ROZDZIAŁ 53

Julie wrzuciła weekendową walizeczkę na tylne siedzenie samochodu. Popatrzyła na zegarek, by upewnić się, czy ma dość czasu do południowego lotu i wróciła do domu. Gdy wsadzała do zmywarki naczynia po śniadaniu, zadzwonił wiszący na ścianie telefon. Ujęła słuchawkę.

– Cześć, ślicznotko – głos Paula Richardsona brzmiał serdecznie i szorstko zarazem; dziwna kombinacja, pomyślała. – Wiem, że to niespodziewana propozycja, ale bardzo chciałbym, byśmy w ten weekend się spotkali. Mógłbym przylecieć z Dallas i zabrać cię jutro na kolację walentynkową. A może jeszcze lepiej – przyleć do mnie, sam coś przygotuję.

Julie pomyślała, że jeżeli ją obserwują, taki niewinny weekend uśpiłby czujność jej prześladowców, jednak miała inne plany.

– Nie mogę, Paul, za pół godziny wyjeżdżam na lotnisko.

– Dokąd się wybierasz?

– Czy pytasz służbowo? – Przycisnęła słuchawkę brodą do ramienia i równocześnie wycierała szklankę.

– Jakby tak było, czy nie powiedziałbym wprost?

Sympatia i zaufanie, jakie w niej wzbudził, walczyły z ostrożnością wywołaną telefonem Zacka. Zanim wsiądzie do samochodu, by na zawsze opuścić Keaton, pomyślała, powinna, jeśli to możliwe, trzymać się prawdy.

– Skąd mam wiedzieć?

– Co mam zrobić, Julie, byś mi zaufała?

– Rzuć pracę!

– Musi istnieć jakieś łatwiejsze rozwiązanie.

– Przed wyjazdem mam jeszcze coś do załatwienia. Porozmawiamy, jak wrócę.

– Skąd i kiedy?

– Jadę do małego miasteczka w Pensylwanii, do Ridgemont, odwiedzić babkę przyjaciela. Wracam jutro, późnym wieczorem.

Westchnął.

– W porządku. Zadzwonię do ciebie w przyszły weekend, wtedy się umówimy.

– Niech będzie – odpowiedziała z roztargnieniem. Nalała płynu do zmywarki, zatrzasnęła drzwiczki.

U siebie w biurze Paul Richardson odłożył słuchawkę. Wybrał następny numer i niecierpliwie bębniąc palcami o blat biurka, czekał na odpowiedź. Po pierwszym sygnale podniósł słuchawkę, usłyszał w niej kobiecy głos:

– Panie Richardson, Julie Mathison ma rezerwację na samolot z Dallas do Ridgemont w Pensylwanii, z międzylądowaniem w Filadelfii – lot według rozkładu. Potrzebne jeszcze jakieś informacje?

– Nie – odrzekł z westchnieniem ulgi. Wstał, podszedł do okna i ze zmarszczonymi brwiami obserwował, niewielki w weekend, ruch na bulwarze.

– No i? – spytał wychodzący z pomieszczenia obok David Ingram. – Co ci powiedziała o tej walizce w samochodzie?

– Prawdę, do cholery! Bo nie ma nic do ukrycia.

– Bzdura. Wolisz nie pamiętać o tym telefonie z Ameryki Południowej, który odebrała w szkole, tamtego wieczora.

Paul odwrócił się gwałtownie.

– Z Ameryki Południowej? Udało ci się go namierzyć?

– Tak, pięć minut temu otrzymałem potrzebne dane. Rozmowa przeszła przez centralę w Santa Lucia Del Mar.

– Benedict! – Paul gniewnie zacisnął usta. – Pod jakim nazwiskiem się zameldował?

– Jose Feliciano – odpowiedział Ingram. – Ten bezczelny drań zarejestrował się jako Jose Feliciano.

– Używa paszportu na to nazwisko? – Paul popatrzył z niedowierzaniem.

– Recepcjonistka nie żądała dokumentów, wzięła Benedicta za miejscowego. Czemu nie, ma ciemną karnację, podał hiszpańskie nazwisko i mówi po hiszpańsku, umiejętność w Kalifornii bez wątpienia przydatna. A teraz jeszcze nosi brodę.

– Przypuszczam, że już sprawdziłeś te informacje?

