Przez kuchenne okno podziwiała przez chwilę zachód słońca, potem odłożyła nóż do obierania jarzyn i weszła do salonu. Włączyła telewizor – dzisiejszych wiadomości jeszcze nie słyszała; antena satelitarna, ustawiona gdzieś wysoko w górach, pozwalała odbierać CNN.
Zack pracowicie spędził dzień, odśnieżając drogę w dół, aż do mostu, za pomocą olbrzymiego ciągnika wyprowadzonego z garażu. Śnieg wyrzucany z zamocowanej do pojazdu dmuchawy leciał wysokim na siedemdziesiąt stóp łukiem. Teraz Zack brał prysznic. Rano, gdy powiedział jej, co planuje, ogarnął ją obezwładniający strach, gdyż sądziła, że mają opuścić dom dzisiaj lub jutro. Jakby czytał w jej myślach, powiedział:
– Jak nadejdzie czas zbierania się stąd, dowiesz się dzień wcześniej. – Ale gdy usiłowała wyciągnąć z niego konkretną datę, wykręcił się od odpowiedzi, oświadczając, że jeszcze nie wie. Julie miała wrażenie, że Zack czeka, by coś się wydarzyło… albo by nawiązano z nim kontakt.
Miał rację – im mniej wiedziała, tym lepiej dla obojga – i absolutne prawo nalegać, by cieszyli się wspólnie spędzanymi chwilami, nie myśleli o tym, co nastąpi. Miał rację we wszystkim, ale co z tego, ona i tak nie potrafiła przestać martwić się o niego. Nie widziała sposobu na wykrycie przez Zacka, kto zabił jego żonę – gdziekolwiek się pokaże, zostanie natychmiast rozpoznany.
Wciąż się pocieszała: jest przecież aktorem i sztuka charakteryzacji nie ma przed nim tajemnic, z łatwością zmieni wygląd. To powinno zapewnić mu bezpieczeństwo, na to liczyła, ale równocześnie napawała ją przerażeniem myśl, że mu się nie uda.
Ekran telewizora zajaśniał. Julie, w drodze do kuchni, z roztargnieniem przysłuchiwała się psychologowi, gościowi programu CNN. Już prawie wyszła z salonu, gdy dotarło do niej, że to ona jest przedmiotem wypowiedzi eksperta. Natychmiast zawróciła. Podeszła do odbiornika i zogromniałymi z niedowierzania oczami wpatrywała się w ekran. Rozmówca, doktor William Everhardt, z olbrzymią pewnością siebie analizował poszczególne etapy zmian emocjonalnych, jakie przechodzi wzięta jako zakładniczka Julie Mathison.
„Przeprowadzono liczne badania z udziałem byłych zakładników. Jako współautor książki na ten temat mogę państwa zapewnić, że ta młoda dama przechodzi niesłychanie stresujące, przez naukę już dokładnie zdefiniowane, stadia udręki psychicznej”.
Julie przechyliła głowę na bok i zafascynowana słuchała, co przeżywa.
„Podczas pierwszego i drugiego dnia u ofiary dominuje strach – niemal paraliżujący. Zakładnik czuje się bezradny i jest zbyt przerażony, by myśleć o jakimkolwiek działaniu, ale wciąż nie traci nadziei, że zostanie uwolniony. Później, zazwyczaj od trzeciego dnia, daje się zaobserwować u niego napady wściekłości, bunt przeciwko niesprawiedliwości tego, co go spotyka i całkowitej zależności od napastnika”.
Z szyderczą miną Julie na palcach odliczała dni i porównywała własne przeżycia z głoszonymi przez „eksperta” mądrościami. Pierwszego dnia, po zaledwie kilku godzinach lęku, wpadła w gniew i zbuntowana próbowała zaalarmować sprzedawczynię w barze dla zmotoryzowanych. Drugiego, w czasie postoju, usiłowała uciec Zackowi – i niemal jej się udało. Trzeciego uciekła. Przez cały czas bała się trochę i była mocno zdenerwowana, ale nigdy nie ogarnęła jej apatia. Z niedowierzaniem słuchała ostatnich uwag doktora Everhardta.
„Obecnie panna Mathison osiągnęła zapewne stan, jaki nazywam syndromem wdzięczności i zależności. W porywaczu zaczyna widzieć swego obrońcę, niemal sojusznika – bo jej do tej pory nie zamordował. Jak sądzimy, Benedict nie ma żadnego powodu, by tak uczynić. Dziewczyna jest teraz wściekła na policję za brak pomocy. Przedstawicieli władz zaczyna uważać za niezdolnych do skutecznego działania. Porywacz, przechytrzający wszystkich, staje się obiektem jej niechętnego podziwu. Do tego dochodzi głębokie uczucie wdzięczności za – paradoksalne – niewyrządzenie jej krzywdy. Benedict to inteligentny mężczyzna, umiejący oczarować kobietę, co sprawia, że panna Mathison jest całkowicie na jego łasce”.
