiara z tego jej niedoszłego narzeczonego, że nie nauczył jej chociażby gry wstępnej? Podskoczyła niczym wystraszony królik, gdy dotknął jej piersi. Gdyby nie wiedział, że to w jej wieku i w dzisiejszych czasach niemożliwe, sądziłby, że dziewczyna wciąż jest dziewicą.

Uświadomił sobie, dokąd podążają jego myśli, i zaklął pod nosem. Za chwilę odwrócił się, zaskoczony odgłosem kroków Julie, dochodzącym od tylnych drzwi domu.

– Potrzebuję czegoś do ubrania bałwana – powiedziała z szerokim uśmiechem.

– Może dokończysz jutro – zaproponował, a wtedy uśmiech zniknął z jej twarzy.

– Ale… ale świetnie się bawię! – zaprotestowała gorąco. – Jaką znajdujesz przyjemność w pozbawianiu mnie zajęcia wypełniającego mi czas?

– Nie jestem potworem! – rzucił ostro, wściekły na siebie za wzbudzenie w niej nowej fali lęku, jaki zaraz dojrzał w jej oczach.

– To pozwól mi skończyć!

– Dobrze – powiedział z westchnieniem zniecierpliwienia. – W porządku.

– Dziękuję. – Twarz dziewczyny rozpromieniła się.

Zack tajał w jej uśmiechu.

– Nie ma za co – odparł, zaskoczony łagodnością swego głosu. Z odbiornika w kuchni dochodził głos spikera informujący o dalszym rozwoju sytuacji w sprawie Benedict-Sandini. Zack, pozornie obojętny, kiwnął jej głową i patrzył, jak biegnie do sypialni, potem wszedł do kuchni i nastawił radio głośniej.

Właśnie nalewał sobie do kubka kawy, gdy komentator powiedział:

„Dziesięć minut temu redakcja wiadomości NBC otrzymała anonimowy telefon z więziennego szpitala w Amarillo, z informacją, że Dominie Sandini, który przed dwoma dniami usiłował zbiec z więzienia wraz z towarzyszem z celi, Zacharym Benedictem, zmarł dzisiaj rano o godzinie 11.15, podczas przewożenia do szpitala św. Marka. Śmierć Sandiniego, siostrzeńca bossa podziemnego światka Enrico Sandiniego, nastąpiła w wyniku obrażeń odniesionych przez niego po zaatakowaniu dwóch strażników, wczoraj, w czasie drugiej próby ucieczki…”

Julie właśnie wychodziła z sypialni, z narciarskim kombinezonem ukrytym za plecami, gdy do jej uszu dobiegła końcówka wypowiedzi spikera, a potem nieludzki ryk jej porywacza i dźwięk rozbijanego szkła – garnuszka, którym cisnął o wykafelkowaną podłogę kuchni.

Nie dostrzeżona przez niego, przez chwilę stała jak sparaliżowana: Zachary Benedict rzucał o ściany i podłogę wszystkim, co nawinęło mu się pod rękę, miotając przy tym straszliwe przekleństwa i groźby. Toster rozleciał się z trzaskiem na drobne kawałki, za chwilę jego los podzieliły młynek do kawy i dzbanek. Na koniec wszystko, co stało na ladzie – talerze, garnuszki i szklane pojemniki – poleciało na podłogę. Nic, co stało na wierzchu, nie oparło się jego niszczycielskiej furii, a on wciąż wykrzykiwał przekleństwa. I jak nagle rozpoczął się wybuch straszliwej wściekłości, tak samo niespodziewanie się skończył. Nagromadzony w Zacku gniew ulotnił się, siły opuściły go. Oparł dłonie na kuchennej ladzie, głowa opadła na piersi, zamknął oczy.

Julie, zahipnotyzowana przerażeniem, porzuciła wszelką nadzieję na wyciągnięcie kluczyka do skutera z szuflady znajdującej się teraz tuż obok biodra Zacka. Z plecami przy ścianie prześliznęła się do drzwi wejściowych. Ciszę przerwał rozpaczliwy jęk:

– Dom… Wybacz mi Dom. Wybacz…

Загрузка...