– Oczywiście. Zapłacił za jedną noc z góry, pokój zwolnił następnego ranka. Łóżko było nieruszone.

– Może znowu tam się pojawić, by telefonować. Weź hotel pod obserwację.

– Już się tym zajęto.

Paul wrócił za biurko i opadł na krzesło.

– Rozmawiała z nim przez dziesięć minut – zauważył Ingram. -W sam raz na zrobienie planów.

– Także wystarczająco długo, by przekazać wyrazy współczucia i upewnić się, że wszystko w porządku. Dziewczyna ma miękkie serce i wierzy, że ten drań padł ofiarą fatalnego zbiegu okoliczności, nie zapominaj o tym. Gdyby chciała z nim zostać, razem opuściliby Kolorado.

– Może nie zgodził się.

– Masz rację – powiedział Paul z ironią. – A teraz, po tygodniach niewidzenia, do tego stopnia oszalał na jej punkcie, że naraził się na zdradzenie miejsca pobytu, byleby tylko mieć ją przy sobie.

– Wygadujesz bzdury – rzucił ostro Ingram – sam nie postąpiłbyś inaczej. Już dość się naraziłeś szefowi ciągłym chronieniem tej kobiety, a nic nie zmądrzałeś. Jak opowiadała o tym, co działo się w Kolorado, kłamała jak z nut. Powinniśmy byli od razu wyrecytować jej formułkę i zgarnąć…

Paul całym wysiłkiem woli starał się pamiętać, że gniew Ingrama bierze się wyłącznie z troski o niego.

– Nie znaleźliśmy żadnych dowodów uzasadniających nasze podejrzenia – przypomniał chłodno przyjacielowi.

– Od pięciu minut, od otrzymania wiadomości o tej rozmowie telefonicznej, już je mamy.

– Jeżeli się nie mylisz, dziewczyna zaprowadzi nas prosto do Benedicta. Niczego nie tracimy.

– Zanim tu wszedłem, Paul, poleciłem, by obserwowano ją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Richardson zacisnął zęby, z trudem powstrzymywał się od krytyki działań Dave'a – sam nie postąpiłby inaczej. Ale nie darował sobie uwagi:

– Czy mogę ci przypomnieć, że dopóki mnie nie zdejmą, ja prowadzę tę sprawę? Dlatego, zanim wykonasz następny ruch, bądź łaskaw uzgodnić go ze mną. Zrozumiano? – warknął.

– Zrozumiano! – niemniej gniewnie rzucił Dave. – Dowiedziałeś się czegoś więcej o samochodzie parkującym w zeszłym tygodniu przed jej domem?

Paul pchnął w stronę partnera kartkę z raportem.

– Został wynajęty w Dallas u Hertza, przez niejakiego Josepha A. O'Harę. Adres chicagowski. Nie figuruje w rejestrze skazanych, czysty jak nowo narodzone dziecię. Pracuje w Collier Trust jako kierowca i ochroniarz.

– Czy to bank?

– Jest Collier Bank and Trust w Houston, z filiami w całym kraju.

– Czy przyszło ci do głowy spytać tę panienkę o jej gości z Chicago? Przed chwilą z nią rozmawiałeś.

– I tym samym ostrzec, że jest pod obserwacją, byś znów mógł oskarżyć mnie o stosowanie wobec niej taryfy ulgowej?

Ingram westchnął ciężko i rzucił raport o O'Harze na biurko kolegi.

– Słuchaj no, Paul, przykro mi, ale nie chcę patrzeć, jak narażasz swoją karierę z powodu jakiejś dziewuchy, nawet takiej z ogromnymi, błękitnymi oczami i wspaniałymi nogami.

Paul wygodniej rozparł się na krześle i z ponurą miną powiedział:

– Któregoś dnia będziesz musiał błagać ją na kolanach o wybaczenie, inaczej nie pozwolimy ci zostać chrzestnym naszego pierwszego dziecka.

– Mam nadzieję, że taki dzień nadejdzie. Naprawdę, Paul, uczciwie tak myślę. – Ingram westchnął znowu, tym razem jeszcze ciężej.

– To dobrze, dlatego trzymaj oczy z daleka od jej nóg.

