ROZDZIAŁ 34

Zack podniósł się, strzepnął śnieg z włosów i kurtki. Rozpierało go uczucie radości z przebywania na dworze pod jasnym, błękitnym niebem, w cudownej zimowej krainie przykrytych czapami śniegu sosen, w towarzystwie młodej kobiety, której nagle zachciało się bawić jak dziecku. Rozpromieniony skończył otrzepywać się, potem powoli, zdecydowanym krokiem ruszył w jej stronę.

– To było absolutnie infantylne – powiedział z żartobliwą przyganą w głosie.

Cofała się przed nim, krok po kroku.

– Tylko nie próbuj. – Stłumiła śmiech. – Ostrzegam cię…

Rzucił się do przodu, wtedy zrobiła unik, uderzyła go stopą pod kolana, podrywając jego nogi mocno i wysoko. Ani się spostrzegł, a już padał w tył. Usiłując utrzymać równowagę, trzepotał ramionami jak trafiona w locie gęś. Wylądował u stóp Julie, płasko na plecach, czyniąc sporo hałasu, nad którym górował jeszcze niosący się wśród sosen jej perlisty śmiech.

– To tylko częściowa zapłata za wciśnięcie mi w twarz śniegu na tamtym parkingu – poinformowała, ogromnie z siebie zadowolona. Stała nad nim i czekała, by się podniósł, ale on, z dziwnie poważną miną, wzrokiem wbitym w jasne niebo nad ich głowami, leżał bez ruchu. – Nie… nie masz zamiaru wstawać? – wyjąkała zaniepokojona.

– A po co? – Popatrzył na nią.

– Chyba nic ci nie zrobiłam? – spytała nieśmiało.

– Moja duma legła w gruzach, Julie.

Wspomnienie tych wszystkich jego ról twardych facetów jak błyskawica przemknęło jej przez głowę i zrozumiała, dlaczego stracił humor. Ze sposobu, w jaki leżał, z napiętego głosu czuła, że tym razem nie udaje. Pewnie podobny do niego dubler załatwiał wszystkie sceny bójek, pomyślała, i zaraz zawstydziła się: jak mogła takim małostkowym rewanżem narazić go na dodatkową przykrość!

– Zachowałam się głupio, przepraszam. Zmrużył przed słońcem oczy i cicho zapytał:

– Czy jak wstanę, spróbujesz znowu zbić mnie z nóg?

– Nie, obiecuję, nigdy więcej. Masz całkowitą rację, to bardzo dziecinne zachowanie. – Wyciągnęła dłoń, by pomóc mu wstać. Na wszelki wypadek zaparła nogi mocniej – nie da mu się zaskoczyć. Ale on przyjął pomoc z wdzięcznością.

– Jestem za stary na takie zabawy – poskarżył się, pocierając nogę pod kolanem. Strzepnął ze spodni śnieg.

– Spójrz na to. – Julie wskazała na zaczętego wczoraj bałwana. Chciała jak najszybciej sprawić, by Zack zapomniał o swym zażenowaniu. Uśmiechnęła się do niego promiennie. – Wiatr uszkodził nieco moje dzieło, może pomógłbyś mi przy rekonstrukcji?

– Świetnie – zgodził się. Ku zachwytowi Julie, sięgnął po jej dłoń i przytrzymał. Dwoje kochanków, trzymających się za ręce, brnie przez zawieję, pomyślała. – Co to była za sztuczka, którą przed chwilą zademonstrowałaś? – zapytał z podziwem w głosie. – Karate czy judo? Te dwie dyscypliny zawsze mi się mylą.

– Judo – odpowiedziała zakłopotana.

– Dlaczego, u diabła, nie zastosowałaś tego numeru na parkingu, zamiast uciekać?

Popatrzyła na niego zmieszana.

– Mój brat, Ted, prowadzi kurs samoobrony, ale mnie ta umiejętność wydawała się zupełnie zbędna w takim miasteczku jak Keaton i nie chciało mi się chodzić na zajęcia. Tego chwytu nauczył mnie w domu, dawno temu. Jak mnie wtedy goniłeś, uciekałam w panice i nawet nie pamiętałam, że znam ten trick. Dzisiaj zaplanowałam akcję wcześniej, dlatego udało mi się tak łat… – Urwała w pół słowa, gorączkowo, choć poniewczasie, próbując nie urazić jego dumy.

Doszli do bałwana i tu wypuścił jej dłoń. Popatrzył na nią z pełnym podziwu uśmiechem.

– Czy znasz jeszcze inne? Znała kilka.

– Nie, nic więcej nie umiem – odrzekła. Wciąż uśmiechnięty, powiedział cicho i bardzo łagodnie:

– No to proszę pozwól, że cię nauczę… – Poruszał się niewiarygodnie szybko. Julie wydała zduszony krzyk i już koziołkowała do tyłu w śnieg. Została rzucona z precyzją pozwalającą na wylądowanie bez szwanku, w pozycji siedzącej, z wyprostowanymi przed sobą nogami.

Patrzyła na niego zdumiona, śmiejąc się bezradnie ze swej sromotnej klęski, potem wstała.

– Jesteś okropny – skarciła go oburzona. Pozornie zajęta otrzepywaniem się ze śniegu, gorączkowo myślała o rewanżu. Na moment odwróciła się do Zacka plecami, by za chwilę stanąć do niego twarzą. Z niewinnym uśmiechem ruszyła w jego stronę.

– Masz dosyć? – zapytał wesoło. Ręce trzymał luźno opuszczone wzdłuż ciała.

– Poddaję się, wygrałeś.

Zack dostrzegł błysk w tych czarujących, granatowych oczach.