Julie jak zahipnotyzowana wpatrywała się w brodatą twarz na ekranie. Nie wiedziała, śmiać się czy oburzać na te pompatyczne ogólniki użyte do scharakteryzowania jej osoby. Wsparła ręce na biodrach i posłała ekspertowi radę:
– Masz szczęście, że to nie show Larry'ego Kinga! Nie darowano by ci takich komunałów! – Jedyne co do tej pory ze słów eksperta się zgadzało, to inteligencja i wdzięk Zacka. Everhardt chyba sam nie wierzy w to, co mówi! W końcu nie została porwana w obcym kraju, przez gotowych na wszystko fanatycznych terrorystów, by od razu dotknęły ją te „zdefiniowane przez naukę stany emocjonalne”.
„Aby po tych koszmarnych chwilach, jakie przeżywa, mogła całkowicie odzyskać równowagę psychiczną, będzie jej potrzebna intensywna pomoc psychologa; kuracja zapowiada się na długotrwałą, ale przy zaangażowaniu obydwu stron powinna się powieść”.
Julie nie wierzyła własnym uszom – ten bezczelny człowiek oznajmiał całemu światu, że będzie miała kłopoty psychiczne! Musi dopilnować, by Ted wniósł przeciw niemu sprawę do sądu!
„Oczywiście – wtrącił prowadzący – wszystkie nasze prognozy dotyczą sytuacji, jeżeli Julie rzeczywiście została wzięta jako zakładniczka i nie jest, jak przypuszczają niektórzy, wspólniczką Benedicta”.
Doktor Everhardt przez chwilę w zamyśleniu gładził brodę.
„Opierając się na tym, czego byłem w stanie dowiedzieć się o tej młodej kobiecie, nie przyłączyłbym się do zwolenników tej teorii”.
– Dziękuję – powiedziała na głos. – Ostatnia uwaga zaoszczędziła ci sprawy w sądzie.
Była tak pochłonięta tym, co usłyszała, że nie zarejestrowała szumu helikoptera, dopóki maszyna nie zawisła nad samym domem. Nawet jak już dotarł do niej ten dźwięk, zupełnie nie na miejscu w tej górskiej głuszy, nie czując strachu, zdziwiona wyjrzała przez okno – wtedy ogarnęło ją przerażenie.
– Zack! – krzyknęła. Odwróciła się i pobiegła w głąb domu. – Tam jest helikopter! Zszedł całkiem nisko… – krzyczała. Wybiegł z sypialni. Zderzyli się, niemal zbiła go z nóg. – Krąży! – Zamarła na widok broni.
– Wyjdź na dwór i ukryj się w lesie! – rozkazał. Popchnął ją korytarzem w stronę tylnych drzwi. Gdy przechodzili koło szafy, wyciągnął kurtkę i wcisnął jej w ręce. – Nie zbliżaj się do domu, dopóki cię nie zawołam. Albo razem ze mną odlecą! – Przeładował pistolet. Szedł obok niej korytarzem, lufę uniósł w górę z biegłością osoby, która zna się na broni i zamierza jej użyć. Zaczęła otwierać drzwi. Odepchnął ją i pierwszy wyszedł na zewnątrz; spojrzał w górę, chwilę nasłuchiwał, potem pchnął ją w stronę drzew. – Biegnij!
– Na miłość boską! – Zatrzymała się tuż za progiem. – Chyba nie zamierzasz zestrzelić tej maszyny! Musi być…
– Ruszaj się! – krzyknął wściekłym głosem.
Posłuchała, pobiegła wzdłuż ściany domu, nogi grzęzły w głębokim śniegu. Przystanęła dopiero przy drzewach – ze strachu i zmęczenia serce wyczyniało dziwne harce. Klucząc pomiędzy sosnami, przedostała się na drugą stronę domu. Teraz przez szyby w oknach od frontu widziała Zacka. Helikopter zatoczył koło i odleciał kawałek, potem zawrócił. Przez jedną przerażającą sekundę Julie zdawało się, że Zack unosi broń i mierzy do maszyny.
I wtedy poznała: trzyma w ręce lornetkę i patrzy, jak helikopter odlatuje i powoli znika w oddali. Kolana ugięły się pod nią, z westchnieniem ulgi osunęła się w śnieg – wciąż miała przed oczyma obraz Zacka z bronią przygotowaną do strzału. To nie była scena z pełnego przemocy filmu, ale rzeczywistość! Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, z całych sił starała się zatrzymać postępujący strach i… lunch.