Julie skończyła sprzątać kuchnię. Wyjęła z szafy płaszcz i już miała wyjść do samochodu, gdy rozległo się pukanie do drzwi frontowych. Z płaszczem pod pachą otworzyła. Stanęła jak wryta na widok Teda i Katherine.

– Już dawno nie widziałam was razem – zauważyła z zadowoloną miną.

– Katherine powiedziała mi, że wyjeżdżasz do Pensylwanii w roli ambasadora dobrej woli czy czegoś w tym stylu, z powodu tego przeklętego Zacka Benedicta. Co to za pomysł, Julie? – Wszedł do domu. Katherine, z miną winowajczyni, cicho wsunęła się za nim.

Julie odłożyła płaszcz i spojrzała na zegarek.

– Nie mam nawet pięciu minut na wytłumaczenie ci całej sprawy. Myślałam, że wczoraj w wystarczający sposób opisałam ją Katherine. – Normalnie Julie bardzo rozgniewałaby się z powodu mieszania się w jej życie, teraz wiedziała: za kilka dni opuści ich na zawsze. To po wstrzymało wybuch gniewu. – Chociaż uwielbiam oglądać was razem wolałabym, byście przyszli tu z innego powodu niż wspólna akcja przeciwko mnie.

– To moja wina – pośpiesznie tłumaczyła się Katherine. – Rano spotkałam Teda w mieście, pytał o ciebie. Nie mówiłaś, że ten wyjazd to tajemnica… – Głos jej się załamał.

– Bo nie jest.

– No to wytłumacz mi, po co jedziesz – wtrącił się Ted, twarz miał ściągniętą troską i niepokojem.

Julie zamknęła drzwi, odruchowo odrzuciła z czoła kosmyk włosów. Zastanawiała się, co im powiedzieć. Nie mogła przyznać się do przesądnego niepokoju wywołanego uwagą Zacka o ich małżeństwie: zranią wiele serc, dlatego zawiśnie nad nimi klątwa. Z drugiej strony, chciała powiedzieć im choć trochę prawdy, by później łatwiej mogli ją zrozumieć, i wybaczyć jej. Spojrzała na zmartwioną twarz Katherine, potem na gniewną Teda i łamiącym się głosem zaczęła:

– Znacie powiedzenie: „jaki początek, taki koniec”? – Katherine i Ted z zaskoczonymi minami wymienili spojrzenia, więc wyjaśniła: – Wierzycie, że sprawy, które rozpoczną się pod złą gwiazdą, nieuchronnie zmierzają do nieszczęśliwego końca?

– Ja tak – powiedziała Katherine.

– A ja nie – ponuro odezwał się Ted. – Czasami coś, co zaczyna się pięknie, ma smutne zakończenie. – Pewnie opiera swe sądy na małżeństwie z Katherine, pomyślała Julie.

– Chcesz mieszać się w moje życie – twoja sprawa. Ale w ten sposób dajesz mi prawo do wypowiadania się o twoim małżeństwie. Cały problem w tym, że ono nigdy tak naprawdę się nie skończyło. Katherine to wie, ty nie dopuszczałeś do siebie tej myśli. A teraz, by odpowiedzieć ci na pytanie o cel mojej podróży do Pensylwanii – mam jeszcze minutę: Zack został wychowany przez babkę, z którą rozstał się w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. Od tamtego czasu w sprawach osobistych nic mu się nie układało. Teraz, opuszczony przez wszystkich, próbuje rozpocząć nowe życie. Pragnę, by wreszcie spotkało go szczęście, by odnalazł spokój. I jestem przekonana – możesz nazwać to babskimi przesądami – że jeżeli uda się mi odbudować mosty spalone przez Zacka przed laty, powiedzie mu się. – W głuchej ciszy, jaka nastąpiła, widziała, jak jedno i drugie wpada w zadumę, zapewne szukając argumentów, które mogłyby ją powstrzymać. Milczeli, więc ruszyła w stronę drzwi. – Zapamiętajcie moje słowa. – By ukryć wagę następnej prośby, starała się mówić głosem zupełnie wypranym z emocji. – Świadomość, że rodzina dobrze ci życzy, pomaga… nawet jeżeli robi się rzeczy, których nie akceptuje. Gdy cię znienawidzi, czujesz się jak obłożony klątwą.

Po chwili drzwi za Julie zamknęły się. Ted popatrzył z irytacją na Katherine.

