Julie wyłowił wzrokiem z tłumu niemal natychmiast. Drzwi sali gimnastycznej zatrzasnęły się z hukiem za jego plecami. Dziewczyna dyrygowała chórem dzieci ubranych w najrozmaitsze kostiumy; niektóre siedziały w fotelach na kółkach. Miejsce przy fortepianie, na scenie, zajęła akompaniatorka.
Wsłuchany w słodki dźwięk jej głosu, stał jak sparaliżowany i z czułością, która aż bolała, patrzył na jej cudowny uśmiech. W dżinsach i szkolnej bluzie, z włosami ściągniętymi w koński ogon, wyglądała ponętnie i… mizernie. Pod ogromnymi oczami kości policzkowe rysowały się jeszcze wyraźniej, niż zapamiętał. Poczuł się winny, tak bardzo schudła. I to przez niego! Taksówkarz powiedział, że zawstydził ją wobec miasta; musi to naprawić. Nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenia i coraz głośniejsze szepty, ruszył w kierunku sceny. Wszędzie zauważono jego obecność, rozpoznawano twarz.
– No dobrze, dzieci, o co chodzi? – zapytała Julie, gdy kilkoro starszych przestało śpiewać i szepcząc, wskazywało na coś palcami. Za plecami niemal wyczuwała powiew szeptów przebiegających przez olbrzymią salę, słyszała stukot męskich butów na drewnianej podłodze, ale, zatroskana późną już porą i niespodziewanym brakiem dyscypliny uczniów, nie zwracała na nic więcej uwagi. – Willie, tak bardzo chciałeś dostać się do chóru, więc uważaj! – rzuciła ostro. Ale chłopiec, wskazując za jej plecy, z ożywieniem rozprawiał z Johnnym Everettem i Timem Wimple'em. – Panno Timmons! – Popatrzyła na pianistkę z wyrzutem, bo ta przestała grać i z otwartymi ustami także patrzyła za plecy Julie. – Panno Timmons, zaczynamy jeszcze raz! – Ale gdy znów popatrzyła na dzieci, część z nich właśnie opuszczała szereg i podążała za Williem Jenkinsem.- Dokąd to? – wybuchnęła Julie.
Odwróciła się i zamarła.
Piętnaście stóp od niej stał Zack, ręce trzymał sztywno po obu stronach ciała. A więc nareszcie przeczytał list, pomyślała, i przyjechał zabrać samochód. Stała nieruchomo, bała się odezwać, poruszyć. Patrzyła w tę męską, przystojną twarz, która nawiedzała jej sny, wypełniała udręką dni.
Willie Jenkins zrobił krok do przodu. Jego głos brzmiał chłodno i wojowniczo.
– Ty jesteś Zack Benedict?
Zack skinął w milczeniu głową, a wtedy kilku chłopców wysunęło się do przodu – niektórzy w fotelach na kółkach – odgradzając go murem od Julie. Wszyscy byli gotowi bronić jej przed potworem, który zjawił się tak niespodziewanie, pomyślał z goryczą.
– Lepiej zrób w tył zwrot! – rzucił ostrzegawczym tonem ten o żabim głosie i wysunął zaczepnie brodę. – Panna Mathison przez ciebie płakała.
Poważne spojrzenie Zacka zatrzymało się na twarzy Julie.
– Ja przez nią też.
– Faceci nie płaczą – padło pogardliwie z ust chłopca.
– Czasami tak, jeżeli ktoś, kogo bardzo kochają, wyrządzi im krzywdę.
Willie spojrzał na twarz ukochanej nauczycielki i ujrzał łzy spływające po jej policzkach.
– Popatrz, znowu płacze! – wybuchnął. – Czy po to tu przyjechałeś?
– Przyjechałem – odrzekł Zack – bo nie potrafię bez niej żyć.
Całe audytorium patrzyło na znanego z filmowych ról twardziela, który upokarzał się, w ich obecności, zadziwiającym wyznaniem. Julie nie zwracała na nic uwagi, przedzierała się przez tłum dzieci, biegła… rzuciła się w ramiona, już gotowe na jej przyjęcie.
Zamknęły się wokół niej z gwałtowną siłą; dłoń tuliła spłakaną twarz dziewczyny do piersi, zasłaniała przed oczami widzów; chylił ku niej głowę i ochryple szeptał: kocham cię. Jej ramionami wstrząsał szloch; otaczała dłońmi jego szyję, kryła na piersi twarz, przytrzymywała go mocno.
Na drugim końcu sali Ted objął Katherine i przytulił.
– Kiedy zrobiłaś się tak piekielnie sprytna? – szepnął.
Herman Henkleman był bardziej praktycznego, choć także romantycznego ducha. Mrugnął do Flossie i zawołał:
– Koniec próby! – Potem przycisnął kontakt, i gdy w sali zapanowały ciemności, wymknął się po taksówkę.
Gdy ktoś z powrotem włączył światło, Zacka i Julie już nie było.
– Wskakujcie! – Herman generalskim kapeluszem wytwornie zamiótł przed nimi chodnik, gdy trzymając się za ręce, wybiegli ze szkoły. – Zawsze marzyłem o udziale w szalonej ucieczce – dodał. Nacisnął gaz i samochód ruszył z piskiem opon. – Dokąd? Julie nie mogła zebrać myśli.
– Do twojego domu? – zapytał Zack.
– Jeżeli szukacie samotności, to nie – powiedział Herman. – Całe miasto się tam zjedzie, telefony będą się urywać.
– Gdzie jest najbliższy hotel?
Julie popatrzyła na niego zażenowana, ale Herman wypalił wprost:
– Chcesz całkiem zniszczyć jej reputację?
Zack bezradnie popatrzył w jej twarz, rozpaczliwie pragnął, by zostali sam na sam. Jej oczy mówiły, że chce tego samego.
– Do mojego domu – zdecydowała wreszcie. – Odłożymy słuchawkę telefonu, a w razie potrzeby odłączymy dzwonek przy drzwiach.
Po chwili znaleźli się przed domem Julie. Zack sięgnął do kieszeni.
– Ile tym razem się należy? – spytał chłodno.
Herman odwrócił się zza kierownicy i z miną urażonej godności wręczył Zackowi studolarowy banknot.
– Pięć za całość, razem z podwiezieniem pilota. To specjalna cena – uśmiechnął się zaskakująco chłopięcym uśmiechem – dla człowieka, który przed całym miastem nie bał się przyznać, że kocha Julie.
Zack, wzruszony, podał mu dwadzieścia dolarów.
– W samolocie zostawiłem walizkę i torbę, czy mógłbyś je tu przywieźć, jak już odwieziesz pilota do motelu?
– Oczywiście. Nie będę przeszkadzał, postawię pod drzwiami.