– Kłamczucha. – Roześmiał się. Zaczęła powoli obchodzić go w koło, obmyślając, z której strony najlepiej przypuścić atak. Zack poszedł w jej ślady, teraz razem zataczali krąg – on zdecydowany nie dopuścić, by go zaskoczyła, ona z dokładnym planem, jak to zrobić.

– Czas minął. – Stanęła i udawała, że podciąga zamek błyskawiczny, który przed chwilą umyślnie rozpięła. – Nic dziwnego, że marznę jak diabli, to zapięcie jest do niczego.

– Chodź tu. – Zack natychmiast ofiarował pomoc, a na to właśnie liczyła. – Niech spróbuję. – Zdjął rękawiczkę z prawej ręki i przyglądał się zamkowi. W chwili gdy jego palce dotknęły suwaka, Julie wykonała ciałem ostry skręt, ramię wycelowała w jego pierś i natarła jak futbolowy halfback. Zrobił unik, a Julie uderzyła w próżnię z taką siłą, że przeleciała obok, głową w przód. Napędzana własnym rozpędem zaryła w śniegu za jego plecami, głowę zanurzyła aż po ramiona.

Próbowała uwolnić twarz i złapać oddech, wreszcie udało się. Odwróciła się i oparła plecami o zaspę, a wtedy Zack ze śmiechem zauważył:

– Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś z własnej woli pakował głowę w śnieg. Interesujący pokaz. Jak myślisz, moglibyśmy sprzedać ten gag jakiemuś producentowi?

Nie wytrzymała. Z radosnym okrzykiem osunęła się w śnieg u jego stóp, skręcając się ze śmiechu. Z trudem łapała oddech i patrzyła w jego pogodną twarz. Pochylał się nad nią, ręce wsparł na biodrach -uosobienie męskiej próżności.

– Jak już będziesz gotowa do zajęcia się poważnie bałwanem… – zaczął bardzo z siebie zadowolony – to…

Przechodził obok, a wtedy Julie wyciągnęła nogę. Potknął się, zachwiał i padł jak ścięte drzewo. Rycząc ze śmiechu, odturlała się na bok, zerwała na nogi i cofnęła poza zasięg jego ramion.

– Zawsze ktoś śmieje się ostatni… – zauważyła. Z chichotem przezornie cofała się, bo już wstawał.

Zbliżał się powoli. Uśmiechał się, ale w oczach czaił się niebezpieczny blask.

– Za dużo tego dobrego – powiedział cicho – doigrałaś się.

– Niczego nie rób, bo pożałujesz. – Wysunęła przed siebie dłoń, jakby chciała go odepchnąć, i śmiejąc się bezradnie, cofała. Przyśpieszył kroku. – Zack- wciąż się śmiała – nie ośmielisz się…! – Rzuciła się w stronę lasu, ale on natychmiast ruszył za nią. Zanim zdążyła zrobić krok, chwycił ją w pasie i rzucił w śnieg, przykrywając własnym ciałem, potem przewrócił na plecy i usiadł na niej. Kwitując śmiechem bezradne wysiłki uwolnienia się, jedną ręką przytrzymał jej nadgarstki nad głową.

– Poddajesz się, dzieciaku? – spytał czule. Julie, chichocząc jak szalona, wiła się w uścisku, próbując złapać oddech.

– Tak, tak, tak! – wykrztusiła.

– Powiedz: mam dosyć.

– Mam dosyć! – Wstrząsnął nią śmiech. – Dosyć!

– A teraz zamknij oczy i pocałuj mnie.

Opuściła powieki i po dziecinnemu wydęła wargi. Poczuła na całej twarzy pocałunek zimnego, mokrego śniegu. Prychała, śmiejąc się do łez. Wreszcie Zack wstał.

– Na pewno? – Z miną zadowolonego z siebie sułtana wyciągnął rękę.

– Tak – odparła ze śmiechem. Widziała szczęśliwą jak u młodego chłopca twarz, złagodniałą teraz, gdy nie myślał o niczym innym poza baraszkowaniem w śniegu; zniknęły ostatnie ślady napięcia. Z czułością pomieszaną ze zdumieniem spostrzegła, że zwyczajna zabawa sprawia mu aż tyle radości. No tak, w Los Angeles nie ma śniegu, pomyślała, więc dla niego to urozmaicenie. Zrozumiała jedno: miał rację, gdy nalegał, by zajęli się wyłącznie teraźniejszością i gromadzili wspomnienia na przyszłość. Najwyraźniej tego właśnie potrzebował.

Brnęli przez biały puch. Zack przytrzymywał ją za ramię – już wiedział, co za chwilę będą robić.

– Teraz, gdy przekonałaś się o szaleństwie prowokowania kogoś o tyle większego, silniejszego i mądrzejszego od ciebie, skoro wreszcie wywalczyłem sobie należny mi szacunek, powinniśmy na serio zająć się bałwanem – oświadczył. Z rękami na biodrach stanął przed bez kształtną bryłą śniegu, która jeszcze wczoraj była bałwanem, i odwrócony do Julie plecami przyglądał się jej dziełu. – Oto mój plan…

Wielka śnieżna kula uderzyła go – z całkowitym brakiem szacunku – w tył głowy.

Wysoko, na odludnym szczycie Kolorado, tego długiego, zimowego popołudnia śmiech rozbrzmiewał jeszcze wiele razy. Wystraszone wiewiórki obserwowały z drzew, jak dwie ludzkie istoty zakłócają ciszę, brykają niczym dzieci, gonią się wokół sosen, wzajemnie obrzucają śnieżkami, wreszcie zabierają się do lepienia bałwana, który na koniec niewiele przypominał jakiegokolwiek innego postawionego dotychczas na całym świecie.

Загрузка...