– Co, u diabła, miała na myśli?

– Mnie wydawało się to oczywiste. – Katherine zaniepokoiło dziwne napięcie w głosie przyjaciółki. – Mój tata też jest trochę przesądny, ja również. Chociaż słowo klątwa zabrzmiało chyba za mocno.

– Nie o to chodzi. Co miała na myśli, mówiąc, że nasze małżeństwo nigdy się nie skończyło, że ty o tym wiesz?

W ciągu ostatnich tygodni Katherine podziwiała odwagę, z jaką Julie stawiała czoło FBI i reszcie świata, otwarcie wyznając swą wiarę w niewinność Zacka Benedicta. A przecież odrzucił jej miłość i tak okrutnie zranił!Ostatnio Katherine z tuzin razy udało się znaleźć w bezpośredniej bliskości Teda, w czasie zajęć z gier sportowych z uczniami Julie, ale nie ujawniała swych uczuć, tylko starała się stopniowo przełamywać jego wrogość.

Początkowo przekonywała samą siebie, że najlepszym sposobem postępowania z Tedem jest zastosowanie strategii „krok po kroku” – żadnego gwałtownego wyznawania uczuć. Ale teraz, gdy patrzyła na mężczyznę, którego kochała, zrozumiała, że to obawa, by jej uczucia nie zostały podeptane, by nie wyrwać się z niewczesnymi deklaracjami, by raz na zawsze nie stracić nadziei, dyktowała jej, jak postąpić. Wiedziała o jego częstych spotkaniach z inną kobietą -odkąd wróciła do Keaton nawet jakby częstszych – i szybko pojęła: stan obecny pomiędzy nią a Tedem jest zaledwie rozejmem, jego uczucia względem niej nie zmieniły się ani na jotę; ciągłą obecnością zmusiła go, by krył pogardę pod chłodną maską uprzejmości.

Przeżywała rozterki: czy powinna natychmiast wyznać mu wszystko – inaczej oszaleje! – czy powstrzymać się, aby swoim niepohamowaniem nie narazić się na utratę tego, co dotychczas osiągnęła.

– Zastanawiasz się nad odpowiedzią czy kontemplujesz kształt mojego nosa? – zapytał poirytowany.

Ku swemu przerażeniu Katherine poczuła, że kolana uginają się pod nią, dłonie pocą, ale odważnie podążyła wzrokiem na spotkanie chłodnego błękitu jego spojrzenia.

– Julie uważa, że nasze małżeństwo jeszcze się nie rozpadło, bo ja wciąż cię kocham.

– Skąd wzięła ten idiotyczny pomysł?

– Ode mnie – powiedziała łamiącym się głosem.

Brwi Teda zbiegły się w stromy łuk i aż zadrżała pod pełnym potępienia spojrzeniem.

– Powiedziałaś jej, że wciąż jesteś we mnie zakochana?

– Tak, także o tym, jaką byłam beznadziejną żoną i jak… jak straciłam nasze dziecko.

Nawet teraz, po latach, wspomnienie dziecka, którego, jak sądził, pozbyła się rozmyślnie, wyprowadziło Teda z równowagi do tego stopnia, że musiał walczyć z chęcią spoliczkowania jej; intensywność własnej furii przeraziła go.

– Żebyś nigdy ani mnie, ani nikomu innemu nie ważyła się wspominać dziecka, bo, na Boga, ja…

– Co zrobisz? – rozpaczliwie wybuchnęła Katherine. – Znienawidzisz mnie? Nie dasz rady bardziej niż ja siebie za to, co się stało. Rozwiedziesz się ze mną? Już to zrobiłeś. Nie uwierzysz, że doszło do wypadku? – ciągnęła histerycznym głosem. – To był wypadek! Koń, na którym jechałam, okulał…

– Do cholery, przestań! – zawołał. Ścisnął boleśnie ramiona Katherine i próbował usunąć ją na bok, żeby wyjść. Ale ona nie zwracała uwagi na ból; przycisnęła się mocno do drzwi, blokowała drogę.

– Nie mogę! – krzyczała. – Chce cię zmusić, byś zrozumiał. Od trzech lat staram się zapomnieć, co nam wyrządziłam! Od trzech lat zastanawiam się, jak odpokutować to wszystko, kim byłam, kim nie chcę być.