– W porządku. – Zack zbliżał się do niej. Zauważyła pistolet zatknięty za pasek spodni. – To tylko rozbawieni narciarze, upili się i latali za nisko.
Uniosła głowę, ale nie miała sił się ruszyć.
– Podaj mi rękę – powiedział spokojnie.
Julie potrząsnęła głową. Starała się opanować paraliżujące uczucie przerażenia.
– Nic mi nie jest, nie przejmuj się mną.
– To nieprawda! – zaprotestował. Pochylił się, ujął ją pod ręce i pomógł wstać. – Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zemdleć.
Zawroty głowy i mdłości w końcu minęły i Julie jakoś zmusiła się do uśmiechu. Zack zamierzał wziąć ją na ręce, ale powstrzymała go.
– Mój brat jest gliniarzem, zapomniałeś? Już zdarzało mi się oglądać broń. Tym razem nie byłam… przygotowana.
Poszli do domu. Ulga, jaką poczuła na wiadomość, że helikopter zjawił się całkiem przypadkowo, jak alkohol uderzała do głowy.
– Ted, podczas studiów w Akademii Policyjnej, miał zwyczaj ćwiczenia na naszym podwórku różnych sposobów zatrzymywania podejrzanych – próbowała żartować. – To było bardzo zabawne. No bo po co ćwiczyć coś takiego?
Nalał do szklanki brandy i podał jej.
– Wypij to. Wszystko! – polecił, gdy po przełknięciu łyku resztę chciała mu oddać. Upiła następny i odstawiła szklankę na ladę.
– Więcej nie chcę.
– W porządku – zgodził się. – A teraz marsz do łazienki! Weź długą, gorącą kąpiel.
– Ale…
– Nie spieraj się. Następnym razem… – zaczął ją instruować -…postąpisz, jak ci polecę. – Szybko uprzytomnił sobie, że następnego razu nie będzie. Chociaż tym razem alarm okazał się fałszywy, niebezpieczeństwo i jej strach były jak najbardziej autentyczne. Nigdy nie zapomni widoku Julie, skulonej w śniegu, przerażonej i bladej.
Zapadł zmrok. Julie weszła do salonu wykąpana i przebrana w dżinsy i sweter. Zack stał przed kominkiem, wpatrzony w ogień, z twarzą jak wykutą w granicie.
Z jego miny, zachowania przed chwilą, całkiem prawidłowo wywnioskowała, że dręczy go poczucie winy spowodowane świadomością niebezpieczeństwa, na jakie ją naraża. A ona, gdy było już po wszystkim, nie myślała o sobie. Odczuwała wściekłość. Zack nie zasługiwał na takie życie! Była zdecydowana dowiedzieć się, co zamierza, by koszmar raz na zawsze się skończył. Przekona go, by pozwolił sobie pomóc, wtedy pokaże, co potrafi!
Nie poruszała od razu drażliwego tematu, poczeka z tym do końca kolacji. Przy niezwykłej zdolności Zacka do odsuwania zmartwień na drugi plan godzina czy dwie beztroskiego nastroju w zupełności powinny wystarczyć, by się rozpogodził. Podeszła do niego bliżej i rzuciła lekkim tonem:
– Usmażysz dla nas steki w tym luksusowym piecyku z grillem, czy ja mam się wszystkim zająć?
Odwrócił się i patrzył na nią przez chwilę, z twarzą zamyśloną i gniewną.
– Przepraszam. O co pytałaś?
– Zastanawiałam się nad podziałem obowiązków kucharskich. – Wcisnęła dłonie za pas spodni. – Łamiesz kartę praw zakładnika – zażartowała.
– O czym ty mówisz? – zdziwił się Zack. Z całych sił starał się przekonać samego siebie, że Julie nic nie grozi, z nim i tutaj… zapomnieć, jak wyglądała, przycupnięta pod drzewem, kurczowo przyciskająca kurtkę do piersi… wmówić sobie, że to tylko odosobniony incydent, który więcej się nie powtórzy.
Posłała mu jeden z tych swoich zapierających dech uśmiechów.
– Mówię o pracach kuchennych, panie Benedict! Według Konwencji Genewskiej więzień nie może być poddawany okrutnemu lub niesprawiedliwemu traktowaniu, a czymże innym jest zmuszanie mnie do gotowania przez dwa kolejne dni? Nie mam racji?
Zackowi udało się wykrzywić w uśmiechu usta, potakująco skinął głową. Niczego więcej nie pragnął, jak wziąć ją do łóżka, zatracić się w niej. Przez jedną czarowną godzinę nie pamiętać o tym, co się wydarzyło i o tym, co, jak wiedział, nieuchronnie musi się wydarzyć na pewno o wiele wcześniej, niż zaplanował.