– Nie zamierzam dłużej tego słuchać! – Usiłował ją odepchnąć, zrobić sobie przejście. Ale ona przywarła do futryny i nie zwracała uwagi na palce wbijające się w jej ciało.

– Co ty, u diabła, ode mnie chcesz? – zapytał. Nie mógł oderwać jej od drzwi bez użycia brutalnej siły.

– Byś uwierzył. To był wypadek! – Rozpłakała się.

Ted walczył ze sobą. Starał się nie zwracać uwagi na jej słowa, na mokrą od łez, piękną twarz. Przecież, odkąd ją znał, nigdy nie widział, by płakała! Była zepsuta, dumna, samowolna, ale nigdy nie uroniła jednej łzy. Pewnie potrafiłby jej się oprzeć, gdyby nie uniosła ku niemu wilgotnych oczu i nie wyszeptała rozpaczliwie:

– Przez te wszystkie lata oboje mieliśmy nieraz ochotę zapłakać nad smutnym końcem naszego małżeństwa; przytul mnie i chociaż pozwól dokończyć.

Wbrew swej woli rozluźnił uścisk na jej ramionach, ona przytuliła twarz do jego piersi, i już ją obejmował, a ona płakała. Ogarnął go słodki ból, gdy znów poczuł jej ciało – prawie skapitulował.

– To już skończone, Katherine, między nami koniec – usłyszała jego spokojny głos. Jeszcze nie dawał za wygraną.

– Pozwól mi chociaż powiedzieć słowa, z powodu których wróciłam do Keaton, abyśmy rozstali się jak przyjaciele, a nie wrogowie. – Przestał gładzić ją po plecach. Spodziewając się odmowy, wstrzymała oddech, ale gdy milczał, popatrzyła mu w oczy. – Czy naprawdę nie potrafisz uwierzyć, że rozmyślnie nie zabiłam naszego dziecka? – Zanim zdążył zaprzeczyć, dodała z bolesną otwartością: – Jeśli wrócisz pamięcią do przeszłości, to przyznasz, że w żadnym wypadku nie miałabym odwagi zaryzykować własnym życiem. Byłam takim tchórzem, bałam się krwi, pająków, węży…

Teda, teraz starszego i mądrzejszego, uderzyła logika słów Katherine. W jej oczach dostrzegł prawdę; wściekłość i pogarda, jakie nagromadził w sobie przez tyle lat, odpływały. Owładnęło nim uczucie ogromnej ulgi.

– Bałaś się nawet moli.

Przytaknęła ruchem głowy. Widziała, jak wyraz wrogości nareszcie znika z twarzy Teda.

– Nawet nie wyobrażasz sobie, jak żałuję tego nieodpowiedzialnie egoistycznego wybryku, który kosztował nasze dziecko życie. Żałuję, że zniszczyłam nasze małżeństwo, że przez ten cały czas, gdy byliśmy razem, czyniłam z twojego życia koszmar…

– Nie było aż tak źle – zaprotestował – przynajmniej nie cały czas.

– Nie udawaj, by mnie pocieszyć. Dorosłam, nauczyłam się dostrzegać prawdę i jakoś sobie z nią radzić. A jest ona taka, że byłam beznadziejną żoną. Nie dość, że zachowywałam się jak zepsute, rozkapryszone, wciąż czegoś domagające się dziecko, to jeszcze nie było ze mnie żadnego pożytku. Nie gotowałam, nie sprzątałam, a gdy nie chciałeś spełniać moich zachcianek, nie spałam z tobą. Latami zbierałam się, by ci wyznać: nasze małżeństwo nie zakończyło się klęską ani ty jej nie poniosłeś – zawiodłam ja.

Ku jej zdumieniu z westchnieniem pokręcił głową.

– Zawsze byłaś dla siebie tak diabelnie twarda. I to się nie zmieniło.

– Jak to? – zapytała Katherine, z trudem tłumiąc śmiech. – Stroisz sobie ze mnie żarty albo miałeś już wcześniej taką roztrzepaną żonę! Jakby ci się myliło: ja byłam tą, która omal cię nie otruła przy tych nielicznych okazjach, gdy łaskawie postanowiła gotować. To ja, już w pierwszym tygodniu po ślubie, wypaliłam żelazkiem dziury w trzech twoich koszulach do munduru. To ja, zamiast na przodzie, zaprasowałam ci kanty na szwach spodni tak, że nogawki rozszerzały się na boki.

– Z tym truciem wcale tak nie wyglądało!

– Ted, nie przekonuj mnie! Po ślubie faceci w biurze szeryfa żartowali sobie z twoich żołądkowych przypadłości, sama słyszałam.

– Mieli rację! Jak cukierkami zajadałem się pastylkami na nadkwasotę. Nie umiałem uszczęśliwić żony i to zżerało mnie od środka.

Katherine tak długo czekała na wyznanie swych wad, błaganie go o wybaczenie, że nie zamierzała pozwolić, by rycerskością, zupełnie nie na czasie, jej przeszkodził.

– To nieprawda, dobrze o tym wiesz! Mój Boże, twoja matka dała mi nawet przepis na twoje ulubione danie, a ty, gdy wreszcie je ugotowałam, nie mogłeś przełknąć kęsa. Nie zaprzeczaj! – powiedziała gwałtownie, bo już kręcił głową. – Sama widziałam, jak po moim wyjściu z kuchni wyrzucałeś gulasz do śmieci. Z pewnością w ten sam sposób pozbywałeś się wszystkiego co upichciłam. I wcale nie mam ci tego za złe.

– Nieprawda, Jadłem wszystko, co przygotowałaś – odparł gniewnie – poza gulaszem. – Przykro mi, że widziałaś, jak się go pozbywałem, ale tego dania wręcz nie znoszę!

Twarz Katherine spochmurniała.

– To miał być twój przysmak!

– Nie mój, Carla! Matce zawsze się myliło.

Nagle uderzyła ich niedorzeczność kłótni; Katherine z chichotem oparła się o drzwi.

– Dlaczego mi wtedy o tym nie powiedziałeś?

– Nie uwierzyłabyś – Westchnął głęboko. Oparł rękę obok ramienia Katherine i spróbował jeszcze raz wytłumaczyć jej to, czego nie był w stanie, gdy miała dwadzieścia jeden lat. – W jakimś momencie swego młodego życia, jako piękna i mądra córka Dilliona Cahilla, ubzdurałaś sobie, że wszystko musisz robić idealnie, lepiej niż inni. Gdy ci się nie udawało w czymś celować, wściekałaś się i nie trafiały do ciebie żadne argumenty. Uważałaś, że życie to jak haft na płótnie, tutaj każdy ścieg musi zostać wykonany dokładnie, w odpowiedniej kolejności, inaczej całość jest do niczego. Kathy – powiedział cicho. Dźwięk zdrobniałego imienia – tylko on ośmielał się tak do niej mówić – jak i sposób, w jaki wierzchem dłoni odsunął włosy z jej ramienia, rozkleiły ją na dobre. – Po ślubie chciałaś pójść do college'u nie z egoizmu ani dla kaprysu. Uważałaś, że zakłóciłaś właściwy porządek rzeczy, wychodząc za mnie przed ukończeniem studiów w tej ekskluzywnej szkole na Wschodzie. A gdy pragnęłaś tej przeklętej willi, którą twój ojciec zbudował dla nas, to nie dlatego, by kłuć w oczy całe miasto. Wierzyłaś, że odzyskamy w niej nasze szczęście… bo posiadanie takiego domu wydawało się naturalną koleją rzeczy w życiu Katherine Cahill. Oparła się o drzwi i westchnęła ze smutkiem i rozbawieniem.

– Jak po naszym rozwodzie wróciłam do college'u, przez cały rok, raz w tygodniu, chodziłam do psychoanalityka i próbowałam zrozumieć, dlaczego każde moje działanie kończy się klęską.

– I czego się dowiedziałaś?

– Mniej niż od ciebie w ciągu dwóch minut. Wiesz, co zrobiłam?

– Nie mam pojęcia, a co takiego? – Z uśmiechem potrząsnął głową.

– Pojechałam do Paryża na kurs Cordon Bleu.

– Jak ci poszło?

– Nie najlepiej – przyznała ze smutnym uśmiechem. – To jedyny raz, gdy nie udało mi się zabłysnąć, i to na zajęciach, które sama wybrałam. – Uniesieniem brwi wyraził zdziwienie.

– Zaliczyłaś?

– Wołowinę – zażartowała. Jego uśmiech sprawiał, że serce Katherine zabiło mocniej. – Ale oblałam cielęcinę.

Przez dłuższą chwilę w milczeniu uśmiechali się do siebie, po raz pierwszy od wielu lat w zgodzie.

– Pocałuj mnie – powiedziała cicho.

– Nie ma mowy. – Wyprostował się, odsunął od drzwi.

– Boisz się?

– Odczep się, do diabła! Już kiedyś spróbowałaś tej uwodzicielskiej sztuczki – nic nowego, nie zadziała.

Zignorowała cios zadany jej dumie, skrzyżowała ramiona na piersiach i patrzyła na niego z uśmiechem.

– Jak na syna pastora, nieprzyzwoicie często przeklinasz.

– Już to od ciebie słyszałem. Wyjaśniłem ci wtedy, że nie ja jestem pastorem, tylko mój ojciec. Co więcej – dodał rozmyślnie, by ją do reszty zniechęcić – gdy miałem mniej lat, byłaś dla mnie bardzo pociągająca, teraz sam wybieram sobie kobiety.

Zraniona ambicja kazała Katherine cofnąć się z przejścia. Wzięła z krzesła niedbale rzucony płaszcz i złowieszczym szeptem rzuciła:

– Czyżby?

– Żebyś wiedziała! A teraz posłuchaj dobrej rady i wracaj pędem do Dallas, do tego Haywarda Spencera czy Spencera Haywarda, czy jak mu tam. Pozwól, by wykurował twoje obolałe ego pięćdziesięciokaratowym, brylantowym naszyjnikiem, dobranym do tego niewiarygodnie wulgarnego pierścionka, jaki nosisz.

Nie zaatakowała, jak dawniej, tylko z zagadkowym spojrzeniem powiedziała:

– Już nie potrzebuję twoich pouczeń. Zapewne zdziwi cię to, ale ostatnio różne osoby, nawet Spencer, proszą mnie o radę.

– A to w jakiej dziedzinie? – zakpił. – W sprawie treści oświadczenia w kronice towarzyskiej?

– Tego już za wiele! – wybuchnęła. Rzuciła płaszcz z powrotem na krzesło. – Możesz mi dokuczać, gdy na to zasługuję, ale niech mnie diabli, jak pozwolę, byś odgrywał się za swoje seksualne zahamowania.

– Za moje co? – wrzasnął.

– Byłeś bardzo miły, całkiem na luzie, dopóki nie poprosiłam, byś mnie pocałował. Wtedy zacząłeś swoje idiotyczne pretensje. A teraz albo mnie przeproś, albo pocałuj. Albo przyznaj, że się boisz.

– Przepraszam – powiedział pośpiesznie i tak nieszczerze, że Katherine roześmiała się.

– Dziękuję – odparła słodko. Sięgnęła po płaszcz. – Przeprosiny zostały przyjęte.

W przeszłości podobna wymiana słów zakończyłaby się wielką kłótnią. Ted został wręcz porażony jej niezwykłym spokojem; wreszcie zrozumiał – ona rzeczywiście się zmieniła.

– Katherine – rzekł łagodnie – przepraszam za ten atak, naprawdę.

Skinęła głową. By się nie zdradzić, wolała nie patrzyć mu w oczy.

– Wiem. Prawdopodobnie nie zrozumiałeś, o jaki pocałunek proszę. Myślałam tylko o przypieczętowaniu naszej zgody.

Spojrzała na niego. Mogłaby przysiąc, że w jego oczach dostrzegła błysk rozbawienia. Ku jej całkowitemu zaskoczeniu skapitulował. Dłonią ujął ją pod brodę i zamruczał:

– Dobrze, pocałuj mnie, ale szybko. – Katherine uśmiechnęła się, kąciki jego ust uniosły się; ich wargi zetknęły się po raz pierwszy od trzech lat. -Przestań chichotać – rzucił ostrzegawczo.

– A ty przestań się uśmiechać – odpaliła. Ich oddechy połączyły się i to wystarczyło, by na nowo rozniecić płomień namiętności, który przez te lata ledwie przygasł. Dłonie Teda powędrowały ku jej talii; przytulił ją mocniej, jeszcze mocniej. Przywarła do niego gwałtownie.

Загрузка...